Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A jednak faktem jest, że Piotrowi Marey, który chciał popatrzeć przez mur klasztoru, skręciło łeb. Co prawda, było to w sobotę, w dzień sabatu.
— I nigdy nie mógł odkręcić — dodał drugi — tak, że pochowali go z głową wykręconą.
— A to zaczyna być ciekawe — wtrącił sir John. — Bardzo lubię historyę z duchami.
— Bardziej — dorzucił Edward — niż Amelia, milordzie... Popatrz-no na nią.
— Dlaczego?
— Patrzaj-że, Rolandzie, jak zbladła.
— Prawda — odparł sir John. — Pani chyba niedobrze?
— Mnie? Ależ nie. To tylko tak z gorąca.
I Amelia otarła spocone czoło.
— Nie — odpowiedziała pani de Montrevel.
— Jednak — rzekła Amelia — czy można otworzyć okno?
— Otwórz, dziecko.
Amelia z pośpiechem podeszła do okna, wychodzącego na ogród.
— No, przynajmniej można oddychać.
Sir John wstał, ofiarowując jej flakon z solami:
— Nie, dziękuję panu — zawołała Amelia — już mi dobrze.
— Pięknie, ale przecież chodzi o dzika — rzekł Roland.
— Znajdziemy go jutro.
— Tak, jutro znajdziemy go — powtórzył drugi chłop.
— No, a gdyby dzisiaj?...
— Dzisiaj...