Tajemnice stolicy świata/Tom III/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Zuzanna w kąpieli.

Następny dzień był ponury i dżdżysty. Nie chciało się wyjaśnić. Z nizko zwieszonych chmur prawie z wygodną spokojnością i wytrwałością padał śnieg i deszcz na wilgotne i brudne ulice Paryża.
Przeszłego jeszcze wieczora von Schlewe posłał przez swojego sługę klucz pana d’Epervier do niepozornego ślusarza na małéj bocznéj uliczce, i żądał, aby nowy klucz nazajutrz rano był gotów.
Ani sługa ani ślusarz nie domyślali się co to za klucz, baron kazał dorabiać. Nazajutrz jak zamówiono, otrzymał oba klucze, i przypatrzywszy się im, przekonał się, że są zupełnie jednakowe.
Von Schlewe ubrał się teraz bardzo skromnie po miejsku, włożył perukę, któréj nigdy nie nosił i która mu twarz zupełnie zmieniła, trochę się uśmiechnął i wyprawił sługę, aby niepostrzeżony mógł pieszo wyjść z domu. Baron wziął stary, ciemny płaszcz, włożył niepozorny kapelusz i wyszedł z mieszkania.
Nikt, bo nawet i najzaufańsi przyjaciele, nie byliby w stanie poznać w nim dumnego i znakomitego ponfnika hrabiny Ponińskiéj.
Prócz tego działo się to w porannéj godzinie, w któréj ukazywać się na ulicy ludziom takim jak baron zupełnie nie przystoi — zwłaszcza w taką pogodę i piechotą.
Von Schlewe rzeczywiście wielkie robił poświęcenie, ale zarazem miał plan, dla którego wykonania nic mu trudném nie było.
W potrzebie był to zręczny komedyant, umiejący odegrać rolę swoją aż do złudzenia. Jego tak niezwykle ranna wycieczka miała widocznie cel daleki, bo śpieszył coraz daléj nowemi ulicami i uliczkami, przeszedł Sekwanę, skręcił na rogu, śpieszył przez plac, a deszcz mglisty zmoczył go do nitki.
Nakoniec zdążył do celu wycieczki. Stał przed domem nieco odosobnionym i mającym w tyle obszerne podwórza.
Było to zabudowanie paryzkiego kata.
Baron nie wzdragał się wyszukać tego nie tak jak dawniéj wzgardzonego, ale zawsze unikanego człowieka.
Mistrzowi sprawiedliwości w dawnych czasach nie wolno było mieszkać w obrębie miasta.
Teraz jest już inaczéj! Zabudowania, przed któremi stał baron, wyglądały jak inne? były nieco odosobnione, lecz po za niemi rozciągały się jeszcze całe cyrkuły miasta.
Wszedł do domu, rozejrzał się po nim, i przez otwarte drzwi sieni postrzegł człowieka, który miał coś do czynienia z małym wózkiem nieco złowrogo wyglądającym. Deszcz zmoczył jego drzewo poczerniałe — nad nim było nakrycie, teraz otwarte, bo człowiek wymywał tę wozową skrzynkę we środku.
Von Schlewe mimowolnie nieco się wzdrygnął.
Był to wóz straconych — pomocnik kata, postać muskularna z zawiniętemi rękawami, mył go dla Furscha.
Teraz było ochędożnie — czyściéj niż za czasów wielkiéj rewolucyi, kiedy jednego trupa rzucano na drugi i dozwalano spływać krwi — zawsze dla nowego niemego podróżnego czyszczono powóz.
— Psi — przyjacielu! stłumionym głosem spytał von Schlewe.
Człowiek z gołemi rękami spojrzał i postrzegł obcego, stojącego we drzwiach sieni.
— Przyjacielu?! powtórzył nie bardzo zachęcająco — pan pierwszy dopiero tak mnie nazywasz! Czego pan tu szukasz?
Von Schleve nieco się przybliżył, ale wózek, może tylko w wyobraźni, tak mu niemiło zapachniał, że aż się odwrócił.
Człowiek przy wózku rozśmiał się niedelikatnie — przy robocie czarne jego włosy zwisły mu złowrogo w koło głowy, miał na sobie zmoczoną koszulę i spodnie, których czerwona wypustka świadczyła, że kiedyś służyły żołnierzowi. Nogi miał bose.
— Miałbym wam coś powiedzieć na czworo oczu! nieco tchórzowato rzekł baron von Schlewe.
— Gadajcie prędzéj mam pilną robotę! spokojnie odpowiedział pomocnik kata daléj szorując.
— Tutaj zmokniemy.
— Już zmokliśmy — cóż tam powiecie?
— Prosiłbym was bardzo o jedną grzeczność, kochany przyjacielu, naturalnie za odpowiedniém pieniężném wynagrodzeniem.
Człowiek z gołemi rękami i nogami po tych ostatnich słowach okazał się chętniejszym.
Słówko „pieniądze“ niétylko na ministrów i radców, ale na grabarzy zmarłych i na pomocników katowskich ten sam wpływ wywiera.
— Mówcie, mówcie — pójdziemy tam do sieni!
Von Schlewe uśmiechnął się trochę szyderczo — aby lepiéj zapewnić sobie powodzenie, brzęknął pieniędzmi w kieszeni.
Tak długo małomówny i nieprzyjemny człowiek odstąpił od wózka i poszedł do sieni z baronem, którego nie znał, ale teraz więcéj szanował, bo słyszał, że ma pieniądze.
— Idzie tu o pewny żart, o małą maskaradę, mówił v. Schlewe, jeden mój przyjaciel wyprawia jutro pewnego rodzaju bal! Jabym chciał was na tym balu przedstawić — bo to coś niezwyczajnego!
Pomocnik kata śmiał się.
— Chciałem sobie kazać zrobić takie, ubranie jak wasze, które nosicie podczas uroczystości.
— Do jutra? To będzie trudno!
— Myślę, że niewiele jest tego ubrania!
— Oho, czy chcecie obaczyć je?
— Jesteście bardzo uprzejmi — bardzo mi będzie przyjemnie! A nie moglibyście pożyczyć mi waszego ubioru, aby mój krawiec mógł się mu przypatrzyć?
— Nie, potrzebuję go dzisiaj wieczorem! Bo to znowu siedzi jeden w la Roquête, którego szyi przypatrzyć się muszę, i dla którego téj nocy tron zbudujemy!
— Ach tak — no, to na nic mi się nie przyda widzenie, bo opisać rzeczy nie można!
— Dla czego nie? Czerwona koszula, czarne spodnie, u dołu w buty wetknięte, oto i wszystko!
— Wasze rzeczy są jeszcze nowe?
— Zupełnie nowe.
— Dałbym wam chętnie czterdzieści franków, gdy — byście mi ich do jutra rana pożyczyli!
— Czterdzieści franków, powtórzył gołoręki — do pioruna, to byłby interes!
— Mojemu krawcowi musiałbym dać sześćdziesiąt, wolę wam dać czterdzieści i mieć rzeczy w oryginale!
— Prawda, rozśmiał się parobek, macie racyę!
— Ale czy wy i wasi towarzysze macie jednakową odzież? spytał von Schlewe.
— Naturalnie, zupełnie jednakową! Czekajcie, może się to da załatwić!
— Czterdzieści franków zapłacę wam chętnie i to natychmiast!
— Dam wam moje rzeczy, a na dzisiejszy wieczór pożyczę sobie innych u Henryka, bo inaczéj nie wpuszczonoby mnie do więziennego gmachu! W nocy zresztą wszystkie, koty są szare i wszystko jedno czy przy ustawieniu rusztowania któryś z nas będzie w białéj koszuli czy też w czerwonéj!
— Doskonale! Ale trzeba zachować sekret, powiedział von Schlewe, bo nie byłoby mi przyjemnie, gdyby się ktoś dowiedział, że na balu byłem w odzieży...
— Bądź pan spokojny, nie dowie się nikt ani joty! odpowiedział pomocnik kata i pobiegł przez podwórze.
Baron z zadowoleniem powiedział sobie, że bardzo dobrze i gładko załatwił sprawę.
Według przyrzeczenia mógł o południu być w la Roquête.
Człowiek z gołemi rękami wrócił wkrótce z zawiniątkiem, które w sieni rozwinął, aby pokazać Schlewemu, co dostał za pieniądze.
Była tam ciemno-czerwona koszula, a na niéj z przodu wyszyty srebrem podwójny topór, czarne aksamitne spodnie i przy nich obcisłe lśniące buty.
— Oto macie czterdzieści franków — za wszystko zapłacone?
— Ale pan rzeczy napowrót przyniesiesz?
— Wiecie, że się to często zdarza — jak mi koszulę rozedrą, albo spodnie winem zleją...
— Oho — to lepiéj dajcie od razu ośmdziesiąt franków, zawołał nieokrzesany chłop — abym w takim razie miał sobie sprawić za co nowe rzeczy! Nie wiedziałem że chcecie iść do knajpy?
Baron musiał się wiele nasłuchać.
— Oto macie ośmdziesiąt franków — patrzcie, cztery dwudziesto-frankówki — czyście zadowoleni?
— Jakkolwiek — ale — jeżeli rzeczy będą mogły jeszcze służyć do użycia, to mi je przynieście napowrót! Ośmdziesiąt franków za grzeczność i zszarzanie, to nie za wiele!
Von Schlewe dobrze zmiarkował, że gołoręki pragnie korzystać ze sposobności — ale kontent był głównie z tego, że przyszedł do posiadania rzeczy, które więźniowi w la Roquête drzwi otworzyć miały.
— Odwiedzicie dzisiaj waszego człowieka? spytał jeszcze von Schlewe — interesująca to rzecz słyszeć coś podobnego!
— Około godziny jedenastéj wieczorem!
— A kiedy zaczyna się ustawianie rusztowania?
— Około godziny dziesiątéj!
— A kiedyż zaczyna swoją robotę machina, ten wyborny instrument nieśmiertelnego doktora Guillotin’a?
— Gdy wszystko będzie w porządku, jutro rano o godzinie siódmej!
— Muszę się przypatrzyć temu żarcikowi — wszak to dla tego osławionego Furscha ma wybić ostatnia godzina — dla tego zbiega z galer?
— Tak, dla niego! Myślę, że z tym kundmanem będziemy mieli wiele do czynienia!
— Słyszałem, że jego kompanista uciekł?
— Niestety! rzekł gołoręki, inaczéj byłoby jutro rano za człowieka dziesięć franków, a tak będzie tylko pięć!
— A widzieliście już Furscha?
— Nie, ale dzisiaj wieczorem dobrze mu się przypatrzę!
— Strzeżcie się go!
— Myślicie, że on mi coś zrobić może?
— Z takimi ludźmi nie ma co żartować!
— Jeżeli ręką ruszy, za jedném uderzeniem zabiję go na śmierć jak wściekłego psa! rzekł srogi pomocnik kata.
— Oho, to go uwolnicie od publicznéj kary?
— Co mnie to obchodzi! — nie pierwszego to już zabitego przywlekliśmy do pani Guillotine!
— Gawęda z wami, tak jest zajmująca, że mi się wcale odejść nie chce! Ale jednak — dziękuję!
— Bawcie się dobrze na balu maskowym!
— Postaramy się — a wy na waszéj uroczystości tracenia — każdy podług gustu!
Gołoręki rozśmiał się. Von Schlewe ostrożnie swój pakunek ukrył pod płaszczem i wyszedł.
Rzecz jeszcze nie obeszła się bez trudności. Odźwierny w la Roquête nie powinien był wcale spostrzedz wprawdzie niewielkiéj objętości, ale jednak dosyć znacznego pakunku.
Baron więc wsunął się do jednego z domów, który uważał za stosowny, aby tam ułożyć i schować należycie rzeczy przeznaczone dla Furscha.
Udało mu się zwinąć czerwoną koszulę i włożyć do kieszeni płaszcza — ale aksamitne spodnie i buty kłopot mu robiły.
Musiał się spuścić na los szczęścia, i jak mógł najlepiéj utwierdził je pod szerokim płaszczem, który wciągnął na ramiona.
Pochmurna, niemiła pogoda dżdżysta sprzyjała jego dziełu.
Przybrawszy więc jak najsmutniejszą minę, ruszył w kierunku Père-Lachaise i przybył na ulicę la Roquête.
Im bardziéj zbliżał się do złowrogiego miejsca, tém nieszczęśliwiéj wyglądała twarz jego.
Nakoniec ujrzał przed sobą wolny plac i potężne więzienne gmachy.
Zapomnieliśmy przytoczyć wyżéj, że w pobliżu wielkiej bramy znajdowały się wkopane w ziemię żelazne kliny, mające służyć do przytwierdzenia gilotyny — których teraz nie używają, ponieważ umieszczone są za blizko od murów, lecz natomiast wkopują zawsze w ziemię drewniane pale.
Baron zagłębiony mocno w swoich myślach i wyrachowaniach, potknął się o jeden z tych klinów i tylko co nie upadł.
Sarkastycznie uśmiechnął się, gdy jak każdy kto się potknie, obejrzał i postrzegł żelazny słupek.
— Toby było fatalnie, gdybym przez niego upadł! pomruknął i zbliżył się do bramy.
Zegar więzienny zapowiedział południe.
Pan d’Epervier niewątpliwie czekał z boleścią serca na klucz.
Von Schlewe skromnie i trwożliwie, jak zwykle krewny skazanego, pociągnął za dzwonek. Usiłował mieć wilgotne oczy.
Odźwierny brząkając kluczami, pośpieszył na wezwanie i otworzył bramę.
Nie mógł poznać barona, bo poprzedniego dnia ciemno było, kiedy go wpuszczał i wypuszczał.
— Obciąłbym widzieć się z panem naczelnym inspektorem — powiedział von Schlewe boleśnie drżącym głosem.
— Nie można teraz!
— O! poproście go o kilka słów — jestem bratem więźnia z la Roquête!
Więźniem z la Roquête nazywa się wyłącznie skazany na śmierć; odźwierny zatém wiedział zaraz co znaczą te słowa.
— Jesteście bratem Furscha? No, to wejdźcie!
— Najnieszczęśliwszym bratem na świecie!
— Gdzież macie swoje papiery? spytał odźwierny, zamknąwszy znowu wielką i ciężką bramę i przypatrując się baronowi.
Niedaleko przechadzał się szyldwach tam i napowrót.
— Papiery... kochany panie nie przyniosłem ich, powiedzcie to panu naczelnemu inspektorowi!
— To się na nic nie zdało, rzekł odźwierny, ale proszę za mną!
— Widzę, że macie litość nademną, niech wam to Najświętsza Panna wynagrodzi! półgłosem powiedział von Schlewe, idąc za odźwiernym przez więzienne podwórze, po którego czterech bokach sztywno wznosiły się czerwone mury. Starał się tylko ukryć to, co niósł pod płaszczem.
Nakoniec doszedł do drzwi, prowadzących na korytarze — odźwierny otworzył je.
Posterunek przyglądał się baronowi.
Ten szybko wsunął się na korytarz.
— Przemówcie tylko dobre słowo za mną, mnie trochę za ciężko pożegnać się z bratem!
— O zły to człowiek!
— Któż może ręczyć za brata? Ja jeszcze nawet żadnéj muszce krzywdy nie zrobiłem!
— Poczekajcie trochę! mówił odźwierny i zwrócił się ku mieszkaniu pana naczelnego inspektora.
Von Schlewe nie mógł utaić tego przed sobą, że mu się cokolwiek gorąco robiło — ale myśl o trupie w pałacu przy ulicy Rivoli wszystko przezwyciężyła.
Pan d’Epervier wyszedł na korytarz.
Spojrzał na barona okrytego płaszczem i byłby go wcale nie poznał.
— Przystąp bliżéj, mój panie! zawołał.
Odźwierny oddalił się.
Von Schlewe śpiesznie wszedł do pokoju pana naczelnego inspektora.
— Dzięki Bogu! mruknął, gdy pan d’Epervier drzwi za nim zamknął — teraz już wszystko w porządku!
— I czy to pan na prawdę, panie baronie?
— To komedya, mój szanowny panie d’Epervier, oto klucz — bardzo dziękuję! A teraz pozwól mi pan pożegnać więźnia w la Roquête!
Naczelny inspektor z trwożliwą porywczością znowu przywiązał numer do rękojeści klucza.
— Przepędziłem noc bezsennie! wyznał Epervier.
— Wierzę ci mój łaskawco, kiedy mnie czeka taki widok, jak ten, który ujrzysz dzisiaj wieczorem, to i ze mną, dzieje się to samo!
— Jest to tém fatalniejsza historya, że ten Fursch, przez swoje krwawe czyny, zwrócił na siebie uwagę całego dworu i sam cesarz miał się nawet odezwać, iż zadowolony jest ze schwytania tego niebezpiecznego człowieka!
— Bajki, mój kochany Epervier, cesarz ma o czém inném radzić, nie zaś o sprawkach takiego Furscha! Powtarzam ci, że nic nie wiesz o tém co się stanie!
— Ale pomimo tego mogę ten interes głową przypłacić!
— Widzieć Leonę, a potém umrzeć, mój drogi! poszepnął von Schlewe — po niéj już nie mamy innéj rozkoszy!
— Chodź pan zemną, panie baronie!
— Czy Fursch zna już brzmienie wyroku?
— Nie, dowie się o nim dopiero dzisiaj wieczorem o jedenastéj godzinie!
— Czy mnie pan znowu wyprowadzisz z celi?
— Muszę!
— Ale pan nie potrzebujesz w niéj pozostawać?
— Tego mi instrukcya nie nakazuje.
— Doskonale, więc pan jesteś wolny od wszelkiéj winy!
— Jakże pełen współczucia jesteś, panie baronie!
— I jak się poświęcam! — Tak, tak, mój kochany panie d’Epervier! Otóż to się nazywa miłość ludzkości!
Naczelny inspektor zimno się uśmiechnął — czuł dobrze, że von Schlewe ratując Furscha, zupełnie co innego miał na celu.
Obaj wyszli z pokojów na korytarz! w którego głębi stało kilku gawędzących dozorców.
Przybrali wojskową postawę, gdy się zbliżył naczelny inspektor z nieznajomym.
— Gril, zawołał pan Epervier: otwórz celę więźnia z la Roquête! Brat jego przychodzi się z nim pożegnać.
Zawołany usłużnie przystąpił do celi skazanego, którą baron już znał.
Drzwi te otworzyły się.
— Wejdź pan! powiedział naczelny inspektor do Schlewego: na takie pożegnanie przepisy dozwalają dziesięć minut czasu!
— O wszyscy święci! stęknął von Schlewe, naśladując wzruszonego: ja nie przeżyję jutrzejszego dnia!
— Odważnie mój kochany, nie jesteś winien losu więźnia! odpowiedział Epervier i wpuścił Schlewego do celi.
Gril dozorca zamknął za nim ciężkie drzwi.
Naczelny inspektor przechadzał się po korytarzu.
Inni dozorcy odeszli.
Fursch postrzegł okrytego płaszczem człowieka, i domyślając się w nim duchownego, spokojnie siedział na słomianym sienniku.
— Oszczędźcie sobie trudu, pobożny panie, rzekł zatwardziały, bezbożny złoczyńca: zemną nie pójdzie wam szczęśliwie!
— Fursch, poszepnął von Schlewe, gram rolę twojego brata — narób nieco szmeru!
Siwobrody zbrodniarz cicho się uśmiechnął, potém niby coś zawołał kilka razy, co zewnątrz można było wziąć za bolesną oznakę widzenia się.
— Pan — panie baronie?
— Dotrzymuję obietnicy uratowania cię — ale dla tego tylko, iż liczę, że i ty Furchu dotrzymasz!
— Rozumie się! Jeżeli przyrzeczenia za trzy dni nie dotrzymam, to mnie pan napowrót wydasz władzom!
— A po dokonanym czynie ujdziesz do Ameryki?
— Natychmiast, panie baronie, mianowicie do Meksyku, tam powinna się znaleźć robota, teraz, gdy się tam udali Francuzi i Hiszpani!
— Zatem słuchaj, szepnął von Schlewe: rzecz jest niebezpieczna, ale bardzo prosta, jeżeli będziesz punktualny i ostrożny, a przedewszystkiém śmiały!
— Tego, zdaje mi się, Furschowi nigdy nie brakowało!
— Dzisiaj wieczorem o godzinie jedenastéj przybędzie sędzia, spowiednik i dwóch dozorców z winem i tym podobnemi rzeczami.
— Aha, rzecz idzie szybko!
— O dziesiątéj już zaczną ustawiać dla ciebie rusztowanie na placu la Roquête.
— Za wiele trudu!
— Musisz wyjść z celi przed jedenastą, i to pierwéj nim przyjdzie do ciebie pomocnik kata!
— Bądź pan spokojny, zastosuję się do tego!
— Ty właśnie powinieneś wyjść z więzienia jako ten pomocnik!
— To mi się podoba, uśmiechnął się Fursch: to awantura w moim guście!
— Oto masz czerwoną koszulę.
— Pan baron z tém się tu dostałeś?
— Uznaj mój trud i bądź wdzięczny! Schowaj koszulę! A tu masz czarne aksamitne spodnie i przy nich buty — a tu, von Schlewe mówił bardzo cicho, tu klucz od twojéj celi! Może będzie potrzeba, abyś dla wyjścia z niéj korzystał z chwili, w któréj nie będą cię pilnowali! Skoro jako pomocnik kata znajdziesz się na korytarzu, co ci łatwo przyjdzie, wtenczas już bez niebezpieczeństwa będziesz mógł wyjść z zabudowań i dziedzińca więziennego.
— Odźwierny jednak zdziwi się, że czerwony djabeł przyszedł do domu, tak, że on mu nie otwierał? wtrącił Fursch.
— Powiesz mu, że przyszedłeś z panem naczelnym inspektorem d’Epervier przez inne wejście od ulicy la Roquête, a teraz chcesz wyjść przez wielką bramę, aby odwiedziwszy więźnia, dostać się na plac la Roquête, gdzie masz dalszą robotę!
— Wybornie — rozumiem wszystko, panie baronie! O jedenastej panowie znajdą próżne gniazdo!
— Naczelny inspektor o dziesiątéj wyjedzie przez bramę od ulicy la Roquête, po przepuszczeniu ciebie jak to powiedzieć możesz. Teraz już wiesz wszystko?
— Wszystko, panie baronie, bardzo dziękuję!
— Znasz swój obowiązek! Dziesięć minut upłynęło — Gril brzęczy kluczami! Ukryj rzeczy!
Fursch bardzo zręcznie zwinął odzież i ukrył ją pod siennikiem.
Potem obaj ludzie przybrali takie stanowisko, jakby się z ciężkiém sercem z sobą żegnali.
Dozorca otworzył drzwi.
Baron wyszedł na korytarz, gdzie oczekiwał go d’Epervier.
Szli razem obok siebie prawie aż do mieszkania inspektora.
Potém von Schlewe ukłonił się naczelnemu inspektorowi dziękując, bo odźwierny czekał.
— O godzinie dziesiątéj, przy bramie od ulicy la Roquête! znalazł sposobność poszepnąć.
Potém zeszedł na dół z odźwiernym, który go bez obawy wypuścił.
Baron uśmiechnął się zwycięzko, gdy wszedł na plac zmoczony śniegiem i deszczem — spełnił wielką ofiarę, ale też i powiodła się.
Pośpieszył przez brudne, ciemne i nieprzyjemne ulice do swojego domu, i jakby się nic nie stało, przebrał się w zamiarze pojechania do zamku Angoulême.
Umył się bardzo energiczne, bo bezpośredni stosunek z więźniem i odzieżą kata sprawiał mu niejaką obrzydliwość.
Nad wieczorem wyjechał powozem drogą ku laskowi Bulońskiemu.
Ogrody i domki wiejskie zimową porą i podczas mglistego deszczu smutno wyglądały. Drzewa i krzaki były pozbawione liści, trawniki posiniały i pożółkły, klomby były przezroczyste i pozapadały się.
Baron nie uważał na to. Wygodnie rozsiadł się w miękko wysłanym powozie, wysoko podniósł kołnierz płaszcza i przemyśliwał o następstwach nadchodzącéj nocy.
Wtém postrzegł, że przybył do celu, powóz zajechał w ogród przedzamkowy i w kilka sekund stanął pod gankiem.
Chociaż wiedział, że tego wieczoru nie będzie żadnego zebrania u hrabiny Ponińskiéj, jednak kilku bogato wygalowanych lokajów wyskoczyło naprzeciw niemu, aby mu otworzyć drzwiczki od powozu.
Poznali powóz barona, który zawsze miał wstęp do mieszkania hrabiny.
Von Schlewe wysiadł z powozu i rozkazał stangretowi, aby przyjechał po niego o godzinie jedenastéj.
Baron wszedł do jasno rozwidnionego przysionka i kazał kamerdynerowi hrabiny, aby go wprowadził na pokoje, w których niedawno murzyn podsłuchał jego i hrabinę.
Leona spoczywała na sofie, a Franciszka czytała jéj z książki pozłocisto oprawnej poezye Mirzy-Schaffy, Miała na sobie szeroką, ciemną aksamitną suknię — bujne, ciemne włosy jak Rzymianka spięła złotą obręczą, a pojedyncze ich loki spadały aż na szyję.
Pełne jéj rysy, ciemne żywe oko, małe delikatnie wyrzeźbione usta — nic nie wskazywało, że młodość Leony już przekwitła. Wyglądała teraz tém powabniéj.
Pełność postaci, oślepiająca delikatność skóry, tryskający iskrami blask oczu, wszystko było piękne, czarowne, tak, że ją słusznie można było nazwać królową uczt, jakie wyprawiała.
Wprawdzie w zamku jéj można było znaleźć młodsze i wyszukanie wspaniale wyrosłe postaci — ale sama hrabina promieniała właściwym sobie wielkim powabem.
Gdy jéj zameldowano barona, powstała.
Franciszka po oddaniu wchodzącemu baronowi bardzo poufałego ukłonu, wyszła. Wiemy, że ten stary grzesznik, w czasie swoich zalotów poprzestawał często na pokojówce, kiedy pani nie była obecna.
Leona lekkiém poruszeniem białej ręki ułożyła aksamit swojéj sukni w bujne malownicze fałdy, ponieważ suknia przez leżenie na sofie nieco się zgniotła.
— Ach, mój drogi baronie, rzekła uśmiechając się łaskawie: przybywasz zapewne z nowościami, ale i ja mogę ci ich udzielić!
Von Schlewe ukłonił się i ucałował piękną rękę Leony.
— A więc zamieńmy te wiadomości, łaskawa hrabino, ale proszę racz pani zacząć!
— Dobrze, siadaj baronie! Wiesz, że książę de Monte-Vero szczęśliwie sprowadził tutaj córkę?
— Nikt lepiéj odemnie tego wiedzieć nie może, pani hrabino!
— Ale pan nie wiesz, że znalazł także i przywiózł tutaj dziecię, należące do jego córki i do księcia?
— Dziecię? Pani masz bardzo dobrych sprawozdawców: o tém rzeczywiście nie wiedziałem!
— Z tego możesz pan wnieść, jak doskonałe szczęście panuje w pałacu Rivoli!
— Powtarzam, że potrzeba tylko skinienia pani, aby to szczęście zbladło!
— Czy wiesz drogi baronie, jaki mam zamiar? rzekła Leona bawiąc się małym złotym łańcuszkiem od wysadzanéj brylantami lornetki.
— Jestem bardzo ciekawy poznać ten plan!
— Chciałabym ową Małgorzatę zwabić do zamku Angoulême?
— Ona będzie wołała nie uczynić temu zadosyć!
— Nawet i wtenczas gdy się tu znajdzie książę Waldemar?
— Książę nie dopuści tego!
— Małgorzata przybędzie potajemnie, skoro z polecenia księcia otrzyma zaproszenie, znam serca dziewcząt!
— Znam wszelki respekt dla wiadomości pani pod tym względzie, ale pomimo tego wątpię o powodzeniu, dopóki książę rzeczywiście tu nie przybędzie, a on nigdy nie przestąpi progów zamku Angoulême!
— Podstępem możesz uczynić prawdziwemi rzeczy najniepodobniejsze do wiary! Podziwiam pańskie niedowiarstwo baronie, którego dotąd nigdy nie dałeś mi dowodów!
— Nabyte ostatniemi czasy doświadczenie uczyniło mnie powątpiewającym, pani hrabino! Książę czuwa nad córką, a ta córka nie pojawi się tutaj na zaproszenie od pani lub odemnie pochodzące, chociażby nawet był tu i książę!
— Byłoby to niedelikatnie, gdybyśmy chcieli wymienić się, baronie! Jednak gdyby podstępem przywabić tu księcia i skłonić go do zaproszenia Małgorzaty — jestem mocno przekonana, że młoda matka nie oparłaby się temu zaproszeniu, bo gwałtownie kocha księcia.
— Wychodzi to na pokusę, moja łaskawczyni, wstając rzekł von Schlewe: plan mój niknie na prawdę!
— O, widzę, że pana obraziłam. Tego nie chciałam, drogi baronie! Niewątpliwie masz pan lepszy plan?
— Chociażby i nie, pani hrabino, ale przynajmniéj plan mój jest trafniejszy. Jeżeli mu pani sprzyjać będziesz, za trzy dni w pałacu Rivoli znajdzie się trup!
— Czy pana dobrze rozumiem?
— Są to słowa Furscha.
— Więźnia w la Roquête?
— Który nas oszczędził! z cicha, ale z naciskiem dodał von Schlewe.
— I pan wierzysz temu człowiekowi?
— Zupełnie moja łaskawczyni!
— Ale on sam już skazany?
— Skazany, ale jeszcze żyje, pani hrabino!
— Jeżeli się nie mylę, spełnienie wyroku na jutro naznaczono?
— Zupełna prawda — ale nie nastąpi!
— Pan jesteś mistrz, czarownik! Opowiedz mi pan wszystko!
— Już raport mój skończyłem, moja łaskawczyni; stracenie nie nastąpi, jeżeli pani zechcesz!
— Więc moja władza byłaby wyższą nad cesarską? zapytała bez dumy.
— Cóż to dziwnego, pani hrabino? Myślę, że pani znasz swoją wszechmocność, rozszerzająca się coraz bardziéj po całéj ziemi, że pani znasz ją lepiéj, niż moje słabe słowa wyrazić to potrafią.
— W pańskiém mniemaniu może być trochę prawdy — jednak, przystąpmy do rzeczy! Plan pański zaczyna się od zainteresowania mnie — co mogę uczynić dla więźnia z la Roquête?
— Będzie ocalony, moja łaskawczyni, jeżeli pani dzisiaj wieczorem podczas próby z marmurowemi damami, dozwolisz panu d’Epervier tobie się przypatrzyć!
— Rzeczywiście impertynenckie to zadanie owego inspektora z la Roquête — studyuję obraz Zuzanny w kąpieli — pan d’Epervier może go widzieć, gdy będzie przedstawiony w sali teatralnéj.
— On woli przypatrzyć się najpiękniejszéj kobiecie na ziemi, przy tym obrazie!
— A skutek?
— W tejże saméj godzinie więzień z la Roquête będzie wolny — a za trzy dni trup w...
— Dosyć, ze świecącém okiem przerwała Leona baronowi; ale jeżeli Fursch nie dotrzyma słowa?
— To czwartego dnia będzie znowu w swój celi!
— Widzę, że pan na wszystko jesteś przygotowany!
— Na wszystko moja łaskawczyni, tylko nie na pani decyzyę, bo niepojęte są pani postanowienia i drogi!
— Pan d’Epervier może przybyć — ale go widzieć nie chcę.
— Życzenie pani jest dla mnie rozkazem! Dziękuję za zezwolenie, moja najłaskawsza!
Baron powstał znowu, z wyrazem wielkiego zadowolenia na twarzy.
— Jednak — sądzę, że pan przybędziesz za późno — zegar wskazuje już dziesiątą wieczór, za kilka minut będę w ogrodowym salonie zamku — a o północy próba już się od dawna skończy!
— Wiem o tém, pani hrabino! Pan d’Epervier już w téj chwili jedzie tutaj, a więzień w la Roquête przygotowuje się do wyjścia z celi! z uśmiechem zadowolenia powiedział von Schlewe.
— Może pan wiesz także, iż w pałacu przy ulicy Rivoli odbywa się ostatnia spowiedź? Muszę pana najzupełniéj podziwiać, baronie!
— A ja pani złożyć moje dzięki za to, że pani plan mój przyjęłaś!
— Uważam, że jest dobry!
— Miejmy tę nadzieję, moja łaskawczyni — według mojego wyrachowania musi się powieść. Mam honor polecić się względom pani!
Leona uśmiechnęła się zimno i ironicznie — zimny rys ukazał się na jéj marmurowém obliczu.
— Za trzy dni spodziewam się od pana wiadomości! mówiła żegnając barona skinieniem ręki.
— Pośpieszę z doniesieniem pani o rezultacie, który, mam nadzieję, mocno panią hrabinę zadowoli!
Baron uniżenie pożegnał panią zamku Angoulême i wyszedł z buduaru, w którym Leona swoich poufników przyjmowała.
Gdy przez sypialnię pośpieszała do łazienki wykładanéj białym marmurem, a z niéj do ogrzanego w zimie i łagodnie oświetlonego ogrodowego salonu, von Schlewe zbiegł na dół dla przyjęcia naczelnego inspektora, który lada chwila powinien był przybyć.
Nieprzyjazna pogoda jeszcze się bardziéj pogorszyła — w powietrzu było pełno śniegu — nastąpiła gwałtowna burza, a baron nie chciał w jednym dniu dwa razy przemoknąć.
Poprzestał więc na przybyciu do przysionka i na spoglądaniu na zimowy ogród przedzamkowy.
Nakoniec z niecierpliwością usłyszał turkot nadjeżdżającego powozu.
Już się obawiał czy pan d’Epervier nie zmienił swojego postanowienia.
Turkot dał się słyszeć bliżéj — nie ma wątpliwości, to on zapewne nadjeżdża!
Von Schlewe odetchnął — przygotowania teraz już były dokonane, reszta zależała od Furscha.
Jeżeli jednak pomimo tego nie uda się ucieczka, nie potrzebował czynić sobie żadnego wyrzutu, ani obawiać się niebezpieczeństwa.
Za kilka godzin o wszystkiém będzie wiedział.
Fursch po swojéj ucieczce, otulony płaszczem, miał zaraz zameldować się w domu barona.
Wtém powóz, który baron posłał po naczelnego inspektora, wjechał przez żelazne kraty i zbliżył się do ganku.
Służący przyskoczyli i otworzyli drzwiczki.
Von Schlewe spostrzegł pana d’Epervier.
Odetchnął, a pomarszczona twarz jego, na któréj najpospolitsza rozpusta hieroglify swoje pozostawiła, przy brała wyraz zadowolenia.
— Serdecznie witam, kochany panie d’Epervier! i wyszedł na spotkanie nieco rozstrojonego naczelnego inspektora, aby go po marmurowych schodach przeprowadzić na górę przez liczne korytarze.
— Jestem do najwyższego stopnia wzruszony! wyznał z cicha naczelny inspektor z la Roquête.
Von Schlewe śmiał się w duchu.
— Dzieciństwo, kochany panie d’Epervier! Zapewne nim pan wyjechałeś, dozwoliłeś wejść do więziennych gmachów pomocnikowi kata?
— Broń Boże — o niczém nie wiem!
— Wpuściłeś go pan, tak potrzeba, aby mógł wyjść napowrót! twierdził baron, znacząco mrugając oczami.
— Czy dobrze rozumiem? więzień z la Roquête wyjdzie jako pomocnik kata?
— Tak jest, kochany panie d’Epervier, kiedy o nim mówimy, zapewne to już czyni.
— Zkądże ma odzież?
— Darowałem mu ją dzisiaj.
— Muszę podziwiać pański niegodziwy plan, panie baronie!
— Kiedy kto ma takiego sprzymierzeńca, jak ja w panu, rzecz jest łatwa i niekłopotliwa!
— Lękam się jutrzejszego dnia!
— Dajże pan pokój, kochany panie d’Epervier! albo może myślisz o trzeźwości po przebudzeniu się po przeminionéj rozkoszy? Nie obawiaj się go. Powinieneś pan téj tylko doznać przyjemności, że zamiast otrzeźwienia jeszcze większego nabędziesz pragnienia!
Dwaj panowie weszli na korytarz, rozciągający się obok salonu ogrodowego w Angoulême.
Ten zimowy ogród w czarownym zamku w swojéj okazałości i naturalności przewyższał wszystko — było to arcydzieło, które naśladowało wszystkie piękności przyrody.
Ogród salonowy znajdował się na pierwszém piętrze zamku i graniczył z pokojami hrabiny.
Był to ogromny i bajecznie piękny trephaus.
Drzewa pomarańczowe i palmy osłaniały szklane ściany, kwitnący jaśmin i liście bzu rosły na przemian między grotami i sztucznemi skałami, źródła tryskały w marmurem wykładane sadzawki. Drzewa i krzaki pyszniły się najbujniejszą zielonością, a z wierzchu padały na nie promienie światła, łagodnie przeciskające się przez szkła matowe. Posągi i fontanny błyszczały w przejściach, a zwrotnikowe rośliny nadawały temu salonowemu ogrodowi pozór jednego z wiszących ogrodów w haremach.
W jednej części téj zachwycającéj przestrzeni znajdowała się scena otoczona drzewami i bujnemi roślinami.
Na téj scenie hrabina odbywała próby.
Pod cieniem liści w przerwach znajdowały się tam otwory w rodzaju okien, wychodzące na przemieniony w oranżeryę korytarz, na który nikomu niewolno było wchodzić.
Baron wyjątkowym sposobem wszedł tam z panem d’Epervier.
Słupy, znajdujące się między pomarańczowemi drzewami, podpierały sklepiony sufit, były otoczone bluszczem i innemi pnącemi się roślinami.
Magiczny półcień panował w tym korytarzu, z którego tu i owdzie zajrzeć można było do salonowego ogrodu.
Dwaj panowie nic nie mówili — baron trzymał Epervier’a za rękę i prowadził go po zielonym kobiercu, który głuszył ich kroki.
Zewsząd obejmował ich zapach kwiatów, słyszeli szmer źródeł i wodospadów.
Kiedy niekiedy widzieli jak pomiędzy drzewami przechadzały się żartujące marmurowe damy.
Nagle baron pociągnął swojego towarzysza do jednego z ocienionych otworów.
Przez palmy i zarośla można było tam dojrzeć grotę utworzoną z ciemnozielonych liści, w któréj głębi na wysokim postumencie leżał lew wytryskujący wodę. On i pod nim rezerwuar, w który spadała woda, były z białego, nienagannego marmuru.
Po jednéj stronie postumentu znajdowała się czerwona aksamitem obita ławka ogrodowa, za którą gęste drzewa i krzaki tworzyły malowniczą dekoracyę, i tak naturalnie opuszczały swoje konary, że niektóre z nich zacieniały także i marmur.
Na téj ławce siedziała hrabina Leona. — Po drugiéj stronie lwa stała niemniéj piękna uczennica, którą hrabina miała niezwłocznie uczyć przedstawienia obrazu Zuzanny w kąpieli.
Dekoracye ogrodowego salonu, łudząco naśladowane, miały być urządzone na dole sceny znanego nam wielkiego salonu.
Przygotowanie do tego już były porobione.
Hrabina obiecywała niezmierne powodzenie temu obrazowi grzechu, i aby być tego pewną, chciała dać z saméj siebie swoim śmiałym wdziękom wzór marmurowéj damie, mającéj przedstawiać Zuzannę.
Leona kosztowną, jedwabną, złotem tkaną chustką okryła wierzchnią część ciemnych włosów i takową przytwierdziła złotą zapinką — końce chustki spadały z boku — pod niemi kłębiły się po obnażonych plecach bujne włosy.
Odrzuciła białe okrycie, w którém weszła — spadało ono z jéj ramienia w naturalnych, ale malowniczych fałdach, aż do marmurowego brzegu rezerwuaru, obok którego siedziała hrabina, trzymając jedną nogę tuż pod wodą, właśnie jakby zamierzała, zrzucić z siebie odzież i wstąpić w wodę, którą poruszały tryskające z lwiej paszczy strumienie.
Pełne łono i bujna postać Leony, ubranéj w białe trykoty, łudząco naśladujące marmur, podobne były do żywego posągu — cudne ramię przecudnych kształtów wyciągnęła ku wodzie z lwa wytryskującéj, i zmaczała w niéj rękę.
Obraz, który się przedstawił patrzącemu przez okno w niszy, wyglądał jak starożytna marmurowa gruppa, wystawiona w parku. Wspaniała, prawie ogromna, a jeddnak tak harmonijnie piękna postać Leony obchodziła swój tryumf, bo w takiém położeniu przewyższała wszelkie arcydzieła sztuki.
Ciemne rozpuszczone włosy, świecące oczy i purpurowe usta, nadały marmurowéj postaci jakieś zagadkowe, cudowne życie, które przemożnie na widza działać musiało.
Siwe oczy Schlewego zezowały z rozkoszy, a miał tyle do widzenia, że nie mógł wcale dostrzedz wpływu, jaki ten widok wywarł na jego towarzyszu.
Wtém poczuł z nagła, że pan d’Epervier drżał gwałtownie, i jakby rozszalały zamierzał wcisnąć się przez otwór do ogrodowego salonu.
Chciał jak w napadzie szaleństwa objąć oślepiający posąg, którego całą nieokrytą postać mógł podziwiać — oczy jego nie mogły się nasycić patrzaniem. Epervier tracił zmysły, von Schlewe porwał go i cofnął w tył.
— Co pan chcesz czynić? poszepnął. Jak przyrzekłem, widziałeś pan najpiękniejszą kobietę na świecie!
— To szatańskie oszukaństwo... muszę się jéj dotknąć!
— Nierozsądny! Ona się nie domyśla, że my tu patrzymy.
— Choćby śmierć potém — muszę iść do niéj!
— Wszystko pan widziałeś — teraz precz! szepnął von Schlewe, całą siłą wyprowadził szalonego z niszy, a potém na korytarz.
— Jesteś pan nielitościwym, baronie!
— Jestem tylko takim, jakim być muszę — uchodźmy!
— Przynajmniéj pozwól mi pan chociaż raz jeszcze spojrzeć na najpiękniejszą kobietę!
Von Schlewe pozwolił — może dla tego, że i sam dla siebie nie skąpił tego widoku.
Jeszcze raz z zachwyconym przystąpił do otworu — jeszcze raz ujrzeli marmurowy posąg Leony — żyjący obraz wstępującéj do kąpieli Zuzanny.
Ale teraz ten widok trwał bardzo krótko.
Hrabina pokazała uczennicy plastyczną postawę — i znowu zarzuciła na siebie okrycie.
Baron uprowadził za sobą pana d’Epervier — oczekiwał w swojém mieszkaniu znaku, krótkich odwiedzin Furscha, aby wiedział, że więźniowi z la Roquête powiodła się ucieczka — zatém bardzo się śpieszył.
Była godzina jedenasta, gdy dwaj panowie wsiedli do powozów oczekujących przy portyku, a po krótkiém uprzejmém pożegnaniu, bo blizko nich stała służba, rozjechali się.
Pan d’Epervier wrócił do swojego mieszkania w la Roquête, pan baron do swojego hotelu.
Bardzo nalegająco zapytał kamerdynera, czy w czasie jego nieobecności nikt o niego nie dowiadywał się lub czy mu czego nie oddano?
W hotelu nie było nikogo.
Schlewego zaniepokoiła nieco ta wiadomość. Czekał długo po północy — nadaremnie.
Dręczony niespokojnością, nie otrzymał wiadomości, któréj bezsenny oczekiwał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.