Przejdź do zawartości

Tajemnicza kula/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Tajemnicza kula
Wydawca Wydawnictwo J. Kubickiego
Data wyd. 1920
Druk Sp. „Gryf”
Miejsce wyd. [Warszawa]
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Flat 2
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
Strzał w nocy.

Zabrzmiał ostro strzał i kapitan Hurley Brown zerwał się na równe nogi.
Nie potrzebował znać kierunku odgłosu, aby zwrócić się do drzwi Reggie Weldrake. Utorował przeciąć drogę temu białolicemu chłopcu, który odepchnął go i wszedł do pokoju zatrzaskając drzwi i zamykając je na klucz.
Hurley Brown widział już przedtem wyraz ten na twarzy człowieka. A ten człowiek — taki sam obiecujący młody oficer jak Reggie Weldrake — także powracał z ostatniego z licznych spotkań z Emilem Loubą. Wtedy także padł strzał...
Trwając pod drzwiami niespokojnie palił papierosa po papierosie, niezdolny do powrotu do swego pokoju, mając w pamięci tę uderzającą swym wyrazem twarz i rozmyślał, czy ma nalegać na to, by chłopiec otworzył mu drzwi, gdy ciszę przeszył strzał i kapitan przesadził sześć płytkich schodów, dzielących go od zamkniętych drzwi.
Nie było odpowiedzi na jego głośne kołatanie i wołanie — a on właściwie nie czekał na odpowiedź. Plecyma zaparłszy się o drzwi starał się wysadzić je z zawiasów, gdy Mc Elvye i kilku innych oficerów i żołnierzy przybiegło i wspólnemi siłami wyważyli drzwi i poskoczyli do wnętrza.
Nie potrzeba go było podnosić. Na pierwszy rzut oka. było widoczne, że Reggie Weldrake nie żyje. Pokój zapełniała cierpka woń prochu. Sztywniejące palce zacisnęły się na rewolwerze.
— Ten przeklęty Louba! — szepnął Brown przełamując milczenie, a niejeden z towarzyszących rzucił przekleństwa.
— Gdyby ktoś go zastrzelił, Malta byłaby o wiele czystsza — oświadczył ze wściekłością Mc Elvye. Nie zaprzeczyli temu. Przyjęli bez zastrzeżeń to, że Louba był przyczyną tragedji. Nie był to fakt odosobniony.
Hurley Brown nienawidził Louby. Widział już zbyt wielu ludzi zniszczonych przez niego i jego klikę. Postanowił uwolnić Maltę od niego i podjął już kroki, celem zainteresowania wojskowych władz złym wpływem, jaki wywierał na ludzi stacjonowanych na wyspie.
Widział przepaść, do której zbliżał się Reggie Weldrake; Próbował pozyskać jego zaufanie, ostrzec go, ale chłopiec ten był zbyt głęboko zaplątany, aby go można było wyplątać.
Gdy nic nie można było zrobić więcej, pozostawili samotności cichą postać. Brown odłączył się i szybko poszedł ku kwaterze Louby.
Gdy wszedł do kabaretu, który ostentacyjnie maskował dalszą, ważniejszą część kwatery, spostrzegł, że dzieje się coś niezwykłego.
Muzyka przestała grać i ucichły rozmowy. Kieliszki były puste — i wszystkie głowy zwrócone w tym samym kierunku. O ile Hurley Brown mógł zauważyć, było to coś jakby sprzeczka między jednym z gości a jedną z aktorek, krótko ubraną tancerką czy śpiewaczką, która wciąż trzymała jeszcze nogę na niskiem podwyższeniu w głębi poCzłowiek, do którego była zwrócona, był tęgi i obrotny w języku, ciemnooki, z pełną kwitnącą twarzą i wpadającem w oko ubraniu.
Gdy Brown podszedł do drzwi prowadzących do pokoju gry, rozsunęły się zasłony i wyszedł Emil Louba, a za nim jakiś mężczyzna o twarzy łasicy, który natychmiast powrócił na swe miejsce w nielicznej orkiestrze, przylegającej do podwyższenia.
— Cieszę się, że pański człowiek znalazł pana! — zawołał ów mężczyzna. — To oszczędza mi trudu odnalezienia pana!
— A, da Costa! mój przyjaciel da Costa — zauważył Louba z łaskawą słodyczą.
— Będę pańskim mordercą! — ryczał da Costa podchodząc do niego. Wydawał się niskim przy wielkim, barczystym Loubie. I drżał w nowym napadzie wściekłości, gdy ten popatrzał z góry na niego z uśmiechem z pod czarnych wąsów. — Znów pan to zrobił! — Kiedyż będzie pan już zaspokojony? Czy przypuszcza pan, że gdziekolwiek odwrócę się, stanie mi pan w drodze?
— Wszystko jest w porządku — w miłości i interesie, drogi mój da Costa — napewno wie pan o tem! My możemy być rywalami w zawodzie, a jednak pozostać najlepszymi przyjaciółmi. Ale przerwaliśmy przedstawienie!
Ujął da Costę za ramię ze wściekłością mimo uśmiechu na twarzy i próbował go odsunąć na bok od gapiącego się tłumu.
— Ja chcę je przerwać — wolał da Costa oswobadzając się. — Ta dziewczyna jest związana ze mną kontraktem — płacę jej pensję wartą trzy razy tyle, co ona — trenowałem ją — zawdzięcza mi wszystko. —
— To kłamstwo! — krzyczała dziewczyna. — Jestem zupełnie wolna i mogę iść, gdzie mi się podoba i...
— I pani ta woli Maltę od Tripolis — zawołał Louba.
— I na tem koniec!
— To nie wszystko, co pan mi zrobił! — wybuchnął da Costa. — Gdziekolwiek jestem w jakiemś dobrem miejscu, przychodzi pan i staje przeciw mnie, albo odbiera mi pan moich ludzi — albo...
— Albo na inny sposób okazuję się lepszym — przyznał Louba. — Interes to dobra zabawa, da Costa, jeśli się tylko umie grać! Chodź pan teraz i pozostawimy przedstawienie w spokoju. — Palce jego zatopiły się w tłuste ramię da Costy. Pociągnął go przez kilka schodów do zapłoną zakrytych drzwi.
— Ty niewdzięczny szurgocie! Powrócisz do Tripolis, albo zapłacisz za zerwanie kontraktu i cały ten okres, gdy uczyłem cię, gdy nie mogłaś zarobić sobie ani jednego penny! — groził da Costa wyrywając się z chwytu Louby i przyskoczywszy do dziewczyny wywijał pięścią przed jej twarzą.
Ona aż nadto dorównywała mu w obelgach krzycząc i gestykulując, wyzywając go odłamkami półtuzina języków — aż znów wmieszał się Louba.
— Idź tam i rób, co do ciebie należy! — rozkazał biorąc ją za ramię i wypychając ją na wzniesienie.
Dał znak muzykantom, a także dwu kelnerom. Jakgdyby nie było żadnej przerwy, śpiewaczka i orkiestra zaczęły równocześnie — a ona serdecznie roześmiała się, zaczęła podtańcowywać i strzelać oczyma z wielkim zapałem. Kelnerzy ujęli da Costę i wyprowadzili go na ulicę i szamotali się z nim w drzwiach, wzbraniając mu wejścia.
Louba ukłonił się gościom, a górne światła odbijały się w jego gładkich, czarnych włosach.
— Tysiąckrotnie przepraszam — rzekł — nie możemy mieć najlepszej imprezy bez rywali!
Właśnie miał odejść, gdy zbliżył się do niego Hurley Brown.
— O, kapitan Hurley Brown? — Louba ukłonił się z kpiącą przesadą. — To bardzo uprzejmie, panie kapitanie. Nieczęsto mam przyjemność widzenia pana tutaj, chociaż... pański młody przyjaciel, porucznik Weldrake, jest tu częstym gościem.
— Już nim nie będzie — odrzekł kapitan ponuro.
— Nie? — Louba zaśmiał się łagodnie. — Zobaczymy! Zdaje mi się, że próbował go pan powstrzymać już dawniej, ale — chyba, że pamięć mi nie dopisuje — bez wielkiego sukcesu — co?
— Tym razem uda mi się. Obiecuję to panu!
— Naprawdę? No więc — wzruszył ramionami — jeśli tylko przedtem załatwi wszystko jak gentleman, to nie będę żałował. Opuszcza więc nas?
— Już nas opuścił. I pan nas wnet opuści! Opuści nas pan, Louba, choćbym miał ci uwiązać kamień na szyi i wrzucić cię do morza!
— Co pan ma na myśli mówiąc, że on nas opuścił? Nie uregulował swych zobowiązań! Zaledwo przed godziną przypomniałem mu całą tę historję — o oficerach angielskich, o gentlemanach...
— Louba! — rzekł Hurley Brown bardzo zniżonym głosem: — Nie wiem naprawdę, jak mogę jeszcze opanować swe ręce!
— Może dlatego, że wie pan, iż kazałbym pana wyrzucić, gdyby pan podniósł jeden palec na mnie, drogi przyjacielu!
— Ty — ! — nagle ktoś wstrzymał mu rękę, gdy wzniósł ją w górę.
— Naprawdę, nie uzyska pan niczego gwałtownością — rzekł Louba — i zresztą byłoby to bardzo niestosowne... Co ma pan na myśli mówiąc, że chłopiec ten już nas opuścił?
— Właśnie został zamordowany!
— Zamordowany? Przez kogo?
— Przez pana, Louba!
— O — o — rozumiem — rzekł Louba po chwili. — A więc to tak... A czego pan tutaj chce w takim razie?
— Chcę panu powiedzieć, że jeśli władze nie wyrzucą pana z Malty, to ja sam to uczynię — i wyrzucę z każdego — miejsca, gdziekolwiek pana znajdę. My już gdzieindziej spotkaliśmy się, Louba — a im dłużej pan żyje, tem podlejszy się pan staje!
— Co za nonsens! Chce pan powiedzieć, że im dłużej żyję, tem więcej warjatów spotykam — oczywiście! A codo pańskich władz — to tyle sobie z nich robię — strzelił palcami. — Nie można mnie pociągać do odpowiedzialności za głupca, który nie umie na siebie uważać. Jeżeli chce pan dać komuś kopniaka, to daj pan im — zapewniam pana, że to dobry sport, kapitanie Brown! Próbowałem tego — zaśmiał się.
— Kiedyś — rzekł Hurley Brown — spróbuje pan tego o jeden raz za dużo.
Drwiący uśmiech przeszedł po grubych rysach Louby.
— Jeśli to iest groźbą — rzekł — to chce mi się śmiać! Jestem Emil Louba. Idę swoją drogą tratując albo przeskakując to, co mi stoi w drodze. Rzeczą innych jest wybierać, czy mam ich stratować, czy przekroczyć, ale ja nigdy nie zbaczam!
Szepnąwszy przekleństwo Hurley Brown odwrócił się od niego i przeciskał się przez tłum, który teraz oklaskiwał głośno zasapaną i uśmiechniętą aktorkę.
Wiedział, że jego przyjście tutaj nie miało celu — ale powodowało nim oburzenie. To było okropne pomyśleć, że Reggie Weldrake leży sztywny i cichy na swem wąskiem łóżku, podczas gdy Emil Louba kontynuuje swój bezczelny pochód — bezkarnie!
Uskoczył na bok, gdy zabrzmiał w wąskiej ulicy silny głos:
— Zapłacisz mi! zapłacisz mi! zapłacisz, choćbym miał czekać na to dwadzieścia lat!
Był to da Costa, grożący pięścią w kierunku budy Louby, rozczochrany i zadyszany wściekłością i szarpaniną z kelnerami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.