Testament dziwaka/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Testament dziwaka
Rozdział W niebezpieczeństwie życia
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1902
Druk Towarzystwo akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Daniszewska
Tytuł orygin. Le Testament d’un excentrique
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W niebezpieczeństwie życia

Zemdlenie Kymbala w biurze telegraficznym w Olimpii, po szalonej ucieczce, minęło prędko, a kieliszek wisky nowe obudził w nim siły. Zaraz też, nie zapominając o swej roli partnera, odczytał telegram Tornbrocka:
„Punktów dziewięć, Południowa Dakota, Yankton“ brzmiało krótkie, lecz dokładne zawiadomienie.
Jakkolwiek tylko Stan Idaho i Montana dzielą Waschington od Dakoty, jednakże dziennikarz, nauczony już doświadczeniem, woli bez zwłoki puścić się w nową podróż. Ponieważ zaś kraje te mają ustaloną sławę niezwykle pięknych widoków, więc aby nie stracić żadnego wrażenia, pozostawał przeważnie na kładce, z tyłu wagonu.
Minąwszy Columbię z obszerną pustynią w okolicy jeziora Silk, wjechał pociąg na terytoryum Idaho, gdzie w odwiecznych lasach, w których trzeba jeszcze siekierą torować sobie drogę, kryją się dotychczas, dość licznie, plemiona Indyjskie.
Im dalej ku wschodowi, tem więcej grunt przedstawiał wyniosłość, aż w Montana, znaleziono się wśród najwyższych szczytów łańcucha Gór Skalistych. Wodząc okiem pełnym zachwytu na coraz to inne, a zawsze imponujące widoki, nie mógł też Kymbale oprzeć się równocześnie uczuciu podziwu dla potęgi geniuszu inżynierów amerykańskich, którzy przezwyciężyli wprost bajeczne trudności przy budowie drogi kolei żelaznej, przez niedostępne wyniosłości skaliste, przepaściste urwiska i mnóstwo rwących potoków.
Dzień był upalny, powietrze przepełnione elektrycznością, działało przygnębiająco, aż po południu podniósł się gwałtowny wicher, który napędził na sklepienie niebios ciemne szmaty chmur, a ciężki grzmot przeciągłym echem powtarzały okoliczne góry. W końcu zdało się, że słońce zgasło, taka rozpostarła się ciemność dokoła, przerywana jedynie ognistym blaskiem krzyżujących się błyskawic.
Huk piorunów, szum wichru i ulewnego deszczu, trzask łamiących się drzew, trwożne głosy spłoszonego w lesie zwierza, tworzyły obraz imponującej grozy i piękna zarazem.
Lecz mimo rozszalałego żywiołu, pociąg nie ustał w biegu i Kymbale nie opuścił też swego obserwacyjnego stanowiska, doznając niezwykłego zadowolenia w takiem zwalczaniu potęgi przyrody.
Wyszedłszy zwycięsko z zapasów z burzą, pociąg przybył szczęśliwie rankiem 21-go czerwca do miasta Heleny, rozłożonego już na wschodniej pochyłości gór Skalistych, a po parogodzinnym spoczynku ruszył dalej ku Północnej Dakocie, gdzie rozległe pastwiska ułatwia ją chów bydła, lecz zbyt już ostry klimat mało sprzyja rolnictwu.
Kymbale wie, że główne tu miasta są: Fort-Riley i Linkoln albo Bismark, jak je chętniej nazywają miejscowi koloniści niemieccy, niema wszakże ochoty zwiedzać je teraz, lecz też zamiast wprost podążyć do Yankton, pragnie zboczyć na Valej City i Oriska do Fargo, leżącego już na pograniczu Stanu Minessota, w którego stolicy Saint-Paul znajdować się już musiał tajemniczy X. K. Z by odebrać nazajutrz zawiadomienie o następnym swym rzucie kości.
— Ciekawym bardzo co też otrzyma — myślał Kymbale — tak blizkim jest już ostatniej przedziałki, że dość jednego szczęśliwego rzutu, a... Ale nie, nie!... Pocóż się tem dręczyć! Czyż nie lepiej pogodnem okiem spoglądać w swą przyszłość!...
Kraj Dakoty przedstawia rażący kontrast w klimacie części północnej do południowej, bo gdy pierwsza prawie pusta z mnóstwem jezior i moczarów, druga z gruntem nieco wyniosłym, nadaje się pod uprawę tytoniu, zbóż i warzywa.
Zrasza ją górny bieg Missouri, a rzeka Czerwona albo Nizka Missisipi tworzy naturalną granicę od Minesoty.
Kymbale zamyślał przepędzić w Fargo i jego okolicy dzień cały, zachowując, dla większej swobody, zupełne incognito; lecz dość oryginalne spotkanie wpłynęło na zmianę tej decyzyi.
Właśnie wychodził z restauracyi po spożyciu śniadania, gdy podszedł ku niemu obcy mu jegomość, z długim, haczykowatym nosem i małemi świdrującemi oczkami, a uchylając kapelusza zapytał:
— Wszakże się nie mylę, że to pan przybyłeś tu dzisiaj rannym pociągiem?
Tak jest rzeczywiście — odpowiedział Kymbale.
— Nazywam się Hagarth, Len William Hagarth...
— Bardzo mi przyjemnie, ale jakiż właściwie interes?...
— Zdaje mi się, że jesteś pan w drodze do Yankton?
— Tak, właśnie jadę do Yankton.
— A więc pozwól pan, bym ci ofiarował me usługi...
— Pańskie usługi... w jakim mianowicie kierunku?
— Przedewszystkiem jedno ważne pytanie: Pan jedziesz sam?
— Sam.
— Żona pańska nie towarzyszy panu?
— Moja żona?... — powtórzył dziennikarz z coraz większem zdziwieniem.
— Dobrze, dobrze, obejdziemy się bez niej... obeceność jej nie jest niezbędną do rozwodu.
— Rozwodu?.. Ależ, mój panie, aby się rozwodzić, sądzę, że trzeba pierwej ożenić się.
— Jakto, więc pan nie masz żony i jedziesz pan do Yankton! — zawołał jegomość!
— Wytłomacz mi pan raz, kim właściwie jesteś i czego chcesz naprawdę ode mnie — rzekł Kymbale z pewną niecierpliwością.
— Otóż to właśnie! Jestem szanowny panie agentem od rozwodów.
— A... w takim razie żałuję mocno, ale usługi pańskie są mi tymczasem zupełnie zbyteczne — odparł Kymbale już ze swym zwykłym dobrym humorem.
Ściśle biorąc, propozycya pana Hagartha nie powinna była zdziwić dziennikarza, bo jeśli w całej północnej Ameryce, rozwody są na porządku dziennym, wśród licznych sekt, jakie tam powstały na łonie Anglikańskiego kościoła, w którym śluby małżeńskie nie mają tak poważnego znaczenia, jak w naszym katolickim — to szczególniej Dakota mogłaby słusznie być nazwaną „krainą rozwodów“. Tam wystarcza czyjekolwiek poświadczenie sześciomiesięcznego zamieszkania na miejscu, ażeby korzystać z wszelkich przysługujących ułatwień rozwodowych, i to też usprawiedliwia istnienie takich zawodowych agentów i świadków, którzy na wyścigi zyskują i wyszukują klientów, traktując swe zajęcie jak każde inne rzemiosło zarobkowe.
— Więc pan naprawdę nie jesteś żonatym, i nie chcesz się rozwodzić? — zapytał jeszcze raz, dla zupełnego upewnienia, zawiedziony w swych nadziejach agent.
— Mocno żałuję, iż zmuszony jestem uczynić panu tę przykrość, ale tak jest istotnie — odrzekł dziennikarz szczerze ubawiony.
— W każdym razie, gdy pojedziesz pan do Yankton, zechcesz zapewne wziąć jutro udział w wielkim meetingu, który się tam odbędzie.
— Wielki meeting... — w jakiejże kwestyi?... — Właśnie w sprawie rozwodowej. Rzecz to bardzo ważna, bowiem sąsiedni Stan Ocklohoma, przedstawia nam wielką konkurencyę, uzyskawszy przywilej tylko trzymiesięcznego pobytu pretendujących o rozwód, zatem obowiązujące nas jeszcze sześć miesięcy, należy coprędzej możliwie skrócić...
— Dziękuję panu za wiadomość; postaram się nie pominąć tego meetingu — zapewniał dziennikarz rzeczywiście zadowolony, że znajdzie tam niewątpliwie zajmujący temat do swej kroniki.
— A na przyszłość polecamy się łaskawej pamięci szanownego pana — dodał agent z nizkim ukłonem. — Człowiek nigdy nie jest pewny co go spotkać może.
— O, pod tym względem przyznaję panu słuszność zupełną — potwierdził Kymbale — a więc na wszelki wypadek do widzenia!
Była godzina 6-ta rano 24-go czerwca, gdy głośny kronikarz „Trybuny“ siedział już w wagonie, dążące do Medary w południowej Dakocie.
Wszystko składało się jak nalepiej, bo nawet przerwaną dotychczas linię kolei z Medary do Sioux — Fals—City ukończono, i właśnie tegoż dnia miał się odbyć akt jej otwarcia.
Tymczasem o godzinie 11-ej, już blizko stacyi Medara, pociąg stanął i pasażerowie poczęli tłumnie opuszczać wagony.
— Czy nie jedziemy tym pociągiem dalej? — zapytał kronikarz urzędnika kolejowego, którego spotkał na peronie.
— Nie, pociąg ten zostaje tutaj.
— Więc nie dziś otwartą będzie dalsza linia kolei?
— Właściwie dopiero jutro pociągi zaczną kursować prawidło.
Przeciwność ta podrażniła Kymbala. Przestrzeń pięćdziesięcio—milowa dzieliła obie te stacye, więc choćby pocztowymi końmi, nie zdążyłby już na ów ciekawy meeting.
Ale oto spostrzega na samej stacyi pociąg, którego dymiąca lokomotywa wskazuje, że niezadługo pocznie być czynną. Pyta zatem urzędnika:
— A ten pociąg?
— O—o—o tamten pociąg — brzmi dziwnym — tonem odpowiedź.
— Więc on zostaje na miejscu?
— Gdzież tam! Rusza o 12-ej minut 13.
— Do Yankton?
— Oho... do Yankton — odpowiada urzędnik z dwuznacznym uśmiechem, lecz w tejże chwili przywołany przez zwierzchnika, nie mógł już dać dokładniejszego objaśnienia dziennikarzowi, który zostawszy sam na peronie popatrzył jeszcze chwilę na pociąg, składający się się tylko z lokomotywy i dwóch wagonów to- warowych.
— Ot, wiem co zrobię — pomyślał wresz- cie — wsunę się tam niepostrzeżenie, a po przybyciu na miejsce wytłomaczę się z tak małego nadużycia. Teraz brak już na to czasu.
Projekt ten udało mu się przeprowadzić bez trudu, na całej bowiem stacyi nie było ani jednej żywej duszy, jakby wszyscy gdzieś nagle pouciekali; tylko na lokomotywie stali zajęci swemi zwykłemi czynnościami: maszynista ż palaczem.
W krótką chwilę potem rozległ się świst i ruszono z miejsca z niezwykłą szybkością. Szybkość ta wzrastała z każdą minutą, aż wreszcie Kymbale, trochę zaniepokojony wyj- rzał okienkiem na przód, ku lokomotywie.
— Co to znaczy! — zawołał w tejże chwili — tam niema nikogo!... Nikt tego pociągu nie prowadzi... Czyżby ci ludzie powypadali?... Wielki Boże! — krzyknął naraz — co widzę!... Oto po tych samych relsach biegnie naprzeciw inny pociąg... Katastrofa nieunikniona... jestem zgubiony.
Kilka jeszcze sekund, a lokomotywy pędzące całą siłą pary, już się zwarły... Piekielny huk, trzask i rozpryskujące się na wszystkie strony szczątki rozbitych pociągów, wybuch kotłów, lecące iskry z pieców, oto straszny obraz, któremu z obu stron plantu kolejowego zawtórowały głośne okrzyki, wiwaty i oklaski zebranych tam tysięcy ludzi.
Byli to ciekawi, którzy urządzili sobie tę kosztowną, iście amerykańską przyjemność, przypatrzenia się rozbiciu dwóch pociągów w najszybszym ich biegu, uświetniając w ten szczególny sposób uroczystość otwarcia nowej linii między Medarą a Sioux-Fals-City.
Naturalnie oba pociągi miały być puste, i nikt nie przypuszezał ukrycia się w jednym z nich kronikarza „Trybuny“. Lecz uspokójmy się o jego losy, bo, jak wiemy, był to człowiek szybkiej decyzyi, a więc w chwili stanowczej, nie czekając katastrofy, wyskoczył szczęśliwie z wagoni.
Wprawdzie nie obeszło się bez silnych obrażeń ciała, ale doktór, który niezwłocznie udzielił mu pomocy, zapewnił, że życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo.






„Kymbalowi udzielono pierwszej pomocy.”


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.