Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/491

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rękę miał uciekać zagranicę. I sprawili sobie ucztę po>żegnalną, bo nie wiedzieli, gdzie i czy wogóle spotkają się, skoro raz przekroczą granicę Francyi.
Wtem odgłos strzału doszedł do ich uszu.
Każdy zerwał się, jakby wstrząśnięty iskrą elektryczną.
Rozległ się drugi strzał.
Potem z głębi korytarzy rozległ się głos:
— Do broni!...
Na krzyk ten, wszyscy chwycili za broń.
Wśród głębokiej ciszy słychać było szybko zbliżające się kroki; wkrótce potem w świetle pochodni zjawił się jakiś człowiek.
— Do broni! — zawołał. — Atakują nas!
Broń jego jeszcze dymiła. On to, stojąc na straży, dał owe dwa strzały na znak ostrzeżenia.
— Gdzie Morgan? — odezwało się dwadzieścia głosów.
— Nieobecny! — odparł Montbar. — Więc ja dowodzę! Zgasić ognie i cofać się do kościoła. Bitwa teraz jest bezcelowa. Niema po co przelewać krew.
Usłuchano szybko rozkazu. Montbar, który znał labirynty podziemia, poprowadził ich w głąb komieniołomu.
Wtem zdało mu się, że słyszy o pięćdziesiąt kroków cichą komendę a następnie szczęk nabijanej broni.
Wyciągnął rękę i szeptem zakomenderował: „Stój!“
W tej-że chwili wyraźnie usłyszeli komendę: „Pal“. Zaledwie padła komenda, w podziemiu błysnął ogień i rozległ się huk wystrzałów.
— „Ognia!“ — zakomenderował Montbar.
Siedem czy osiem strzelb odezwało się.
I znowu na chwilę błysk oświetlił ciemności.