Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłop popatrzał na towarzysza i obaj jednocześnie zawołali:
— Dzisiaj nie można!
— Tchórze!
— Panie Ludwiku, nie jest jeszcze tchórzem ten, kto się boi.
— O, nie! — dorzucił drugi.
— Jakżeż to? — zapytał Roland.
— To zależy od rzeczy, której się boi. Dajcie mi dobry nóż i porządną pałkę, a pójdę na wilka. Ze strzelbą pójdę na człowieka, chociażby wiedział, że czeka, aby mnie zabić.
— Ach tak! — powiedział Edward — ale widma, chociażby cienia mnicha, to się boisz?
— Mój paniczu — odparł chłop — niech to mówi pan Ludwik; panicz za mały, aby żartować z takich rzeczy.
— Tak — dorzucił drugi chłop — niech-no paniczowi wyrośnie pierw broda.
— Choć nie mam brody — odciął się Edward — ale, gdybym miał dość siły, aby udźwignąć dzika, poszedłbym sam jeden czy w dzień, czy w nocy.
— Bardzo ładnie, paniczu. Ale ja i mój towarzysz to nie pójdziemy, nawet za ludwika.
— A za dwa? — zapytał Roland.
— Ani za dwa, ani cztery i nawet za dziesięć. Ładny grosz dziesięć ludwików. Ale co zrobić z nimi, jeśli mi łeb ukręcą?
— A tak! jak Piotrowi Marey.
— Przecież z tych dziesięciu ludwików nie wyżywią się moja żona i dzieci po mojej śmierci.
— Nie z dziesięciu, a z pięciu — zauważył drugi chłop — bo połowa mnie się należy.