Strona:PL Dumas - Towarzysze Jehudy.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wałem mu w łeb, Roland wpakował mu nóż w brzuch aż po rękojeść, milord strzelał dwa razy. Prędko posyłać ludzi, niech tu przywiozą! Roland, cały okrwawiony, ale nie lękaj, to krew dzika, on zdrów.
Matka wyszła naprzeciw syna. Chłopak zeskoczył z kuca i rzucił się jej na szyję.
Na tę chwilę nadjechali Roland i sir John, wkrótce zaś ukazała się na ganku Amelia.
Edward zostawił matkę z Rolandem i podbiegł do siostry, aby jej opowiedzieć o polowaniu.
Amelia słuchała go z roztargnieniem, co uraziło Edwarda, który wobec tego pobiegł do kuchni i opowiedział wszystko Michałowi. Ten słuchał uważnie. Gdy jednak Edward opisał miejsce, w którem padł dzik, i powtórzył rozkaz Rolanda, aby szedł z ludźmi po dzika, Michał potrząsnął głową.
— A to co — zapytał Edward — nie słuchasz się mego brata?
— Broń mię Boże, panie Edwardzie. Jakób zaraz jedzie do Montagnat.
— Myślisz, że nie znajdzie nikogo?
— Nie, znajdzie. Ale tu idzie o czas i o miejsce. Mówi pan, że to tuż przy pawilonie klasztoru Kartuzów?
— O dziesięć kroków.
— Wolałbym, żeby to było o milę — odparł Michał, drapiąc się w głowę. — Ale zresztą, niechaj będzie tam. Poślę po ludzi, nie mówiąc po co i dlaczego. Jak tu będą, niech im tam wytłómaczy pański brat.
— No, dobrze, niech tylko przyjdą, już ja im wytłómaczę.
— Och, gdybym nie był chory, sambym poszedł! Jakóbie!... Jakóbie!...