Tajemniczy ogród/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Tajemniczy ogród
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1937
Druk F. Wyszyński i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.

DICK.

Już od tygodnia wciąż słonko przygrzewało w tajemniczym ogrodzie. Tajemniczym Ogrodem nazywała go Mary, ilekroć o nim myślała. Droga jej była ta nazwa, a stokroć droższe uczucie, że, gdy ją zamykały wśród siebie stare, piękne mury, nikt nie mógł wiedzieć, gdzie się znajduje, nikt jej nie mógł odnaleźć. Zdawało jej się, że była zamknięta daleko od świata, w jakimś zaczarowanym ogrodzie. Niewiele książek, które przeczytała i lubiła, były to bajki czarodziejskie, opowiadające o różnych zaczarowanych miejscach. Czasem to ludzie i po sto lat tam spali, co się znów Mary wydawało nudne i głupie. Co do niej, to wcale nie miała ochoty zasypiać, lecz odwrotnie rozbudzała się z dniem każdym, przeżytym w Misselthwaite. Zaczęła lubić przebywanie ciągłe na świeżem powietrzu; już nie była nieprzyjaciółką wiatru — polubiła go nawet. Szybciej i dłużej mogła teraz biegać, a przeskakiwać umiała sznur już do stu razy. Cebulki w tajemniczym ogrodzie bardzo się dziwić musiały: takie śliczne, oczyszczone miejsca porobiono wokoło nich, że miały teraz gdzie się rozrastać i skąd czerpać powietrze, a panna Mary ani wiedziała, jak intensywnie pracują pod ciemną ziemią. Słońce miało dostęp do nich i grzało je, a gdy spadał deszczyk wiosenny, zraszał je obficie, to też zaczęły żyć i rozwijać się.
Mary była dziwną trochę, stanowczą osóbką, a obecnie musiała się zajmować wielu różnemi sprawami, to też pochłaniały ją one całkowicie. Pracowała, kopała, wyrywała chwasty wytrwale, i nietylko jej to nie nużyło, lecz odwrotnie, co godzina niemal pracowała z większym zapałem. Było to dla niej jakby pochłaniającą jakąś zabawą. Znalazła ona jeszcze o wiele więcej kiełków zielonych, niż się kiedykolwiek mogła spodziewać. Zdawało się, że wschodzą wszędzie, a każdego dnia znajdowała nowe, drobne, tak drobniutkie, że zaledwie widać je było nad ziemią. Było ich tak wiele, że przypomniały jej orzeczenie Marty o «pierwiosnkach, których były tysiące», o cebulkach, które się same rozmnażają i wyrastają. Te oto pozostawiono samym sobie przez lat dziesięć, i kto wie — może i one rozmnażały się w tysiące — jak owe pierwiosnki. Ciekawa była, jak też długo potrwa, zanim się okaże, że to są kwiaty. Chwilami przestawała kopać, by popatrzeć na ogród i starać się wyobrazić sobie, jakby też wyglądał, okryły tysiącem rozkwitniętego kwiecia.
Przez ten tydzień słoneczny Mary zaprzyjaźniła się ze starym ogrodnikiem. Kilka razy niespodziewanie stawała przy nim, jakby z pod ziemi wyrosła. A naprawdę to było tak, że dziewczynka lękała się, by nie zabrał swej łopaty i grabi i nie odszedł — skradała się więc ku niemu cichuteńko. Lecz Ben Weatherstaff nie traktował jej tak, jak wpierw. Być może nawet, iż w głębi duszy pochlebiało mu to, że dziewczyneczka szukała widocznie jego towarzystwa. Przytem i Mary była teraz o wiele grzeczniejsza. Stary Ben nie wiedział wcale, że, kiedy pierwszy raz zagadała do niego, uczyniła to tak, jak zwykła była odzywać się do służby hinduskiej, nie wiedząc o tem, że stary, niezależny człowiek nie umiał bić pokłonów i nie przywykł był do tego, by mu rozkazywano.
— Panienka to zupełnie jak ten gil — rzekł do niej pewnego razu, gdy ją ujrzał obok siebie. — Z nim to też tak: nie wiem nigdy, kiedy go zobaczę, i skąd przyleci.
— My jesteśmy teraz w wielkiej przyjaźni — rzekła Mary.
— Tak — to do niego podobne — sapał Ben Weatherstaff. — Zawracać głowę panienkom, i to tylko przez próżność i łobuzostwo. Wszystkoby zrobił, aby się tylko pokazać i ogonem powachlować. A puszy się to, jak paw.
Ben rzadko kiedy bywał rozmowny, czasami odpowiadał na pytania Mary tylko mruknięciem, lecz tego ranka rozgadał się nadobre. Przystanął, oparł nogę o łopatę i począł przyglądać się dziewczynce.
— Panienka od jak dawna tu jest? — zaczął.
— Zdaje mi się, że będzie już miesiąc — odparła.
— Zaczyna panienka zaszczyt przynosić Misselthwaite — rzekł. — Już ździebełko panienka popełniała i już nie taka żółta. Jak tu panienka pierwszy raz do ogrodu przyszła, to tak wyglądała akurat, jak ta wrona niewypierzona. I takem sobie myślał, żem jeszcze takiego szpetnego i niemiłego dziecka w życiu nie widział.
Mary nie była próżna i o swojej urodzie nie miała wielkiego wyobrażenia, więc też nie uczuła się wcale dotkniętą.
— O, tak, wiem, żem utyła — rzekła. — Pończoszki są mi teraz ciasne, a tak się fałdowały przedtem! — O, o! Benie, gil przyfrunął!
Był to istotnie gil, który ładniejszy dziś był, niż zwykle. Czerwona jego kamizelka błyszczała jak atłas, i rozwijał skrzydełka i ogon, a główkę przechylał, a obskakiwał dokoła! Mogłoby się zdawać, że chce zmusić Bena do zachwytu. Lecz Ben podkpiwał:
— A! jesteś tu! — powiedział. — Raczysz sobie o mnie przypomnieć, jak nie masz komu lepszemu głowy zawracać. Pewnieś się elegantował przez te dwa tygodnie. Wiem ja dobrze, co to znaczy. Zalecasz się do jakiej tam młodej gilówny i łżesz jej niestworzone rzeczy, żeś najładniejszy z gilów w Misselthwaite i okolicy, że zwyciężysz wszystkich rywali swoich — hę?
— Ach, mój Boże! Spojrzyjcie tylko na niego! — zawołała Mary.
Gil był najwidoczniej w bajecznym wprost humorze. Przyskakiwał coraz to bliżej, w oczy zaglądał ogrodnikowi z przymileniem. Przeleciał na najbliższy krzak agrestu, główkę przechylił i zaśpiewał jakby wprost do Bena.
— Ehe! myślisz, że tem wszystko naprawisz — rzekł Ben Weatherstaff, marszcząc twarz w taki sposób, że Mary była pewna, że usiłuje wyglądać nieprzyjemnie. — Zdaje ci się, że ci się nikt oprzeć nie może — prawda?
Gil skrzydełka rozwinął — a Mary ledwo oczom własnym mogła uwierzyć: pofrunął bowiem wprost na rękojeść łopaty ogrodnika i usiadł. W tejże chwili twarz starego zwolna przybierać zaczęła całkiem nowy wyraz. Stał cicho, jakby się lękał odetchnąć głośniej — jakby postanowił nie poruszyć się z miejsca za nic na świecie, dopókiby gil nie odfrunął. Mówić począł szeptem.
— No, teraz to już po mnie — rzekł tak słodko, jakby nie te wymawiał wyrazy. — Oj, jakże ty wiesz, jak za serce chwycić starego! To chyba czary! Jakiś ty mądry!
I stał tak nieporuszony, oddech wstrzymując, dopóki gil znów skrzydełek nie rozwinął i nie odfrunął. Wtedy długo patrzył na rękojeść łopaty, jakby była zaczarowana, poczem jął kopać, milcząc czas jakiś.
Ale ponieważ stary ogrodnik nie przestawał się uśmiechać, przeto Mary nie lękała się zagadać do niego.
— Czy macie własny ogród? — spytała.
— Nie, bo nie jestem żonaty i mieszkam przy bramie z Marcinem.
— A gdybyście mieli, to czegobyście najwięcej sadzili? — pytała dalej Mary.
— Kapustę, kartofle i cebulę.
— No tak, ale gdybyście urządzali sobie ogród kwiatowy, to cobyście sadzili?
— Różne cebulki i słodkopachnące kwiatki, ale najwięcej róż.
Pojaśniała twarz Mary.
— Więc lubicie róże? — rzekła.
Ben Weatherstaff wyrwał chwast, odrzucił go, poczem dopiero odparł:
— Anoć lubię i bardzo. A nauczyła mnie tego pewna młoda pani, u której byłem ogrodnikiem. Miała ona moc róż w jednem miejscu, które lubiła bardzo, a kochała je tak, jakby to były dzieci, albo — gile. Nierazem widział, jak się pochylała i całowała je. — Znów wyrwał chwast i zamyślił się. — Było to już dziesięć lat temu.
— A gdzie teraz jest ta pani? — spytała Mary, zaciekawiona ogromnie.
— W niebie — odrzekł, zagłębiając silnie łopatę w ziemię — jeśli się ma wierzyć w to, co mówią księża.
— A co się stało z różami? — spytała znów Mary, w najwyższym stopniu zaciekawiona.
— Zostawione zostały samym sobie.
Mary podniecała się coraz bardziej.
— Więc całkiem pomarły? Czy róże całkiem umierają, gdy się je zostawia samym sobie? — zaryzykowała Mary pytanie.
— Nauczyłem się kochać je — i ją kochałem — i ona je kochała — dodał Ben Weatherstaff niechętnie. — Raz, dwa razy na rok czasem, to idę poprawiać trochę przy nich, poobcinać suszki, obkopać korzenie... Dziko teraz rosną, ale były w bogatą ziemię sadzone, więc dużo z nich żyje.
— A jak nie mają listków i wyglądają szare i brunatne, i suche, to jak można poznać, czy żywe są czy poschnięte? — dopytywała Mary.
— Niechno panienka poczeka, aż wiosna przyjdzie, aż je deszczyk zrosi, a słońce przygrzeje, a zaraz będzie wiadomo.
— Jakim sposobem? — zawołała z zapałem Mary, zapominając o ostrożności.
— Trzeba popatrzeć na pędy i gałązki, a jeśli są na nich takie brunatne zgrubienia tu i ówdzie, wtedy niech panienka uważa, co się stanie po deszczu. — Umilkł nagle i w rozjaśnioną twarz jej spojrzał. — Co panienkę tak nagle zaczęły obchodzić róże? — spytał.
Mary poczuła, że się rumieni, i lękała się odpowiedzieć.
— Ja... ja się chciałam bawić — że niby to mam własny ogród — wyjąkała. — Ja nie mam tu nic do roboty. Nie mam nic i nikogo do zabawy.
— Tak — wolno odparł Ben Weatherstaff, patrząc na nią — to prawda. Nic panienka nie ma.
Powiedział to tak jakoś dziwnie, że Mary miała uczucie, że mu się jej trochę żal zrobiło. Ona sama nigdy siebie nie żałowała: bywała tylko znudzona i zła, bo nie lubiła nikogo i nic. Lecz teraz począł się świat jakoby zmieniać dla niej i stawać się piękniejszym. Jeśli nikt się o jej odkryciu nie dowie, będzie mogła w tajemniczym ogrodzie zawsze, zawsze przebywać.
Pozostała z ogrodnikiem jeszcze czas pewien i zadawała mu pytania bez końca. Odpowiadał jej na wszystkie, na swój dziwny, mrukliwy sposób, lecz wcale nie wydawał się nachmurzony, nie zabierał łopaty i nie odchodził. Gdy Mary już zamierzała się oddalić, powiedział coś o różach, i to jej przypomniało owe opuszczone, które tak lubił.
— A teraz czy zaglądacie czasem do tych róż? — zagadnęła.

Pod drzewem, wsparty o pień jego plecami, siedział chłopiec, grający na zwykłej fujarce (str. 96).

— Tego roku jeszcze nie byłem, reumatyzm wlazł mi zanadto w stawy.
Wyrzekł to mrukliwie, a potem nagle jakby się rozgniewał na nią, choć na to nie zasłużyła.
— Niechno panienka posłucha! — wyrzekł ostro. — Proszę mi się tak ciągle nie rozpytywać. Jeszczem takiej ciekawskiej w życiu nie widział. Niech panienka idzie się bawić. Dosyć gadaniny na dzisiaj.
A wyrzekł to tak stanowczo, że Mary wiedziała, że nanicby się nie zdało zatrzymywać się dłużej. Oddaliła się zwolna, skacząc wzdłuż zewnętrznego muru i rozmyślając o ogrodniku; powiedziała sobie przytem, że, jakkolwiek był mruk, znów jednego człowieka nauczyła się lubić. Człowiekiem tym był Ben Weatherstaff. Tak, lubiła go. Zawsze pragnęła spróbować zmusić go do rozmowy z sobą. Przytem zaczęła wierzyć, że ten wiedział zapewne wszystko, wszyściuteńko o życiu kwiatów.
W ogrodzie była ścieżka szeroka, żywopłotem laurowym ogrodzona, łukiem okalająca tajemniczy ogród i kończąca się przy bramie, która wychodziła na las, stanowiący część ogromnego parku Misselthwaite. Mary postanowiła sobie pobiec tą ścieżką i zajrzeć do lasu, czy nie ujrzy tam królików. Bawiła się wybornie skakanką, używała ruchu, a gdy doszła do bramy, otworzyła ją i poczęła iść dalej, posłyszała bowiem dziwny, cichy dźwięk i chciała dojść jego źródła.
Było to coś bardzo dziwnego. Wstrzymała oddech, zatrzymując się, by patrzeć. Pod drzewem, wsparty o pień jego plecami, siedział chłopiec, grający na zwykłej fujarce. Chłopiec miał zabawną, miłą powierzchowność, a wyglądał na lat dwanaście. Czysto był ubrany, nos miał zadarty i policzki czerwone, jak dwa kwiaty maku, a Mary jeszcze nigdy nie widziała takich okrągłych i tak bardzo niebieskich oczu. Na pniu drzewa, o które był oparty, siedziała przyczepiona wiewiórka, patrząc na chłopca, z za krzaków zaś szyję wyciągał i nasłuchiwał bażant, a tuż przy nim siedziały dwa króliki, ruszając różowemi noskami — i zdawało się, wszystko to zbliżało się coraz więcej, by słuchać łagodnych tonów fujarki.
Ujrzawszy Mary, chłopczyk wyciągnął rękę i odezwał się głosem tak cichym, jak jego granie:
— Nie trzeba się ruszać, bo pouciekają.
Mary stała nieruchoma. Przestał grać i począł wstawać z ziemi. Robił to tak wolno, że ledwo można było spostrzec, że się z miejsca porusza, lecz wreszcie wyprostował się, a wtedy wiewiórka drapnęła na gałęzie, bażant cofnął się za krzewy, a króliki poczęły oddalać się w podskokach, lecz wcale nie zdawały się przestraszone.
— Jestem Dick — rzekł chłopczyk. — Wiem, że to panna Mary.
Mary uprzytomniła sobie teraz, iż odrazu wiedziała, że to musi być Dick, nie kto inny. Kto drugi bowiem potrafiłby czarować króliki i bażanty, jak Hindusi czarują żółwie? Chłopiec miał szerokie, czerwone, mocno wykrojone usta, których uśmiech całą twarz opromieniał.
— Takem powolutku wstawał — tłumaczył — bo jak tylko nagle się poruszyć, to się przestraszą. Człowiek musi się delikatnie ruszać i pocichutku mówić, kiedy ze zwierzątkami ma do czynienia.
Nie mówił on do niej, jak do obcej, lecz tak, jakby się znali oddawna. Mary pojęcia nie miała, jacy są chłopcy, więc odpowiadała trochę sztywno i czuła się trochę onieśmielona.
— Czy otrzymałeś list Marty? — spytała.
Skinął twierdząco rudą, falistą czupryną.
— Dlategom tu przyszedł.
Schylił się, by podnieść z ziemi coś, co tam położył przez ten czas, gdy grał na fujarce.
— Przyniosłem narzędzia do ogrodu. Jest tu łopatka, są grabie i motyka. I mocne są, i dobre! Jest też i kielnia. A gdym nasionka kupował, to mi kupcowa dodała paczkę białego maku i paczkę lobelji.
— Pokażesz mi nasionka? — spytała Mary.
Podobał jej się sposób mówienia Dicka. Mowa jego była prędka i łatwa. Takie się miało uczucie, jakby lubił Mary i jakby na chwilę nie wątpił, że i ona go polubi, choć był tylko zwykłym chłopczyną ze stepu, w połatanej odzieży, z zabawną bardzo miną i twardą, rudą czuprynką. Mary, podszedłszy bliżej do niego, poczuła, że szedł od niego zapach wrzosów, trawy i listków, jakby cały z nich był urobiony. Podobało jej się to bardzo, a gdy spojrzała w jego zabawną twarz o czerwonych policzkach, zadartym nosie i okrągłych oczach, zapomniała zupełnie o swej nieśmiałości.
— Usiądźmy sobie tu na pniu — rzekła — i obejrzyjmy wszystko.
Usiedli, a Dick wyciągnął z kieszeni niezgrabne zawiniątko w bronzowym papierze. Rozwinął sznurek, a wewnątrz ukazały się mniejsze paczuszki z obrazkami kwiatów na każdej.
— Dużo jest rezedy i maków — rzekł. — Rezeda najcudniej pachnie ze wszystkich kwiatów, a rośnie wszędzie, gdziekolwiek ją się zasieje, tak samo, jak maki. Wschodzą one i kwitną, tylko im skinąć palcem.
Ucichł i szybko odwrócił głowę, rozjaśniając twarz różową.
— Skąd ten gil tak na nas woła? — spytał, nasłuchując.
Świergot dolatywał z czerwonymi jagodami okrytego ostrokrzewu, a Mary domyśliła się zaraz, czyj to był głos.
— Czy on nas naprawdę woła? — spytała.
— Tak! — rzekł Dick, jakgdyby to była rzecz całkiem naturalna — woła kogoś, kogo lubi. To tak samo, jakby mówił: «Tutaj jestem. Proszę na mnie spojrzeć. Mam ochotę pogawędzić». Ale oto jest tu w krzaku. Czyj on jest?
— Gil jest Bena Weatherstaff, ale zdaje mi się, że i mnie już trochę zna — odrzekła Mary.
— Oj! dobrze on panienkę zna — rzekł Dick przyciszonym swym głosem. — I lubi panienkę. On mi zaraz wszystko opowie.
Podsunął się zupełnie blisko do krzaka swym łagodnym ruchem, który Mary zauważyła uprzednio, a potem wydał dźwięk zupełnie podobny do ćwierkania gila. Gil słuchał kilka sekund uważnie, a potem zaćwierkał, jakby odpowiadał na pytanie.
— On wielki przyjaciel panienki — zachichotał Dick.
— Tak myślisz? — skwapliwie zawołała. Mary. Takby pragnęła wiedzieć. — Myślisz, że mnie naprawdę lubi?
— Nie podleciałby tak blisko, gdyby panienki nie lubił — odparł Dick. — Ptaki nie są łatwe w doborze przyjaciół, a taki gil to potrafi człowieka sponiewierać gorzej, niż człowiek. Niech panienka popatrzy, jak się to teraz do niej wdzięczy: «Czy to panienka nie widzi, jaki ze mnie ładny chłopiec?»
I zdawało się, że naprawdę tak jest. Tak się mizdrzył, skacząc na krzaku, a ćwierkał, a główkę przechylał.
— Czy rozumiesz mowę ptaków? — spytała Mary.
Dick rozjaśnił twarz, szeroko się roześmiał, że tylko czerwone usta jego było widać, i ręką czuprynę potarł.
— Myślę, że rozumiem, i one też myślą, że rozumiem — odparł. — Tak dawno z niemi na stepie żyję. Takem się na nie napatrzył, jak się z jajka wykluwały i wypierzały, i uczyły latać, i zaczynały śpiewać, że mi się czasem zdaje, żem i ja ptak. Czasem to sobie myślę, że możem ja ptak, albo lis, albo królik, albo wiewiórka, albo może nawet chrząszcz — a bo ja wiem!
Śmiejąc się, wrócił na pień i począł znów mówić o nasionach kwiatów. Powiedział jej, jak wyglądają, gdy zakwitną, jak je trzeba sadzić, doglądać, podlewać.
— Albo wie panienka co? — rzekł nagle, odwracając się do niej i patrząc na nią. — Ja je tam dla panienki zasieję. Gdzie panienki ogródek?
Mary nerwowo zacisnęła piąstki. Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc chwilę długą milczała. Nie pomyślała o tem. Poczuła się nieszczęśliwą. I czuła, że mieni się i blednie.
— Dostała panienka przecież ogródek, prawda? — rzekł Dick.
Mary rzeczywiście rumieniła się i bladła naprzemian. Dick to dostrzegł, a ponieważ nie odpowiadała mu ciągle, więc się zmieszał.
— Nie chcieli panience dać ani kawałka ogródka? — spytał. — Jeszcze panienka nic nie ma?
Mary rączki przycisnęła silniej do piersi i oczy ku chłopcu zwróciła.
— Nie mam pojęcia, jacy są chłopcy — rzekła zwolna. — Czy potrafiłbyś zachować tajemnicę, gdybym ci ją powierzyła? Tajemnica to wielka. Nie wiem, cobym zrobiła, gdyby się o niej kto dowiedział. Myślę, że umarłabym! — Ostatnie wyrazy wypowiedziała namiętnie.
Dick zmieszał się więcej jeszcze, niż przedtem, i znów czuprynę pocierał, lecz odparł wesoło:
— Ja bo zawsze dochowuję tajemnicy. Żebym nie umiał przed drugimi chłopcami utrzymać sekretu o młodych lisach, o gniazdkach ptasich, toby tam na stepie nic nie było bezpieczne. O, umiem ja sekret utrzymać!
Nie zdając sobie z tego sprawy, Mary pochwyciła go za rękaw.
— Skradłam ogród — rzekła prędko. — On nie jest wcale mój. On nie jest niczyj. Nikt go nie chce, nikt o niego nie dba, nikt do niego nigdy nie wchodzi. Może już wszystko w nim wymarło — nie wiem!
Ognie na twarz jej wybiły, i była w tej chwili zła, jak dawniej.
— Wszystko mi jedno! Wszystko mi jedno! Nikt nie ma prawa mi go odbierać, bo mnie jedną on obchodzi. Pozwolili mu zmarnieć i zamknęli go samotnie na klucz — kończyła namiętnie, a zasłaniając twarz rączkami, wybuchnęła strasznym płaczem — biedna, malutka panna Mary!
Dickowi z zaciekawienia zaokrągliły się oczy.
— Ehe-e-e! — rzekł, rozwlekając dźwięki, a miało to oznaczać i zdziwienie, i sympatję.
— Nie mam co robić — ciągnęła dalej Mary. — Nic nie mam własnego. Sama go sobie znalazłam i sama do niego weszłam. Byłam tam zupełnie jak gil, a jemu nie zabraliby ogrodu.
— A gdzie on jest? — spytał Dick przyciszonym głosem.
Mary zerwała się z siedzenia. Zdawała sobie sprawę, że w tej chwili była zła, kapryśna, uparta, ale jej to było obojętne. Była wyniosła i rozkazująca, jak ongi w Indjach, a równocześnie pełna i zapału, i troski.
— Chodź ze mną, to ci pokażę — rzekła.
Poprowadziła go przez łukowatą ścieżkę do miejsca, gdzie bluszcz rósł tak gęsto. Dick szedł za nią z dziwnym, współczującym wyrazem na twarzy. Było mu tak, jakby go prowadzono do gniazdka jakiegoś ptaka nieznanego, i jakby musiał poruszać się wolniusieńko. Gdy Mary podeszła do muru i uniosła zwieszające się bluszcze, zatrzymał się nagle. Były tam drzwi. Mary popchnęła je, otwarły się zwolna, oni zaś weszli oboje. Wtedy Mary, przystanąwszy, zrobiła ręką ruch okrągły:
— Oto on — rzekła. — To ogród tajemniczy, i ja jedna na całym świecie pragnę go utrzymać przy życiu.
Dick rozglądał się, rozglądał, rozglądał bez końca.
— Hej! — wyszeptał. — Jakież to dziwne, śliczne miejsce! Tu zupełnie tak, jakby jakaś istota ludzka w sen zapadła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.