Towarzysze Jehudy/Tom I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Towarzysze Jehudy
Podtytuł Sprzysiężeni
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les compagnons de Jehu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Niemiłe zlecenie.

Polowanie było skończone, mrok zapadał, trzeba było wracać do domu.
Trzej myśliwi powrócili do koni, dosiedli ich i w dziesięć minut byli już w zamku.
Pani de Montrerel oczekiwała ich na zamku. Biedna matka od godziny już stała tam, drżąc z obawy o synów.
Edward, gdy ją tylko zoczył, pomknął galopem, wołając z daleka:
— Mamo, mamo! Zabiliśmy dzika ogromnego. Celowałem mu w łeb, Roland wpakował mu nóż w brzuch aż po rękojeść, milord strzelał dwa razy. Prędko posyłać ludzi, niech tu przywiozą! Roland, cały okrwawiony, ale nie lękaj, to krew dzika, on zdrów.
Matka wyszła naprzeciw syna. Chłopak zeskoczył z kuca i rzucił się jej na szyję.
Na tę chwilę nadjechali Roland i sir John, wkrótce zaś ukazała się na ganku Amelia.
Edward zostawił matkę z Rolandem i podbiegł do siostry, aby jej opowiedzieć o polowaniu.
Amelia słuchała go z roztargnieniem, co uraziło Edwarda, który wobec tego pobiegł do kuchni i opowiedział wszystko Michałowi. Ten słuchał uważnie. Gdy jednak Edward opisał miejsce, w którem padł dzik, i powtórzył rozkaz Rolanda, aby szedł z ludźmi po dzika, Michał potrząsnął głową.
— A to co — zapytał Edward — nie słuchasz się mego brata?
— Broń mię Boże, panie Edwardzie. Jakób zaraz jedzie do Montagnat.
— Myślisz, że nie znajdzie nikogo?
— Nie, znajdzie. Ale tu idzie o czas i o miejsce. Mówi pan, że to tuż przy pawilonie klasztoru Kartuzów?
— O dziesięć kroków.
— Wolałbym, żeby to było o milę — odparł Michał, drapiąc się w głowę. — Ale zresztą, niechaj będzie tam. Poślę po ludzi, nie mówiąc po co i dlaczego. Jak tu będą, niech im tam wytłómaczy pański brat.
— No, dobrze, niech tylko przyjdą, już ja im wytłómaczę.
— Och, gdybym nie był chory, sambym poszedł! Jakóbie!... Jakóbie!...
Zjawił się Jakób.
Edward czekał, dopóki Jakób nie wyruszył do Montagnat. Potem poszedł przebrać się.
Przy stole mówiono, oczywiście, tylko o polowaniu. Edward o niczem innem nie chciał mówić, a sir John, zachwycony odwagą i zręcznością Rolanda, uzupełniał wciąż nowymi szczegółami opowiadanie Edwarda.
Matka najbardziej była wzruszona tem, że Roland uratował Edwarda.
— A czyś mu podziękował? — zapytała chłopca.
— Komu?
— Bratu.
— Za co mam dziękować? Przecież zrobiłbym to samo.
— Trudno, pani — wtrącił sir John — jesteś gazelą, która wydała na świat rasę lwów.
Amelia również uważnie słuchała opowiadania, zwłaszcza od chwili, gdy zaczęli opowiadać o tem, co się działo koło klasztoru Kartuzów.
Pod koniec obiadu oznajmiono, że Jakób wrócił z Montagnat, przyprowadziwszy chłopów. Ci chcieli dowiedzieć się dokładnie o miejscu, gdzie został dzik.
Roland wstał, aby dać im potrzebne wyjaśnienia, lecz pani de Montrevel, nie chcąc na chwilę tracić syna z oczu, kazała ich wprowadzić.
Po kilku minutach weszło dwu chłopów, miętosząc czapki w rękach.
— Moi złoci — rzekł Roland — macie pójść do lasu Seillon, po zabitego dzika.
— To da się zrobić — odparł jeden z chłopów i wzrokiem zapytał drugiego.
— Tak, to można — dodał drugi.
— Bądźcie spokojni: dostaniecie za to.
— Nie o to chodzi, znamy przecież pana, panie de Montrevel.
— O tak, wiemy, że pan, jak i pański ojciec, nie kazali robić za darmo. Gdyby wszyscy panowie byli tacy; nie byłoby, proszę pana, rewolucyi.
— To się wie — dorzucił drugi.
— Ale gdzież jest ten dzik? — zapytał znowu pierwszy.
— Tak, gdzież dzik? — powtórzył drugi.
— Łatwo go znajdziecie.
— Tem ci lepiej — odparł chłop.
— Czy znacie ten pawilon w lesie?
— Jaki?
— Tak, jaki?
— Ten, co należy do klasztoru Kartuzów.
Chłopi spojrzeli na siebie.
— Otóż dzik leży o dwadzieścia kroków od pawilonu, od strony lasu Genoud.
— Hm! — bąknął jeden chłop.
— Hm! — powtórzył za nim drugi.
— Co za „hm“? — zapytał Roland.
— No, tak...
— Gadajcieżi, o co chodzi?
— A bo to wolelibyśmy, żeby to było na drugim końcu lasu.
— Jakto na drugim końcu?
— No tak, na drugim — rzucił drugi chłop.
— Ale dlaczego na drugim końcu lasu? — zapytał już zniecierpliwiony Roland. — Przecież do drugiego skraju lasu macie trzy mile, a do pawilonu tylko milę.
— Tak, ale miejsce, gdzie leży dzik...
I zatrzymał się, drapiąc się w głowę.
— Właśnie — dodał drugi.
— Co właśnie?
— A właśnie za blizko klasztoru.
— Nie klasztoru, ale pawilonu.
— To wszystko jedno. Mówią przecież, że od klasztoru do pawilonu idzie korytarz podziemny.
— Oj, idzie — dodał drugi chłop.
— Ależ co ma klasztor, pawilon i korytarz do dzika?
— A ma to, że dzik leży w niedobrem miejscu; ot co jest.
— A tak, w niedobrem miejscu — powtórzył drugi chłop.
— Gadajcież, bisurmany, zrozumiale! — krzyknął zagniewany już Roland, gdy matka już się niepokoiła, a Amelia widocznie pobladła.
— Z przeproszeniem pana, nie jesteśmy bisurmany, lecz ludzie, co się boją Boga. Ot co!
— Do stu tysięcy piorunów! i ja się boję Boga! Cóż dalej?
— Otóż nie chcemy mieć z dyabłem do czynienia.
— Nie, nie chcemy — powtórzył drugi.
— Z człowiekiem, co innego, chłop równy chłopu.
— Czasem dwom — dorzucił drugi chłop, tęgi jak Herkules.
— Ale z istotami nadnaturalnemi, z widmami, duchami... ślicznie dziękujemy — ciągnął dalej pierwszy.
— Dziękujemy — powtórzył drugi.
— Czy rozumiecie coś z tego, co gadają ci dwaj głupcy? — zapytał Roland, zwracając się do matki i siostry.
— Głupcy! — rzekł pierwszy chłop. — Być może. A jednak faktem jest, że Piotrowi Marey, który chciał popatrzeć przez mur klasztoru, skręciło łeb. Co prawda, było to w sobotę, w dzień sabatu.
— I nigdy nie mógł odkręcić — dodał drugi — tak, że pochowali go z głową wykręconą.
— A to zaczyna być ciekawe — wtrącił sir John. — Bardzo lubię historyę z duchami.
— Bardziej — dorzucił Edward — niż Amelia, milordzie... Popatrz-no na nią.
— Dlaczego?
— Patrzaj-że, Rolandzie, jak zbladła.
— Prawda — odparł sir John. — Pani chyba niedobrze?
— Mnie? Ależ nie. To tylko tak z gorąca.
I Amelia otarła spocone czoło.
— Nie — odpowiedziała pani de Montrevel.
— Jednak — rzekła Amelia — czy można otworzyć okno?
— Otwórz, dziecko.
Amelia z pośpiechem podeszła do okna, wychodzącego na ogród.
— No, przynajmniej można oddychać.
Sir John wstał, ofiarowując jej flakon z solami:
— Nie, dziękuję panu — zawołała Amelia — już mi dobrze.
— Pięknie, ale przecież chodzi o dzika — rzekł Roland.
— Znajdziemy go jutro.
— Tak, jutro znajdziemy go — powtórzył drugi chłop.
— No, a gdyby dzisiaj?...
— Dzisiaj...
Chłop popatrzał na towarzysza i obaj jednocześnie zawołali:
— Dzisiaj nie można!
— Tchórze!
— Panie Ludwiku, nie jest jeszcze tchórzem ten, kto się boi.
— O, nie! — dorzucił drugi.
— Jakżeż to? — zapytał Roland.
— To zależy od rzeczy, której się boi. Dajcie mi dobry nóż i porządną pałkę, a pójdę na wilka. Ze strzelbą pójdę na człowieka, chociażby wiedział, że czeka, aby mnie zabić.
— Ach tak! — powiedział Edward — ale widma, chociażby cienia mnicha, to się boisz?
— Mój paniczu — odparł chłop — niech to mówi pan Ludwik; panicz za mały, aby żartować z takich rzeczy.
— Tak — dorzucił drugi chłop — niech-no paniczowi wyrośnie pierw broda.
— Choć nie mam brody — odciął się Edward — ale, gdybym miał dość siły, aby udźwignąć dzika, poszedłbym sam jeden czy w dzień, czy w nocy.
— Bardzo ładnie, paniczu. Ale ja i mój towarzysz to nie pójdziemy, nawet za ludwika.
— A za dwa? — zapytał Roland.
— Ani za dwa, ani cztery i nawet za dziesięć. Ładny grosz dziesięć ludwików. Ale co zrobić z nimi, jeśli mi łeb ukręcą?
— A tak! jak Piotrowi Marey.
— Przecież z tych dziesięciu ludwików nie wyżywią się moja żona i dzieci po mojej śmierci.
— Nie z dziesięciu, a z pięciu — zauważył drugi chłop — bo połowa mnie się należy.
— Więc do pawilonu przychodzą duchy? — zapytał Roland.
— Czy do pawilonu, tego nie jestem pewien; ale do klasztoru...
— Napewno do klasztoru?
— Napewno.
— Widziałeś je?
— Ja nie. Ale są tacy, co je widzieli.
— Może twój towarzysz? — zapytał oficer, zwracając się do drugiego chłopa.
— Duchów nie widziałem. Widziałem tylko płomienie, a Klaudyusz Philippon słyszał brzęk łańcuchów.
— Ach, mamy więc płomienie i łańcuchy! — odparł Roland.
— Tak! płomienie sam widziałem — powiedział pierwszy chłop. — A Klaudyusz Philippon słyszał brzęk łańcuchów — dodał drugi.
— No, dobrze, dobrze — odparł kpiąco Roland. — Więc za nic nie pójdziecie?
— Za nic!
— Nawet za złoto całego świata!
— A jutro rano pójdziecie?
— Zanim pan wstanie, dzik już tu będzie.
— No to przyjdźcie do mnie pojutrze.
— Dobrze, panie, ale po co?
— Tak sobie, tylko przyjdźcie.
— Przyjdziemy, skoro pan chce.
Przyjdźcie, a dam wam pewne wiadomości.
— O kim?
— O duchach.
Amelia wydała okrzyk stłumiony, który usłyszała tylko pani de Montrevel. Chłopi, pożegnani przez Rolanda, wyszli.
Przez resztę wieczoru nie mówiono już ani o klasztorze, ani o pawilonie, ani o duchach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.