Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Właśnie — dodał drugi.
— Co właśnie?
— A właśnie za blizko klasztoru.
— Nie klasztoru, ale pawilonu.
— To wszystko jedno. Mówią przecież, że od klasztoru do pawilonu idzie korytarz podziemny.
— Oj, idzie — dodał drugi chłop.
— Ależ co ma klasztor, pawilon i korytarz do dzika?
— A ma to, że dzik leży w niedobrem miejscu; ot co jest.
— A tak, w niedobrem miejscu — powtórzył drugi chłop.
— Gadajcież, bisurmany, zrozumiale! — krzyknął zagniewany już Roland, gdy matka już się niepokoiła, a Amelia widocznie pobladła.
— Z przeproszeniem pana, nie jesteśmy bisurmany, lecz ludzie, co się boją Boga. Ot co!
— Do stu tysięcy piorunów! i ja się boję Boga! Cóż dalej?
— Otóż nie chcemy mieć z dyabłem do czynienia.
— Nie, nie chcemy — powtórzył drugi.
— Z człowiekiem, co innego, chłop równy chłopu.
— Czasem dwom — dorzucił drugi chłop, tęgi jak Herkules.
— Ale z istotami nadnaturalnemi, z widmami, duchami... ślicznie dziękujemy — ciągnął dalej pierwszy.
— Dziękujemy — powtórzył drugi.
— Czy rozumiecie coś z tego, co gadają ci dwaj głupcy? — zapytał Roland, zwracając się do matki i siostry.
— Głupcy! — rzekł pierwszy chłop. — Być może.