Tajemnicza bomba/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajemnicza bomba
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 4.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mała kombinacja chemiczna.

Tego dnia cały Londyn ogarnęło przygnębienie na wieść o zamierzonym zamachu na Scotland Yard. Około południa opinia publiczka zaniepokojona została jeszcze jedną wieścią, niemniej groźną. Daily Mail donosił, że zanim jeszcze podłożono bombę pod Scotland Yard, tajemniczy wybuch miał miejsce w Pałacu Sprawiedliwości.
Jeden z sędziów, wychodząc z Sądu usłyszał odgłos detonacji, która miała miejsce w szatni adwokatów. Detonacja ta wydała mu się podejrzana.
Mimo to jednak nie dał znać policji. Policja dowiedziała się o tym dopiero ze wzmianek dziennikarskich.
Jedynym człowiekiem, który nie przejmował się zbytnio zamachem na Scotland Yard, był Marholm. Przesłuchiwał wspólnie z Baxterem anarchistę Smolucha, lecz nie mógł z niego nic wyciągnąć.
Karol Smoluch milczał jak ryba. Trzeba było czekać na rezultat ekspertyzy bomby. Rewizja osobista Smolucha nie dała również żadnego rezultatu. Znaleziono przy nim menu z restauracji „Pod Wezuwiuszem“, restauracji, uczęszczanej przeważnie przez artystów, poetów i nieszkodliwą cyganerię. Byli to przeważnie cudzoziemcy. Baxter natomiast widział w nich niebezpieczne gniazdo anarchizmu.
Wieczorem wraz z kilku policjantami udał się „Pod Wezuwiusza“, zdecydowany zaaresztować wszystkich, którzyby się tam zjawili. Zawiódł się jednak srodze: brać artystyczna spała jeszcze i nie myślała o powtórnym pójściu do knajpy po szaleństwach ubiegłej nocy.
— Znów więc klapa — rzekł Pchła, widząc smutną minę powracającego z pustymi rękami Baxtera.

W tym samym czasie Raffles alias mister Bernard, Tajemniczy Nieznajomy, znany w kronikach policyjnych całego świata dzięki swym wyprawom przeciwko nieuczciwym bogaczom, leżał rozciągnięty na kanapie w swej luksusowej willi, znajdującej się na Hampton Road w Londynie.
Tuż obok niego siedział w miękkim fotelu sekretarz jego Charley Brand, czytając uważnie Daily Mail. Na ziemi u stóp jego leżały stosy gazet.
— Hallo, Charley — rzekł, ziewając Tajemniczy Nieznajomy — co tam nowego słychać w Daily Mail? Czy nasz przyjaciel Baxter nie odkrył przypadkiem gniazda anarchistów i nie uwięził w Scotland Yardzie kilku niewinnych poetów i filozofów.
— Nie — rzekł Charley — żadne nowe aresztowania nie nastąpiły. Natomiast niezwykły wybuch w szatni adwokackiej w Pałacu Sprawiedliwości okazał się zwykłą blagą. Trwożliwy sędzia usłyszał odgłos spadającego pęka kluczy....
— Wspaniałe! — roześmiał się Raffles — tygodniki humorystyczne będą miały dość materiału przynajmniej na jakie dwa tygodnie. Zabawne: biedna Anglia od wczoraj żyje pod strachem powtórnego zamachu anarchistów. Zobaczysz, że w każdym pudełku sardynek, w każdej zgubionej paczce doszukiwać się będą bomby. Inspektor Baxter nie przestał jeszcze drżeć z obawy o swą skórę. A przy tym jest rzeczą dowiedzioną, że w Anglii nikt nie myśli o rzucaniu bomb na znak protestu przeciwko czemukolwiek.
— Powiedz mi, Edwardzie, co masz zamiar uczynić z naszym kochanym anarchistą?
— Pomogę mu, możesz być tego pewien — odparł Raffles. — Sytuacja jego nie należy do najprzyjemniejszych. Jego przyjaciele będą się prawdopodobnie bali kompromitacji. To biedni ludzie, którym muszę dopomóc do zrobienia kariery, zabawiwszy się przy tym oczywiście kosztem naszego poczciwego Baxtera!
— Czy jednak nie może on zostać skazany? — zapytał Charley.
— O, nie! — odparł Raffles. — Możnaby go najwyżej skazać za brak poszanowania dla władz. Dostałby w tym wypadku kilka funtów szterlingów grzywny. Cieszę się na myśl jaką zabawę przygotowałem Londynowi. Jeśliby Smoluch nie mógł pokryć sumy, na jaką zostanie skazany, pewien jestem, że pisma humorystyczne przeprowadzą składkę, aby go wyciągnąć z kłopotu.
— Jedynie nasz Baxter wyjdzie na tej sprawie jak niepyszny — odparł Charley. — Raz jeszcze zabawi wszystkich swą niezwykłą głupotą. Utył ostatnio okropnie. Dla jego własnego zdrowia musisz go wziąć trochę do galopu. Może schudnie nareszcie.
— Ależ zapominasz — rzekł Raffles, śmiejąc się, że miał niedawno dość bieganiny z mojego powodu. Skok z pierwszego piętra jest również niezłym ćwiczeniem gimnastycznym. Cóż jeszcze nowego piszą gazety?
— Nie wiem, czy cię to zainteresuje — rzekł Charley — wszyscy reporterzy utrzymują zgodnie, że należałoby inspektora Baxtera posłać na kurs hygieny. Podobno gmach Scotland Yardu znajduje się w anty-sanitarnym stanie. Brud i kurz panują wszechwładnie w tym gmachu. Cytuję zdanie artykułu:

„Wątpliwe jest, czy bomba dość dużego kalibru mogłaby tam wybuchnąć z uwagi na brak odpowiedniej ilości tlenu...“
Inspektor Baxter nie zwraca na to uwagi i czuje się całkiem dobrze w tym śmietniku. Jest to dlań zupełnie właściwe miejsce“.

Daily Mail ogłasza dalej list inspektora, w którym wyjaśnia on, że warunki hygieniczne oraz wentylacja w Scotland Yardzie są zupełnie zadawalające...
Na twarzy Rafflesa pojawił się ironiczny uśmiech.
— Nie spostrzegłem tego, gdym składał wizyty Baxterowi, — rzekł, strzepując popiół z papierosa. — Zauważyłem natomiast, że wszystko jest pełne kurzu, który tworzy grube warstwy na meblach i aktach. Sądzę, że co pięć lat przeprowadza się tam dość powierzchowne sprzątanie. To mi przypomina naszego małego anarchistę, który podobno nie myje się nigdy w życiu.
Nagle Raffles podniósł się z krzesła.
— Charley, mój kochany, wspaniała myśl przyszła mi do głowy! Żart, który przypomina mi najlepsze studenckie czasy.
— Będzie to swego rodzaju uzupełnienie historii z bombą. Musimy raz jeszcze naśmiać się z Baxtera dowoli. Żart mój wpłynie na to, że Scotland Yard zostanie raz przynajmniej porządnie uprzątnięty. Ubieraj się szybko. Postanowiłem natychmiast przystąpić do realizacji mego planu.
W kwadrans po tym obydwaj opuścili willę.
Na Esex Street Raffles i Charley weszli do sklepu z chemikaliami, gdzie kupili kilka rozmaitych produktów oraz naczyń aluminiowych podobnych do solniczek. Naczyńka te posiadały uszka i dzięki temu można je było umieścić gdzie się tylko chciało.
Charley przyglądał się temu ze zdumieniem.
— Czy nie masz przypadkiem zamiaru fabrykowania prawdziwych bomb? — zapytał z odcieniem niepokoju w glosie.
— Ależ nie — odparł Raffles — powiedziałem ci, że mój żart będzie miał raczej charakter studenckiego wybryku.
Charley wzruszył ramionami.
— Nigdy nie mówisz z góry o swych planach — rzekł tonem wyrzutu.
— To o wiele lepiej — odparł Raffles, śmiejąc się. — W ten sposób wszystko co robię ma dla ciebie urok nowości i niespodzianki. Wróćmy teraz do domu. Natychmiast przystąpię do nowego ataku na osobę urzędową Baxtera i na jego antyhygieniczne biuro.

Następnego dnia Raffles wstał o godzinie szóstej rano ku wielkiemu zdumieniu Charleya.
— Wstań, śpiochu — rzekł, potrząsając przyjaźnie swego przyjaciela. Musimy poszukać czegoś po śmietnikach!
Charley spojrzał na niego ze zdumieniem. W milczeniu udał się za Rafflesem i po chwili przynieśli dwa talerze, pełne popiołu. Obydwaj udali się do łazienki.
— Poczekaj na mnie chwilę — rzekł lord — zaraz tu powrócę.
Charley, który nic nie rozumiał z tego wszystkiego, kiwnął głową na znak zgody.
— Wezmę w międzyczasie kąpiel — rzekł.
— O, nie — odparł żywo lord Lister — Dziś obejdziesz się bez kąpieli. To nie wskazane. Idę do naszej garderoby-kostiumierni...
— Cóż on znowu knuje? — szepnął Charley. — Nie wiem jak powiązać razem talerze popiołu z preparatami chemicznymi?
W międzyczasie Raffles udał się do kostiumierni. Nazywał w ten sposób duży pokój, gdzie stało kilka głębokich szaf. W szafach tych wisiały rozmaite kostiumy, pozwalające mu zmieniać do niepoznania swój wygląd. Po chwili poszukiwania wyjął z szafy parę granatowych spodni roboczych, kilka brudnych koszul i dwie błękitne bluzy. Wyciągnął również dwa fartuchy skórzane, przewiesił je sobie przez ramię i wrócił do swego sekretarza.
— Ubieraj się, — Charley, — rzekł, dając mu ubranie.
— Co to wszystko ma znaczyć — myślał Charley, ubierając się spiesznie.
— Wspaniała historia... Zobaczysz — rzekł Raffles.
Raffles przebrał się również i zwracając się do swego sekretarza, zapytał:
— Za kogo wziąłbyś mnie teraz?
— Za wędrownego druciarza lub kominiarza — rzekł Charley.
— Dlatego też musieliśmy starać się o popiół. Zwilż twarz i ręce i posmaruj się sadzami!
— Miła toaleta poranna — mruknął Charley, spełniając polecenie swego przyjaciela. — Zamiast odświeżającej kąpieli, nowa warstwa brudu!
Tak przebrani opuścili willę, kierując się w stronę autobusu.
— Chyba nie masz zamiaru iść do Scotland Yardu? — zapytał Charley przerażony, widząc, że autobus idzie właśnie na tę ulicę.
— Czemu nie? — odparł Raffles. — Kto śmiałby nam przeszkodzić?
Wysiedli przed bramą Scotland Yardu.
— Dokąd to? — zapytał policjant na warcie.
— Jesteśmy ze związku kominiarzy... Mamy przeczyścić kominy — rzekł Raffles krótko.
— Dobrze, możecie wejść...
Znaleźli się na podwórzu. Lister zabrał ze sobą rozmaite narzędzia, potrzebne do pracy, jak szczotki, szczypce i młotki. Minęli podwórze i weszli do wartowni policyjnej, sąsiadującej z gabinetem inspektora.
— Hej, panowie — zawołał Raffles — musicie wyjść stąd na piętnaście minut... Mamy sprawdzić piece... Narobimy tu sporo dymu....
— Dobra — odparł jeden z policjantów. — Nie marudźcie długo, mamy dziś sporo roboty...

— Do diaska — zaklął w parę minut potem inspektor policji. — Co to za dym?
Marholm zakasłał się... Otworzył drzwi i ujrzał dwóch kominiarzy, którzy zdjęli rury od pieca, stojącego w wartowni.
— Co się stało? — zapytał.
— Nic.. Pełno dymu i brudu... — odparł Raffles krótko.
— Sam to widzę, przyjacielu... Czy to jednak konieczne?
— Chyba że tak — odparł robotnik. — Może pan sam naprawi piec, zamiast nas.
Pchła zamknął drzwi i wyjaśnił Baxterowi, że czyszczono piece.
W kilka minut później piec w wartowni został prawdopodobnie oczyszczony i obydwaj robotnicy weszli najspokojniej w świecie do biura inspektora.
— Goddam! Czego tu chcecie? — krzyknął Baxter.
Miał pełne ręce roboty: Marholm pomagał mu przy redagowaniu sprawozdania z bombowego zamachu.
— Dziwne pytanie... — odparł mrukliwie Raffles. — Widzicie przecie, żeśmy tu przyszli na robotę.... Jeśli chcecie najeść się dymu, to możecie zostać w tym pokoju. Jeśli nie, to przejdźcie do sąsiedniego pokoju. Będziemy gotowi za pięć minut.
— Chodźmy, Marholm — rzekł Baxter. — Zabierzcie ze sobą wszystkie papiery... A wy spieszcie się, przyjaciele!
— Dobra, panie szefie — odparł Raffles — nie miejcie strachu!
Zdążył już zdjąć rury od pieca... Gęsty dym napełnił cały pokój....
Baxter wychodząc z gabinetu usłyszał następujące słowa:
— Ten piec jest zupełnie zatkany — rzekł jeden z kominiarzy. — Trzeba będzie przeczyścić dobrze przewody.
Natychmiast gdy Baxter opuścił pokój, kominiarz skoczył do biurka, ukląkł i począł przybijać coś do teczki. Następnie zaczął manipulować około flakoników. Trwało to zaledwie minutę, poczem powrócił do pieca. Gdy skończył obydwaj robotnicy wyszli z gabinetu i powtórzyli podobną operację w dwóch innych biurach. Następnie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku opuścili wolnym krokiem Scotland Yard. Nikt oczywiście nie podejrzewał ich o dokonanie jakichś podejrzanych machinacyj.
Gdy pół godziny potem Marholm wrócił do biura, zauważył dużą kartkę papieru, przyczepioną do teczki. Pochylił się z zainteresowaniem i przeczytał:

Drogi inspektorze Baxter!
Jak dowiedziałem się z Daily Mail, nie zwraca pan najmniejszej uwagi na skargi, skierowane do Pana bądź przez personel, bądź przez osoby trzecie, na porządki panujące w Scotland Yardzie. Wentylacja oraz stan hygeniczny pozostawiają bardzo wiele do życzenia.
Sprawdziłem to osobiście i skonstatowałem, że oddycha się tam powietrzem, które można porównać jedynie z zaduchem panującym w chlewie. Warstwa kurzu pokrywająca wszystko dochodzi do nieprawdopodobnej grubości. Wizyta moja miała jedynie na celu sprawdzenie warunków sanitarnych, w jakich pan pracuje. Byłbym niepocieszony, gdyby pan skutkiem kurzu zapadł na galopujące suchoty skomplikowane z gruźlicą kości. Radziłbym Panu przeprowadzić natychmiastową dezynfekcję wszystkich ubikacyj.
Zechciej łaskawie przyjąć serdeczne pozdrowienia. Pański — John C. Raffles

— Do licha! — zaklął Pchła. — Nowy kawał Rafflesa...
Jak błyskawica wpadł do prywatnego gabinetu Baxtera.
— Kapitanie!... Inspektorze!....
Inspektor, rozciągnięty na sofie, chrapał potężnie.
Pchła wrzasnął mu raz jeszcze nad uchem:
— Pali się!... Pali się!...
I ten rezultat nie dal żadnego rezultatu. Pchła wrzasnął jeszcze głośniej:
— Raffles!.. Raffles!...
Jak tygrys skoczył Baxter na równe nogi.
— Gdzie?.. Kiedy?... W biurze? Goddam! Nie przerażaj mnie na miłość boską! Co się stało z Rafflesem?
— Nic mu się nie stało, tylko panu przydarzyła się nowa przykrość. Podczas gdy pan chrapał tutaj tak głośno, jakgdyby pracowała piła parowa, Raffles gospodarował w najlepsze w pańskim biurze... Napisał do pana list miłosny.
Twarz inspektora przybrała wyraz osłupienia. Marholm zaśmiał się.
— Czemu wyjesz, stary ośle? — zawył Baxter z wściekłością. — Zabraniam ci śmiać się podczas służby.... Zapominacie o dyscyplinie pruskiej, którą zastosowałem wobec mych podwładnych. Stać na baczność, jak się do mnie mówi!
Pchła wyprostował się na baczność, przyczem palce jego wykonały podejrzane ruchy.
Baxter spostrzegł to i krzyknął ze złością:
— Przestań wreszcie bębnić palcami po spodniach!
— Pan, pozwoli, panie inspektorze!
— Nic nie pozwalam — odparł ostro grubas. — Stać spokojnie i nie grać palcami na fortepianie, kiedy się do mnie przemawia...
— Dobrze — odparł Marholm. — Na moim biurku zastałem przymocowany dosyć długi list, prawdziwy poemat liryczny prozą... Mówi się tam o zdrowiu, kurzu i brudzie, panującym w Scotland Yardzie.
— To zupełnie niesłychane — powiedział Baxter. — To wypadek nienotowany w dziejach Scotland Yardu! Czemże się zajmuje ten zbrodniarz, idiota i błazen? Jeśli mu się nie podoba, poco tam przychodzi? Kto go o to prosił?
— Hm.... Prawdopodobnie zamierza ponowić tę wizytę, bo prosi pana o zrobienie porządków... Nie chce sobie ubrudzić czubków palców, panie inspektorze!
Baxter podniósł rękę, jakgdyby chciał spoliczkować swego sekretarza. Oczy jego wyszły z orbit, twarz poczerwieniała.
— Czy jeszcze będziesz mi tu śpiewać hymny pochwalne na jego cześć? Niech was wszyscy diabli wezmą, Marholm! Zabraniam wam na przyszłość odzywać się do mnie w ten sposób. To już graniczy z niesubordynacją! Jesteście anarchistą! Tak, zupełnie słusznie...: niebezpiecznym anarchistą!
— Czemu nie? — zapytał Marholm zimno. — Jeśli nie jest nim Smoluch, musicie znaleźć innego!
— Kto nie jest anarchistą? — zapytał Baxter, spoglądając na Marholma przerażonym wzrokiem. — Smoluch miałby nie być anarchistą?
— Mam nadzieję, że pan mnie zrozumiał właściwie... To tylko gra słów. Chciałem przez to powiedzieć, że okryliśmy się sławą, aresztując Smolucha, który choć może nie jest tym, za co go uważamy, jest jednak smoluchem.
Baxter odął policzki:
— Działacie mi na nerwy, Marholm.... Przez was umrę kiedyś na apopleksję... Jestem pewien, że Smoluch jest niebezpiecznym anarchistą, poszukiwanym przez policję wielu państw.
— Być może — rzekł Marholm drwiąco. — Czy przyszedł pan sam do tego wniosku? Jeśli tak, to mogę panu powinszować... Nigdy jeszcze nie mieliśmy do czynienia z tak niegroźnym anarchistą, jak nasz Smoluch... To biedak, nędzarz, który w życiu nie potrafiłby zabić muchy... W każdym razie, z tą bombą to był zwykły kawał... Widocznie jeszcze zbyt mało pokazaliśmy światu, co potrafimy... Prawdziwych przestępców schwytać nie możemy. Gdy natomiast znajdujemy puste pudełko od sardynek, aresztujemy pierwszego niewinnego gościa.... To się nazywa praca! Jeszcze dotąd pamiętam, jakiego strachu się najadłem!.. A pan panie inspektorze, każdą napotykaną potem paczkę kazał wyrzucać przez okno. Myślał pan, że może kryje się w niej bomba. Niechże więc wybucha gdzie indziej, byle zdala od pańskiej cennej osoby! Oczywiście, że bomby tam nie było.... Ten Smoluch to poczciwe stworzenie, wspomni pan jeszcze moje słowa!
— Milcz!... Milcz!... Dosyć — zawył Baxter.
Zasłonił rękami uszy i rzucił się w kierunku biura. Zbliżył się do biurka Marholma i przeczytał list, pozostawiony tam przez Rafflesa. Studiował go dobry kwadrans, poczem rzekł krótko:
— Marholm, powiedźcie mi całą prawdę — rzekł. — Czy list ten nie jest głupim żartem z waszej strony? Przecież to wyście go napisali czyż nie tak?
— Jakże pan może o coś podobnego mnie podejrzewać?
— Bardzo zwyczajnie... Wiecie dobrze, że jestem londyńskim Sherlockiem Holmesem. Nikt nie może wyprowadzić mnie w pole... Tym bardziej wy, Marholm... Aby napisać taki długi list, trzeba było mieć dużo czasu... Nikt nie ma go więcej, niż wy, Marholm.
— Wierzę, że z pana jest prawdziwy Sherlock Holmes — odparł Pchła. — Tym razem jednak wyprowadzono pana haniebnie w pole, a uczynił to sam Raffles!
— Może więc powiecie, w jaki sposób dostał się do biura?
— Na co jest pan Sherlockiem Holmesem?.... Okna były zamknięte, mógł więc wejść jedynie przez drzwi.
— Ha-ha... — zaśmiał się Baxter. — Złapałem was... Raffles nie mógł się przedostać przez drzwi, ponieważ stoi przed nimi policyjna warta.
— Rzeczywiście... Niech pan sam spróbuje: założę się, że można przejść przez nią niepostrzeżenie.
Otworzył drzwi: sierżant oraz trzej policjanci spali snem sprawiedliwych. Baxter zaklął siarczyście; na głos szefa zerwali się przerażeni. Spoglądali po sobie nieprzytomnym wzrokiem. Inspektor wyrwał ich z poobiedniej drzemki.
Inspektor wrócił do gabinetu, trzasnął z wściekłości drzwiami i pochylił się nad listem:
— Jeśli Raffles był naprawdę w biurze — rzekł — wydaje mi się niemożliwym, aby nic stąd nie zabrał.
— A to dlaczego? Przecież Raffles jest pana największym przyjacielem?
— Cóż ty opowiadasz? Ja miałbym być przyjacielem takiego człowieka? Wypraszam sobie podobne żarty! Będę błogosławił dzień, w którym zamknę go do jednej z naszych cel! To cud, że dotąd jeszcze nie oszalałem!
Marholm uśmiechnął się ironicznie.
— Co za kpiny? — krzyknął Baxter, waląc pięścią w stół.
— Chciałem poprostu powiedzieć, że to byłoby niemożliwe.... Nie widzę w tym nic obraźliwego.
Baxter oddychał z trudem.
— To bezczelność... Wyrzucę pana na zbity łeb!
— Czy aby naprawdę? — zapytał Marholm z radością.
— Tak, ma prawdę!
— Nie omyliłem się więc w mym rozumowaniu. Posiada pan jeszcze resztki zdrowego rozumu.
— Więc to tak? — mruknął inspektor. — Teraz widzę dokąd zmierzacie. Chcecie mnie doprowadzić do ostateczności, abym was usunął ze stanowiska mego sekretarza. Nie zrobię wam jednak tej przyjemności. Nie zwolnię was nigdy, słyszycie?? Nigdy!.... Nawet gdybyście sobie pozwolili na jeszcze gorsze żarty wobec mnie. Moja wola musi być uszanowana. Możecie sobie nawet opowiadać, że nie ma czym oddychać w Scotland Yardzie i że wszędzie panują brudy niesłychane. Nie zwolnię was dla takich głupstw! Zobaczymy, komu się to prędzej sprzykszy. Zanim zmienię wam przydział i zanim zostaniecie odkomenderowani do czynności śledczych na mieście, udusicie się tu razem ze mną.
— To już mi wszystko jedno — odparł Marholm obojętnie. — Zobaczymy kto z nas wytrzyma dłużej,
— Obydwaj wytrzymamy — wrzasnął Inspektor, — nawet gdyby bomby padały z nieba, jak deszcz.
— Dobrze już, dobrze — odparł Pchła z uśmiechem. — Jedna bomba wystarczy. Niech się pan uspokoi. Radziłbym zastanowić się nad tym, co pisze Raffles w swym szatańskim liście. Obawiam się, że znów padniemy ofiarą jakiegoś piekielnego żartu.
— Nie sądzę — odparł Baxter niepewnym głosem.
— Ależ Raffles nie zwykł pisać czegoś, jeśli nie jest przekonany o słuszności tego co pisze. Ciekaw, jestem, co wisi nad naszymi głowami?
— Nad naszymi głowami? — powtórzył Baxter z przerażeniem. — Czy rzeczywiście myślicie... Możeby wezwać tutaj policjantów?
Obejrzeli dokładnie gabinet, odstawiając meble i przetrząsając każdy świstek. Zdjęli nawet obrazy z murów, nie znaleźli jednak nic podejrzanego.
— Po
tym zbrodniarzu można się spodziewać najgorszych rzeczy — rzekł Baxter.
Biedny inspektor nie mógł usiedzieć na miejscu. Ogarnęło go dziwne przerażenie. Obawiał się, że Raffles lada chwila zamanifestuje w przykry sposób swoją obecność. Wyszedł więc z gabinetu. Po chwili wrócił i w towarzystwie policjantów przystąpił do przeszukiwania swego prywatnego gabinetu, przyległego do biura. Wszystko zostano przetrząśnięte tak dokładnie, że po pewnym czasie w powietrzu unosił się tuman kurzu, który zmusił nawet samego Baxtera do kichania i wymyślania na ohydne nieporządki. Ale i tu nic nie znaleziono. Marholm brał czynny udział w tych poszukiwaniach. W pewnym momencie chwycił w ręce zamkniętą drewnianą kasetę noszącą napis: „Dokumenty tajne“. Baxter rzucił się w jego stronę.
— Zostawcie to, Marholm. To moja prywatka własność!
— Dobrze wiedzieć — mruknął Marholm, odstawiając kasetkę na półkę. — Sądzę, że warto będzie pewnego pięknego dnia zrobić rewizję w prywatnych papierach pana inspektora.
Wymyślając, ile wlazło ohydnemu bandycie, przez którego nie spał przez cały poranek mimo nocnej służby, Baxter opuścił Scotland Yard. W tej samej chwili Marholm rzucił się do gabinetu, gdzie stała kaseta i rozpoczął rewizję „Tajnych dokumentów“.
Znalazł tam z tuzin fotografii ładnych kobiet i paczkę listów miłosnych, skierowanych do pana inspektora.
— Szkoda, że Raffles tego nie znalazł — szepnął do siebie z uśmiechem sekretarz — świetna myśl: Wysilę mu to. Z pewnością zainteresuje go korespondencja prywatna naszego szefa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.