Towarzysze Jehudy/Tom III/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Odwet Rolanda.

Łatwo się domyślić, co zaszło przez ten czas.
Roland zapoznał kapitana żandarnieryi z przejściem podziemnem od kościoła w Brou do groty w Ceyzeriat.
O godzinie dziewiątej wieczorem kapitan z osiemnastoma ludźmi miał zejść do grobów książąt Sabaudzkich i bagnetami zagrodzić drogę z kamieniołomów.
Roland, na czele dwudziestu dragonów, miał otoczyć lasek i posuwać się tak, aby oba skrzydła obławy zeszły się koło groty w Ceyzeriat.
Wiemy z rozmowy Morgana z Amelią, co zamierzali robić towarzysze Jehudy.
Wiadomość o uwolnieniu ich od służby przyszła jednocześnie z Mitawy i z Bretanii. Każdy z nich uczuł się wolnym, gdyż rozumieli, iż walka jest bezcelowa.
To też zebrali się wszyscy w grocie Ceyzeriat, jak na święto. O północy mieli się rozejść i każdy na swoją rękę miał uciekać zagranicę. I sprawili sobie ucztę po>żegnalną, bo nie wiedzieli, gdzie i czy wogóle spotkają się, skoro raz przekroczą granicę Francyi.
Wtem odgłos strzału doszedł do ich uszu.
Każdy zerwał się, jakby wstrząśnięty iskrą elektryczną.
Rozległ się drugi strzał.
Potem z głębi korytarzy rozległ się głos:
— Do broni!...
Na krzyk ten, wszyscy chwycili za broń.
Wśród głębokiej ciszy słychać było szybko zbliżające się kroki; wkrótce potem w świetle pochodni zjawił się jakiś człowiek.
— Do broni! — zawołał. — Atakują nas!
Broń jego jeszcze dymiła. On to, stojąc na straży, dał owe dwa strzały na znak ostrzeżenia.
— Gdzie Morgan? — odezwało się dwadzieścia głosów.
— Nieobecny! — odparł Montbar. — Więc ja dowodzę! Zgasić ognie i cofać się do kościoła. Bitwa teraz jest bezcelowa. Niema po co przelewać krew.
Usłuchano szybko rozkazu. Montbar, który znał labirynty podziemia, poprowadził ich w głąb kamieniołomu.
Wtem zdało mu się, że słyszy o pięćdziesiąt kroków cichą komendę a następnie szczęk nabijanej broni.
Wyciągnął rękę i szeptem zakomenderował: „Stój!“
W tej-że chwili wyraźnie usłyszeli komendę: „Pal“. Zaledwie padła komenda, w podziemiu błysnął ogień i rozległ się huk wystrzałów.
— „Ognia!“ — zakomenderował Montbar.
Siedem czy osiem strzelb odezwało się.
I znowu na chwilę błysk oświetlił ciemności.
Dwu towarzyszy Jehudy leżało na ziemi: jeden zabity, drugi śmiertelnie raniony.
— Odwrót odcięty — rzekł Montbar. — Próbujmy od strony lasku.
Oddziałek wykonał obrót ze sprawnością wojskową.
W tej-że chwili żandarmi dali ognia po raz drugi.
Nikt nie odpowiedział: ci, którzy strzelali, nabijali broń; inni zachowywali ładunki na prawdziwą walkę, która miała się rozegrać u wejścia do groty.
Jeden czy dwa jęknięcia wskazywały, że ostatnia, salwa żandarmów nie obeszła się bez ofiar.
Po pięciu minutach Montbar stanął.
Doszli mniej więcej do tego miejsca, skąd wyszli.
— Czy wszystkie strzelby nabite? — zapytał Montbar.
— Wszystkie — odpowiedziano mu.
— Pamiętacie, co macie mówić, jeśli wpadniemy w ręce sprawiedliwości? — Należymy do bandy p. de Teyssonet. Przybyliśmy tu werbować ludzi dla sprawy monarchii; nic nie wiemy o napadach na karetki i dyliżanse pocztowe.
— Pamiętamy.
— W obu wypadkach czeka nas śmierć; ale w pierwszym wypadku czeka nas śmierć żołnierza, w drugim — złodziei; rozstrzelanie albo gilotyna.
— A co to rozstrzelanie — odezwał się głos kpiący — wiemy o tem dobrze. Niech żyje strzelanina!
— Naprzód, przyjaciele! — zawołał Montbar — i sprzedajmy drogo nasze życie.
— Naprzód! — powtórzyli towarzysze.
I mały oddziałek, prowadzony przez Montbara, ruszył naprzód.
W miarę, jak się posuwali, Montbara niepokoił coraz bardziej snujący się dym.
Jednocześnie na ścianach i słupach podziemia odbijały się jakieś blaski.
— Zdaje mi się, że te łajdaki chcą nas wykurzyć — zauważył Montbar.
— Obawiam się tego — odpowiedział Adler.
— Czyż mają do czynienia z lisami? — Och, zobaczą po naszych pazurach, że jesteśmy lwami.
Dym był coraz gęściejszy, blask coraz żywszy.
Doszli do ostatniego zakrętu.
Stos drzewa zapalony był o 50 kroków od wejścia do jaskini, ażeby oświetlić wnętrze jej.
Przy świetle płomienia widać było u wejścia, jak błyszczała broń dragonów.
Na dziesięć kroków przed nimi stał oficer, oparty o karabin, jakgdyby umyślnie wystawiał się na strzały.
Był to Roland.
Łatwo było go poznać, gdyż nieokryta kapeluszem głowa oświetlona była dokładnie płomieniem.
To jednak, co miało go zgubić, zbawiło go.
Montbar poznał go i cofnął się.
— Roland de Montrevel! — wyszeptał. — Pamiętajcie o prośbie Morgana.
— Dobrze — odparli towarzysze głucho.
— A teraz umrzyjmy — krzyknął Montbar — ale zabijajmy!
I pierwszy wbiegł w krąg światła i dał dwa strzały do dragonów, którzy odpowiedzieli mu salwą.
Trudnoby opisać, co potem działo się w grocie: wypełnił ją dym, wśród którego błyskały tylko strzały, i oba oddziały, zwarły się. Przyszła kolej na pistolety i sztylety. Na hałas bitwy nadbiegli żandarmi, lecz strzelać nie mogli, tak bowiem pomieszani byli przyjaciele i nieprzyjaciele.

Na dziesięć kroków przed nimi stał oficer, oparty o karabin.

Zdawało się, że demony wzięły udział w tej walce. Widać było stłoczone grupy, walczące w tej atmosferze dymu i ognia, słychać było wrzaski wściekłości i okrzyki umierających.
Zostający przy życiu szukali nowych wrogów i znowu rozpoczynali walkę.
Rzeź ta trwała piętnaście, być może dwadzieścia minut.
Po upływie tych dwudziestu minut grota usłana była dwudziestoma trupami.
Padło trzynastu żandarmów i dragonów i dziewięciu towarzyszów Jehudy.
Pięciu z nich, pokrytych ranami i zmożonych przeważającą liczbą nieprzyjaciół, dostało się do niewoli.
Otoczyli ich dragoni i żandarmi.
Kapitan żandarmów miał strzaskane prawe ramię, pułkownikowi dragonów kula przeszyła biodro.
Tylko Roland, oblany krwią, ale nie swoją, nie odniósł najmniejszego szwanku.
Dwu jeńców było tak ciężko rannych, że trzeba ich było wziąć na nogi.
W chwili, gdy wychodzili z lasu na gościniec, rozległ się tentent konia, który zbliżał się szybko.
— Idźcie dalej — rzekł Roland — ja wrócę się, aby zobaczyć, co to takiego.
Dopędził ich co koń wyskoczy jakiś jeździec.
— Kto idzie? — zawołał Roland, gdy jeździec był od niego tylko o dwadzieścia kroków, i przygotował się do strzału.
— Jeszcze jeden jeniec, panie de Montrevel — odpowiedział jeździec. — Nie mogłem być w bitwie, chcę przynajmniej być z nimi na szafocie. Odzie moi towarzysze?
— Tam, panie — odparł Roland, poznając młodego człowieka po głosie, który już słyszał po raz trzeci.
I wskazał ręką grupę, otoczoną siłą zbrojną.
— Szczęśliwy jestem, że widzę, iż nic się panu, panie de Montrevel, nie stało — rzekł młodzieniec. — Jestem bardzo szczęśliwy, zapewniam pana.
I, dawszy ostrogę, w kilku skokach znalazł się przy żandarmach i dragonach.
— Przepraszani panów — odezwał się, zsiadając z konia — proszę o miejsce dla mnie wśród mych towarzyszów, wicehrabiego de Jayat, hrabiego de Valensolle i markiza de Ribier.
Trzej więźniowie wydali okrzyk podziwu i wyciągnęli ręce do przyjaciela.
Dwaj ranni unieśli się na nogach i wyszeptali:
— Pięknie, Sainte-Hermine... pięknie!
— Zdaje mi się — wykrzyknął Roland — że ci bandyci do końca zachowywać się będą wspaniale!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.