Towarzysze Jehudy/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Bal ofiar.

Uszedłszy ze sto kroków, Morgan zdjął maskę. Na ulicy Taranne zastukał do drzwi małego hoteliku, wszedł do przedsionka, wziął świecę, zdjął z haka klucz do numeru 12 i wszedł na schody, nie budząc nikogo.
Biła dziesiąta, gdy wchodził do swego pokoju.
Przeliczywszy uderzenia zegara, szepnął:
— Doskonale, nie przyjdę za późno.
Szybko następnie zapalił cztery świece, otworzył komodę i wyjął wspaniały kostyum, jaki nosili ówcześni eleganci, t.. z. „incroyables“.
Po chwili zadzwonił.
Wszedł służący.
— Czy perukarz przychodził? — zapytał go Morgan.
— Tak, obywatelu, przychodził. Powiedział, że jeszcze przyjdzie... Właśnie ktoś dzwoni, pewnie on.
—Jestem, jestem! — odezwał się głos na schodach.
— Brawo! — zawołał Morgan — witaj mistrzu Cadenette. Musisz zrobić ze mnie coś w rodzaju Adonisa.
— To się łatwo zrobi, panie baronie.
— Cóż to, chcesz mię skompromitować, obywatelu Cadenette?
— Panie baronie, proszę mię nazywać poprostu Cadenette. Będzie to przynajmniej poufale. Ale proszę nie mówić „obywatelu!“ Jest to zwrot rewolucyjny. Nawet w czasach najgorszego teroru mówiłem do mej żony pani Cadenette... Przepraszam, żem nie czekał. Ale dziś jest wielki bal przy ulicy du Bac, bal ofiar (wyraz ten powtórzył z naciskiem). Sądziłem, że pan baron tam będzie.
— Ho! ho! Zawsze jesteś, Cadenette, rojalistą.
Perukarz tragicznie położył rękę na sercu.
— Panie baronie! Przecież to nietylko rzecz sumienia, ale sprawa państwowa.
— Rzecz sumienia — rozumiem, mistrzu Cadenette. Ale sprawa państwowa! Cóż to za zacna korporacya perukarzy, uprawiająca politykę?
— Jakto! panie baronie. I pan, arystokrata, pyta się o to?
— Cicho, Cadenette!
— Panie baronie, między ludźmi z dawnych czasów można o tem mówić.
— Ach, to jesteś zwolennikiem dawnych czasów?
— Jak najbardziej! A jak mam uczesać?
— Psie uszy, włosy z tyłu podczesane. Z pudrem.
— Panie baronie! I pomyśleć, że przez pięć lat można było znaleźć puder tylko u mnie. Przecież za pudełko pudru szło się na gilotynę.
— Znałem takich, co poszli na gilotynę za mniejsze jeszcze rzeczy. Ale dlaczego jesteś zwolennikiem dawnych czasów?
— Rzecz bardzo prosta. Przecież wśród korporacyi byli mniej lub więcej arystokratycznie usposobieni.
— Rozumiem. Zależnie od tego, czy mieli styczność z wyższemi klasami.
— Otóż to właśnie. Perukarze trzymali arystokracyę za czuprynę. Ja sam czesałem panią de Polignac, mój ojciec panią du Barry, mój dziad — panią de Pompadour. Mieliśmy przywileje — nosiliśmy szpady, co prawda drewniane, ale zawsze szpady. Tak, to były piękne czasy dla perukarzy i dla Francyi. Znaliśmy wszystkie tajemnice i intrygi; nikt się przed nami nie ukrywał, ale też żaden perukarz nikogo nie zdradził. A komuż nasza biedna królowa powierzała swe dyamenty? — sławnemu Leonardowi, księciu perukarzy!...
Kiedy nastał Dyrektoryat, zdawało się, że wrócą lepsze czasy. Pan Barras nigdy nie wyrzekł się pudru, a obywatel Moulin nosił warkocz. Ale 18 brumaire’a wszystkie nadzieje zniszczył. Jakżeż bo uczesać pana Bonapartego!...
Kończąc wreszcie fryzurę, Cadenette zwrócił się do Morgana:
— No, panie baronie! chciał pan być piękny, jak Adonis... Gdyby pana widziała Wenus, nie o Adonisa byłby zazdrosny Mars.
Z temi słowy Cadenette podał Morganowi zwierciadło.
— No, mój kochany. Jesteś doprawdy artysta. Zapamiętaj dobrze to uczesanie. Jeśli mi nie obetną głowy, będę się tak zawsze czesał.
— Pan baron chce, abym go żałował!
— Tak, a tymczasem masz za fatygę. Bądź łaskaw, schodząc, kazać, aby mi sprowadzili powóz.
Cadenette, wzdychając, rzekł:
— Dawniej, panie baronie, powiedziałbym panu: pokaż się na Dworze, a będę sowicie zapłacony... Ale niema już Dworu, a żyć trzeba... Powóz będzie.
Z temi słowy Cadenette westchnął po raz drugi, schował pieniądze do kieszeni, złożył ukłon i zostawił młodzieńca samego.
O godz. 11-ej Morgan był gotów.
Pod drzwiami czekał już powóz.
Morgan wsiadł, dając adres:
— Ulica du Bac, Nr. 60.
Dorożka skręciła w ulicę Grenelle i stanęła pod wskazanym adresem.
— Masz, przyjacielu, podwójną zapłatę — rzekł Morgan — tylko nie stój tutaj.
Woźnica wziął trzy franki i zniknął w ulicy Varennes.
Morgan rzucił wzrokiem na fasadę domu; zdawało się, że się pomylił, gdyż wszystkie okna były ciemne. Mimo to Morgan zastukał do drzwi.
Gdy otwarły się drzwi, ujrzał w głębi podwórza duży budynek jasno oświetlony.
Miody człowiek skierował się do gmachu, wszedł na piętro i znalazł się w szatni. Szatny, odbierając płaszcz, wskazał mu miejsce, gdzie miał złożyć broń. Była to duża galerya, zamieniona chwilowo na arsenał.
Ponieważ w każdej chwili mogła wejść policya, trzeba było też w każdej chwili z dansera stać się żołnierzem.
Złożywszy broń, Morgan wszedł do sali balowej, która miała dziwny wygląd.
Na bal ten dostać się można było z tytułu praw wielce oryginalnych. Trzeba było wykazać się z rodziców lub krewnych, których Konwent skazał na gilotynę, łub których rozstrzelać kazał Collot-d’Herbois, lub potopić Carrier. Ponieważ najwięcej było ściętych, przeto większość obecnych była w kostyumach ofiar zgilotynowanych.
To też większa część panien miała toalety, które ich matki lub siostry miały na sobie w chwili stracenia, a więc białe suknie, czerwone szale i krótko podwiązane włosy. Niektóre z nich obwiązały szyję cieniutką nitką czerwoną jedwabną, jak cięcie brzytwy. Mężczyźni zaś mieli wywrócone kołnierze surdutów i koszul i gołe szyje z obciętymi włosami. Poza tem było wiele samych ofiar rewolucyi. I tych było najwięcej.
Było mianowicie wielu mężczyzn w wieku lat 40-45, którzy znali jeszcze panią du Barry w mansardach Versalu, Zofię Arnoult, Duthé. Byli tez mężczyźni w wieku lat 25-30, ubrani z wyszukaną elegancyą, którzy należeli do partyi Mścicieli, opętanych manią zabójstw, szałem mordu, którzy krwi pragnęli i zabijali każdego, kogo im wskazano. Byli też tam i młodzieńcy, dzieci prawie, lecz wykarmieni, jak Achilles, szpikiem dzikich zwierząt, lub, jak Pirrus, mięsem niedźwiedziem; byli to uczniowie wolnych sędziów św. Velime. Była to generacya dziwna, zjawiająca się po wielkich wstrząśnieniach tak samo, jak po chaosie zjawili się Tytani, hydry po potopie, jak sępy i kruki po rzezi. Młodzież tę nazywano młodzieżą Frérona, albo złotą młodzieżą. Ów Fréron był synem wydawcy dziennika, zamkniętego przez władze; rozgniewany na rząd, przeszedł na stronę rewolucyjnych prądów i w r. 1789 założył pismo „Mówca ludu“. Marsylia i Tulon pamiętały długo jego okrucieństwa, jako agenta rządu rewolucyjnego. Po upadku Robespierre’a Fréron przeszedł do obozu sprawców przewrotu dnia 9 termidora, a stamtąd przeszedł do partyi rojalistów i stanął na czele partyi pełnej młodości, energii i mściwości.
Otóż poprzez tłum tej młodzieży Fréronowskiej Morgan przeciskał się w sali, szukając widocznie kogoś.
Jakiś elegant chciał mu opowiedzieć szczegóły z ekspedycyi, z której wyniósł okrwawioną rękę. Lecz Morgan uścisnął mu dłoń i rzucił:
— Szukam kogoś.
— Pilna sprawa?
— Stowarzyszenie Jehudy.
Jakaś piękna, jakby powiedział Corneille, furya z ostrym sztyletem we włosach stanęła przed Morganem.
— Morganie! — rzekła — jesteś najpiękniejszy, najdzielniejszy i najgodniejszy tego, aby cię wszyscy kochali. Co odpowiesz kobiecie, która ci to mówi?
— Odpowiem, że kocham już i że serce me jest zbyt małe, aby mieścić mogło jedną nienawiść i dwie miłości.
I szukał w dalszym ciągu.
Dwu młodych ludzi, z których jeden mówił: „To Anglik“, a drugi — „to Niemiec“, zatrzymali Morgana.
— Oto — zawołał jeden z nich — człowiek, który może nas wyprowadzić z kłopotu.
— Nie — odparł Morgan — nie mogę; śpieszę się.
— Słówko tylko — rzekł drugi. — Założyłem się z Saint-Amandem, że człowiek, zabity w klasztorze Kartuzów w Seillon, był Anglikiem.
— Nie wiem; nie byłem tam. Zapytajcie Hektora: on przewodniczył podówczas.
— Powiedz więc, gdzie jest Hektor.
— Powiedzcie mi raczej, gdzie jest Tiffauges; szukam go.
— Ot tam, w głębi — rzekł młodzieniec, wskazując na grupę tańczących kontredansa. Poznasz go po kamizelce i spodniach.
Morgan nie rozpytywał już, dlaczego kamizelka i spodnie Tiffauges’a były tak godne uwagi, lecz poszedł prosto we wskazanym kierunku i ujrzał, jak Tiffauges wykonywał zręczne pas.
Morgan dał mu znak.
Tiffauges natychmiast zaprzestał tańca, skłonił się tancerce, odprowadził ją na miejsce, przeprosił i podszedł do Morgana.
— Czyś go widział? — zapytał Morgana.
— Od niego wracam — odparł ten.
— I oddałeś mu list króla?
— Do rąk własnych.
— Przeczytał?
— Natychmiast.
— Dał odpowiedź?
— Nawet dwie: ustną i na piśmie. Wobec tej drugiej pierwsza była zbyteczna.
— Masz ją?
— Oto jest.
— Znasz jej treść?
— Odmowa.
— Stanowcza?
— Najzupełniej.
— Czy wie, że od tej chwili będziem go traktowali jako wroga?
— Powiedziałem mu to.
— A on co na to?
— Nic. Wzruszył ramionami.
— Jak myślisz. Jakie ma zamiary?
— Nie trudno zgadnąć.
— Czyżby chciał władzę zachować dla siebie?
— Tak wygląda.
— Władzę, ale nie tron?
— Dlaczegożby nie?
— Nie odważy się ogłosić za króla!
— Nie wiem, czy się ogłosi za króla; jednak za coś się ogłosi.
— Szczęśliwy żołnierz.
— Mój drogi. Lepiej dziś być synem swych czynów, niż synowcem króla.
Młody człowiek zamyślił się, poczem rzekł:
— Doniosę o tem wszystkiem Cadoudalowi.
— A dodaj, że pierwszy konsul wyrzekł te słowa: „Wandeję mam w swych rękach i, jeśli zechcę, za trzy miesiące nie będzie się tam tlić nawet lont“.
— Dobrze wiedzieć.
— Niechaj wie o tem Cadoudal, a sam zużytkuj tę wiadomość.
W tej chwili muzyka urwała; gwar ustal i zapanowała wielka cisza. A wśród tej ciszy padły cztery nazwiska: Morgana, de Montbara, Adlera i d’Assasa.
— Przepraszam — rzekł Morgan do towarzysza — zdaje się, że się szykuje jakaś wyprawa. Muszę cię pożegnać. Pozwól mi jednak na rozstanie obejrzeć twą kamizelkę i spodnie, o których dużo słyszałem. Chyba mi darujesz tę ciekawość.
— Cóż znowu! Bardzo chętnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.