Tajemnicza bomba/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajemnicza bomba
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 4.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TAJEMNICZA BOMBA
Niedomyty rewolucjonista.

— Przypadkiem dostałem się w zupełnie niezwykle środowisko — rzekł John Raffles, sławny Nieznajomy, którego policja londyńska poszukiwała napróżno od szeregu lat. — Mówię ci, drogi Charley, to najzabawniejsi, najbardziej weseli, najbardziej szaleni ludzie, jakich udało mi się spotkać.
— Więc to tak — odparł młody sekretarz, tłumiąc ziewnięcie.
Strącił popiół do wspaniałej popielniczki z zielonego jaspisu.
— Dlaczego zostawiłeś mnie samego w domu? — powtórzył — Czekałem na ciebie napróżno aż do godziny czwartej nad ranem.
John Raffles gwizdnął ze zdumienia. Po raz pierwszy sekretarz jego czynił mu lekkie wyrzuty. Zbliżył się do niego i kładąc mu rękę na ramieniu rzekł:
— Charley drogi, masz najzupełniejszą rację. — Przypadek zetknął mnie z tak dziwnym światem, że zapomniałem o naszych biletach do teatru. Musisz koniecznie pójść tam ze mną dzisiaj.
— Nigdy jeszcze nie spotkałem w Londynie ludzi, z którymi możnaby się było zaprzyjaźnić oraz zabawić jednocześnie. Anglicy nie mają w sobie radości życia...
— Masz rację — odparł Raffles. — Ludzie ci nie są zresztą Anglikami. Jest to konglomerat rozmaitych narodowości. Przeważnie artyści... znajdziesz wśród nich ludzi o niezwykłej inteligencji.
— Nabieram ochoty na to spotkanie — odparł Charley.
— Jeżeli chcesz, możemy ich odwiedzić zaraz — rzekł Raffles. — Od godziny szóstej po obiedzie do godziny szóstej rano tkwią w tym samym miejscu: przy tym samym stoliku. Wczoraj byłem tam po raz pierwszy: wyobraź sobie, że wieczorem, wracając do domu, spotkałem na Strandzie dziwaczną postać. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, średniej tuszy. Spodnie jego niezwykle szerokie przyklejały się do łydek, tworząc na dole coś na kształt wachlarzy. Widać było skarpetki, każdą innego koloru. Na nogach miał lakierki, błyszczące jak słońce i pochodzące niezawodnie od najlepszego szewca Londynu. Owinięty był w wspaniałą włoską pelerynę o przedziwnych barwach... Ponad peleryną chwiała się głowa o niezwykle bujnej czuprynie i twarz brodata. Kapelusz o szerokim rondzie stanowił ukoronowanie wszystkiego. Postać ta kroczyła w zamyśleniu ą dokoła niej unosił się dym z papierosa... Dym ten zwrócił moją uwagę... Wiesz przecież, Charley, że jeśli idzie o papierosy, to jestem pierwszorzędnym znawcą. Otóż nasz nieznajomy palił coś niezwykłego, coś co uderzyło moje powonienie. Papieros ten był tak niezwykle aromatyczny, że zdobyłem się na zatrzymanie nieznajomego i zapytałem go poprostu:
— Przepraszam pana, zechce mi pan wybaczyć, że zapytam, jakie papierosy pan pali?
Czy wiesz co mi odpowiedział?
— Skądże mogę wiedzieć? — odparł Charley — Mógł odpowiedzieć ci uprzejmie, lub po chamsku.
— Eh — odparł Raffles. — Ani jedno, ani drugie. Odpowiedź jego była całkiem nieoczekiwana.
— A mianowicie?
Raffles zaśmiał się w głos, przypominając sobie minę zabawnego jegomościa oraz poważny ton jego odpowiedzi.
— Powiedział mi: „Drogi panie, wzbudził pan odrazu sympatię do siebie. Na ile będę mógł pana naciągnąć?“
— Co? Co takiego? — odparł Charley Brand ze zdziwieniem.
— To, co słyszałeś. Zapytał na ile może mnie naciągnąć. Ponieważ nie odpowiedziałem odrazu, dodał: „Oceniam pana na pół funta!“
— Niemożliwe! I czyś mu dał?
— Tak jest. Dałem mu tyle, ile prosił, w nadziei, że dowiem się od niego, jakiej marki papierosy pali?
— I czy ci się to udało?
Raffles zaśmiał się wesoło.
— Wyjął papierosa, którego palił, i, obejrzawszy go dokładnie, odpowiedział niewzruszonym tonem: „Oto nieszczęście! Wypaliłem papierosa do końca, tak, że nawet nie można odczytać marki“.
— Naprawdę szkoda — odparłem. — Ale może by mi pan powiedział, gdzie go pan kupił? W jakim sklepie?
— Niemożliwe — odparł zimno. — Po pierwsze papieros ten najprawdopodobniej nie pochodzi z Londynu. Jeśliby zaś chciał pan dowiedzieć się o nim czegoś więcej, musiałby pan udać się ze mną do tych, którzy mi go dali w prezencie.
— Mówiąc krótko odprowadzałem tego człowieka i zetknąłem się z dziwnym towarzystwem, o którym ci wspomniałem zaraz na początku.
— A papierosy? — zapytał Charley. — Czy dowiedziałeś się jakiej były marki?
— Ach, papierosy! — odparł Raffles z uśmiechem. — Okazało się, że dała je memu przyjacielowi pewna rosjanka, nazwiskiem Saltoff. Na nieszczęście otrzymała je sama w Paryżu w cukierni od swego przygodnego przyjaciela malarza. Gdybym chciał więc dowiedzieć się, jakiej były marki, musiałbym najpierw odnaleźć adres owego malarza.
— A to już by było zbyt trudne, zważywszy, że idzie ci tylko o dowiedzenie się, jakiej marki były te papierosy.
— Oczywista... A teraz, mój drogi, bierz kapelusz i palto i wychodzimy.

Stanęli na ulicy przed śliczną willą, którą zamieszkiwał lord Lister pod nazwiskiem pana Bernarda. Zatrzymali pierwszą przejeżdżającą taksówkę i lord kazał szoferowi stanąć na rogu ulicy Soho.
Gdy wysiedli, Raffles ujął swego sekretarza pod ramię i skierował się do małej restauracyjki, na szybach której wypisana była złotymi literami jej nazwa:

„Pod Wezuwiuszem“
Właśc. Ernesto Tomaselli.

Gdy otworzyli drzwi od lokalu, pełnego stolików i wyplatanych krzeseł, powitała ich salwa śmiechu. Raffles miał rację. Było to środowisko całkiem niezwykłe w Londynie. Miało się wrażenie, że jest się gdzieś we Włoszech, a nie w centrum Londynu. Papierowe girlandy i kolorowe lampiony zwisały z pułapu. Na podłodze i pod stołami poniewierały się butelki włoskiego wina Chianti. Na malej estradzie w głębi sali jakaś para złożona z mandolinisty i śpiewaczki wykonywała neapolitańskie piosenki. Wszędzie panował niesłychany zgiełk i gwar.
Przy stolach siedzieli młodzi ludzie, najprawdopodobniej Włosi, z kobietami. Ciągnęli potężnie z oplatanych słomą butelek, rozprawiali głośno i śpiewali. Raffles i Charley usiedli przy pustym stoliku pod ścianą. Nagle jakiś człowiek o niezwykłym wyglądzie, którego poprzednio Raffles opisywał swemu sekretarzowi, wstał ze swego miejsca i przewracając filiżankę kawy, która potłukła się w kawałki, podbiegł do nich i powitał radośnie.
— Przyjaciele — zawył — uczcijcie przez powstanie z miejsc szlachetnego dobroczyńcę ludzkości.
Młodzi ludzie i dziewczęta wstali śmiejąc się i witając nowoprzybyłych. Mały człowieczek wskoczył na stół i wykonał cały szereg kupletów, których tekst rozśmieszył do łez Charley’a i Rafflesa.
Przemocą posadzili ich przy swym stole, poczym mały człowieczek rozpoczął pompatyczną orację.
— Szanowni panowie i czcigodni książęta! Macie przed sobą zgromadzenie największych artystów jakich wydał świat. Aby móc ocenić ich znaczenie, należy przede wszystkim poznać ich nazwiska! Czy widzicie panowie tego jasnowłosego młodzieńca, którego twarz przypomina antycznego Adonisa? Siedzi obok swej trzydziestej czwartej narzeczonej i po raz trzydziesty piąty w swym życiu opowiada, że serce jego jest uwięzione na wieki. Jest to stawny tragik Telma. Aktorze dramatyczny Telma wstań i ukłoń się!
Jasnowłosy Telma wstał z wdziękiem, wyciągnął rękę do Rafflesa i Charleya i rzekł deklamatorskim głosem:
— Od tej chwili będę was nosił w sercu, jak najświętsze relikwie. Bądźcie pewni, że was nie zapomnę nigdy... Zostaniemy przyjaciółmi...
— Wyrządził wam wielką łaskę — krzyknął mały człowieczek — za ten zaszczyt będziecie musieli postawić nam wszystkim kawę!
A teraz skolei przedstawię panom resztę towarzystwa. Kobiety na później. Przede wszystkim przyjrzymy się osobnikom płci męskiej: Oto, moi panowie, największy geniusz muzyczny naszych czasów, człowiek, przy którym zbledliby ze wstydu Bach, Liszt i Wagner. Kompozytor ten gardzi zwykłymi nutami. Usłyszycie za kilka minut wspaniałą symfonię krzeseł, którą wykona przed wami bez żadnych instrumentów. Ten człowiek, a raczej ten geniusz nazywa się Beetoven. Nie należy mieszać go z dawno nieżyjącym muzykiem, trzeciorzędnym kompozytorem, noszącym nazwisko Bethoven. Nazwisko naszego pisze się bez litery „h“. Poza geniuszem muzycznym nasz przyjaciel odznacza się niezwykłym apetytem. Dlatego też nosi przezwisko „rekin“. Pożera wszystko co mu dać. Zjada również ze szczególnym zapałem, swoje włosy i paznokcie.
— Dość — wrzasnął nagle jakiś wysoki jegomość o długich włosach. — Przeszkadzasz mi jeść.
— A skądże wzdąłeś pieniądze na te ucztę? — zapytał człowieczek.
— Musiałem sprzedać dziś rano bogini bogactwa i nieuczciwych zysków jedno z dzieci mojej muzy.
— To coś nowego — odparł mały człowieczek — nie wierzyłbym nigdy, że można jeszcze w tych czasach sprzedawać poematy.
— Zamilcz już — wykrzyknął poeta — już czas obyś sam się przedstawił swoim gościom. Jeśli natychmiast tego nie uczynisz, zrobię to za ciebie.
— Cisza — zawołał mały człowiek — wiecie przecież sami dobrze, że ja nie mogę opowiedzieć głośno mego życiorysu. Jestem przecież anarchistą!
— Odpowiedział mu głośny wybuch śmiechu.
— Jeśli ty jesteś anarchistą — oświadczył poeta liryczny — to ja jestem z pewnością bandytą przydrożnym.
— Hola, Charles — wtrącił się muzyk. — Czy wiesz przynajmniej co to jest anarchista?
— Pogardzam kalumniami — odparł mały, choć twarz jego poczerwieniała jak pomidor.
Każdy człowiek wątpiący w jego przekonania polityczne stawał się jego osobistym wrogiem.
— Jak śmiecie wątpić w prawdę moich słów? — zapytał surowym głosem.
— Tere fere kuku — odparł poeta liryczny — wszyscyśmy tu dotknięci jakąś nieszkodliwą manią. Ale najbardziej dotknięty ze wszystkich jesteś ty ze swoją manią polityczną.
— Kelner! — wrzasnął mały grzmiącym głosem.
Jakieś dziwaczne indywiduum w wyświechtanym ubraniu i z brudną serwetką pod pachą zjawiło się przy stole.
— Co szanowny pan rozkaże?
Mały człowieczek swoim czarnym jak węgiel palcem wskazał na poetę i rzekł:
— Zechciej powiedzieć tamtemu panu, że kpię sobie z niego i jemu podobnych. Zapytaj go również, czy zamierza w dalszym ciągu zajadać sam swój befsztyk, co jest wysoce niewłaściwe, czy też zaprosi mnie do pomocy?
— Zgoda — rzekł poeta — Zanieś temu panu pół befsztyka... płacę za wszystko.
— Rozumie się — odparł mały. — Długobyś czekaj zanimbym zapłacił za befsztyk, który ty zamawiasz. Drogi przyjacielu — rzekł, zwracając się do Rafflesa: — Wczoraj o tej samej porze piłem szampana, za którego pan płacił.
— Może pan to samo uczynić i dziś — rzekł Raffles, śmiejąc się.
Kazał kelnerowi przynieść tuzin butelek Chianti.
— Chciałbym ostrzec mych gości — wrzasnął poeta, — że nie jesteś bynajmniej anarchistą, lecz łagodnym typem, którego niestety społeczeństwo nie ocenia należycie. Cały twój anarchizm polega na nieuznawaniu zasad hygieny. Twierdzisz, że nie myjesz się nigdy w życiu, na znak protestu przeciwko społeczeństwu. Jesteś czarny dlatego jak murzyn. Dzięki temu zyskałeś przydomek „smoluch“. Mili panowie, zawód tego osobnika polega na tym, aby być brudnym od rana do nocy i płacić w restauracji albo własnymi pieniędzmi, albo cudzymi... To prawdziwy filozof, panowie. Żyje w beczce wina... Jak Diogenes
Wśród ogólnego śmiechu odezwał się Raffles:
— Diogenes również był anarchistą.
— Nie — odparł mały człowieczek — to był zwykły filozof.
W dyskusji, która się wywiązała, Charley począł obserwować panie. Paliły papierosy i zachowywały się tak, jak towarzyszki cyganerii francuskiej. Ubrane były wyzywająco i włosy miały pomalowane na rozmaite kolory.
Anarchista pochłonięty był obserwowaniem swojego kieliszka wina. Wypróżnił go do dna, poczym wygrzebał z niego nie wiadomo jakim cudem znajdującą się tam muchę.
— Uratowałem duszę zwierzęcą, która miała się utopić — oświadczył z tryumfem.
— Zachowałeś się jak bohater — zawołał poeta.
W pewnej chwili z ulicy dotarły głosy sprzedawców gazet. Muzyka umilkła, słowa refrenu zamarły na ustach neapolitańskiej śpiewaczki.
— Ferrer został rozstrzelany wczoraj — krzyczały dziecinne głosy.
Zapanowała cisza. Wszystkie ręce wyciągnęły się po dodatki nadzwyczajne. Wszystkie oczy z niepokojem przebiegły krótki komunikat o tragedii, którą interesował się cały świat.
Nagle filozof smoluch wskoczył na stół i począł krzyczeć swym cienkim głosikiem.
— Towarzysze... Popełniono niesłychaną zbrodnię. Zastrzelono jednego z bohaterów współczesnej myśli ludzkiej. Zaprotestujmy przeciwko tej zbrodni protestacyjnym okrzykiem: „Niech żyje Ferrer“!
Rozległ się okrzyk powtórzony przez wszystkie usta:
— Niech żyje Ferrer!
— A teraz wam pokażę, że jestem prawdziwym anarchistą — rzekł mały człowieczek — jestem gotów popełnić wobec rządu angielskiego, okazującego bezprzykładną obojętność, jakikolwiek akt protestu.
— Ciszej na miłość Boga — zawołał Raffles z uśmiechem. — Może pana usłyszeć policja i zaaresztować za wznoszenie podburzających okrzyków.
Słowa jego padały w próżnię. Mały filozof wpadł w wściekłość i wodził dokoła nieprzytomnym wzrokiem. Raffles, który przeczuwał, że cała ta awantura może znaleźć smutny epilog w komisariacie, postanowił uratować sytuację.
— Słuchaj, drogi przyjacielu — rzekł. — W tej sprawie mogę służyć panu pomocą. Jestem z zawodu chemikiem. Jeśli zechce pan z moją pomocą spreparować bombę, którą na znak protestu zamierza pan rzucić w przedstawicieli rządu, możecie mną dysponować...
— Jesteś naszym bratem — krzyknął mały filozof, rzucając się Rafflesowi w objęcia. — Pokażemy tym flegmatycznym Anglikom, że są jeszcze ludzie myślący inaczej niż oni.
Do restauracji wpadł nagle zdyszany jeden ze stałych gości.
— Lud londyński manifestuje przeciwko egzekucji Ferrera!
Słowa te podziałały jak iskra elektryczna. Mały filozof chwycił kapelusz tak szybko, że Raffles i Charley ledwie zdążyli wziąć swe okrycia aby pobiec za nim. Ujęli go pod obie ręce, przeszkadzając mu w ten sposób dołączyć się do grupy manifestantów. Mimo ostrzegawczych słów Rafflesa smoluch wyrywał się i wrzeszczał:
— Niech żyje Ferrer... Niech żyje Ferrer...
Manifestacja trwała przez kilka godzin. Lud londyński nie manifestował bowiem przeciwko rządowi, a wyrażał jedynie swą sympatię ofierze. Wobec powyższego policja nie wtrącała się do manifestacji. Wszystko miało przebieg całkiem spokojny, jak większość tego rodzaju wypadków w Anglii.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.