Tajemnice stolicy świata/Tom III/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Znamię.

Upłynęło kilka tygodni po wyżéj opowiedzianém.
Wtenczas gdy w Paryżu śnieg padał bardzo oszczędnie, a zima ograniczała się po większéj części na burzach i deszczach, stolicę niemiecką, do któréj pośpieszył książę de Monte-Vero, zasypał głęboki śnieg i nawiedził ostry mróz.
O kilka mil oddalony klasztor Heiligstein smutny i pusty zaległ także w zimowém okryciu.
W pobliżu małego miasteczka B. wznosił się u stop lesistéj góry. Wysoka kościelna wieża z daleka zapowiadała pobożne miasto.
Latem klasztor leżał jak zapraszające schronienie w pośród zieloności drzew i zarośli, a korzenne leśne powietrze orzeźwiało liczne siostry, które po za te mi murami znalazły upragnione miejsce ucieczki.
Klasztor Heiligstein był wielki i obszerny. W lecie wyglądał jak starożytny zamek — w zimie zaś nie zbyt był ponętny.
Wysoki, sino-czerwony, u wierzchu śniegiem pokryty mur rozciągał się wielkim czworobokiem i obejmował tę kolonię modlących się, oddzielając ją od świata.
Jednéj niedzieli, po szerokiéj, śniegiem pokrytéj drodze, zbliżał się ku klasztorowi powóz zaprzężony w cztery piękne konie.
Msza poranna już się dawno odbyła — zakonnice musiały już zapewne porozchodzić się po celach.
Powóz zatrzymał się blizko kraty w murze.
Można było przez nią widzieć szeroki klasztorny dziedziniec, po którego bokach znajdowały się stare, gałęziste drzewa, w lecie dające chłód i cień; czysto umieciona droga prowadziła od forty do portyku klasztoru, który równie jak klasztorne okna, miał kształt ostrołukowy.
Po za siwym klasztorem wznosił się stary, czerwonawy kościół, a przed nim leżał rzadki, wielki kamień (Stein), któremu klasztor zawdzięczał swoją nazwę.
Do kamienia tego przywiązane było jedno z podań, jakie zwykle w różnych okolicach przechodząc z ust do ust stają się dziedzictwem coraz dalszéj potomności.
Na tym kamieniu, mającym kształt owalny wielkiego krzaku, znajdowała się na wierzchniém spłaszczeniu głęboko wyciśnięta końska noga, a przy niéj trzy czworokątne piętna wielkości kart do gry.
Podanie niosło, że w czasach rozkrzewiania chrystyanizmu, przyszedł tu pobożny pielgrzym, i w miejscu gdzie teraz stoi klasztor, urządził sobie klauzurę, dla nawracania w koło zamieszkałych pogan.
Wtedy nie było jeszcze wycisków na kamieniu. Mówiono raczéj, że pewnego dnia przyszedł do apostoła szatan, chcąc go złapać w swoje sieci. Wiedział, że ten niegdyś światowo usposobiony człowiek, lubiał wtedy oddawać się grze, szatan więc przyprowadził go do kamienia, położył na nim karty i złoto, i zaprosił pobożnego człowieka, aby z nim grał.
Ale ten, jak głosi podanie, zrobił krzyż święty i modlił się.
Wtedy wściekły szatan rzucił mu trzy karty, i te ugrzęzły w kamieniu jak gdyby w wosku.
Ale pobożny człowiek czémprędzéj przyniósł krucyfiks ze swojéj chatki i trzymał go przed złym nieprzycielem.
Wtedy szatan wskoczył na kamień, tak gwałtownie, że się na nim wycisnęła jego końska noga, a następnie uciekł.
Od téj pory przychodzili tam coraz częściéj ludzie z blizka i z dala, dla oglądania tego znaku, a apostoł, który się oparł szatańskiéj pokusie, chrzcił niezliczonych nawróconych.
Ale na kamieniu pokazywano dotąd szczególne wyciski, a w miejscu pustelni wzniósł się klasztor, noszący nazwę Heiligstein (święty kamień).
Nie będziemy tu rozbierali ani cudu ani znaków, nie będziemy wyjaśniali zkąd powstały wyciski na kamieniu — poprzestaniemy na oświadczeniu, że w klasztorze tym pod przewodnictwem szlachetnéj i dostojnéj księżniczki Karoliny znajdowało się wiele pobożnych sióstr, które każdy poważa, bo wszystkie zamiast bigoteryi, służą prawdziwéj wierze, która kwitnie w miłości i pobłażliwości, a któréj dobrodziejstw słusznie w murach klasztornych szukają ci, którzy wiecznie, ciężką i niezgojoną ranę serca swojego opłakiwać i cierpieć muszą.
Gdy ekwipaż zatrzymał się pod murem, z kozła jego zeskoczył lokaj i otworzył drzwiczki, trzymając w ręku wygalonowaną czapkę.
Książę de Monte-Vero wysiadł z powozu na śniegiem pokrytą drogę.
Miał na sobie kosztowne sobolowe futro, prawie do kolan sięgające.
Twarz jego była poważna — duża, jasnowłosa broda jeszcze nie siwiała, chociaż pomimo bogactw swoich przeżyć musiał ciężkie lata i gorzkie kłopoty.
Nie ugięła się także jeszcze jego majestatyczna postać, i dzisiaj jeszcze był to piękny człowiek, promieniejący całą nienaruszoną siłą.
Ręką zmusił sługę do nakrycia głowy, z któréj ten zdjął był czapkę — Eberhard nie lubił wielkich uniżoności.
To też chciał się sam zameldować w klasztorze, chociaż zwykle znakomici panowie meldują się przez służących.
Pewnym krokiem zbliżył się do fórty.
Ujrzał przed sobą siwy, stary klasztor, i musiał przypomnieć sobie różnicę, jaka zachodziła między tym domem pobożnych, a owym, z którego podziemia gwałtem dziecię swoje uwolnił.
Tu przebywała Karolina, a z nią prawdziwa wiara i spokój.
Tam we wrzącém hiszpańskiém państwie panowała w klasztornych murach średniowieczna ciemnota i księże rządy.
Eberhard dotknął sznurka od dzwonu, który wisiał przy drzwiach zakratowanych.
Po klasztornym portyku rozległ się głośny dźwięk i zaraz potém zbliżył się do forty posługujący braciszek.
Obaczył ekwipaż i tego kto prosił o wstęp.
Był to świecki, nieznajomy mu pan.
— Co pana tu sprowadza? zapytał z cicha.
— Proszę, zamelduj mnie dostojnéj przełożonéj, pobożny bracie, i wymień jéj nazwisko: Eberhard de Monte-Vero!
— Racz być chwilę cierpliwy, dostojny panie! z ukłonem odpowiedział posługujący i pośpieszył do klasztoru, poczém niosąc w ręku wiązkę kluczów, prędko wrócił do kraty.
— No, spytał Eberhard, czy zechcecie otworzyć mi wasz pobożny dom?
— Dostojna przełożona oczekuje szlachetnego pana — mam korzystać z łaski zaprowadzenia pana do niéj! Odwiedziny w naszym klasztorze, w takiéj porze roku, to rzadkość.
— Wierzę ci bardzo pobożny bracie, odpowiedział książę, wchodząc na klasztorny dziedziniec i oglądając się. W lecie za to musi tu u was być bardzo orzeźwiająco i pięknie!
— Tak, szlachetny panie, bardzo pięknie, bardzo błogo, od czasu jak tu przebywa dostojna przełożona! oświadczył posługujący, prowadząc księcia do portyku.
— Zapewne tu już od dawna pozostajesz w klasztorze?
— Od lat prawie trzydziestu, szlachetny panie!
— A ileż sami macie lat?
— Wkrótce siedmdziesiąt! W roku trzynastym przybyłem tu ciężko raniony, miałem prawe ramię strzaskane...
— Dla tego odmykacie lewą ręką — w habicie nie tak łatwo widzieć się daje wasze kalectwo!
— Pracować już nie mogłem, a gdy matka moja z żalu umarła, a ojciec wnet poszedł za nią, jeszcze nie wyleczony, przybyłem tu do klasztoru. Niech Najświętsza Panna błogosławi naszą dostojną przełożoną! Od czasu jak ona tutaj, dobrze mi się powodzi.
— Godzien jesteś pożałowania, pobożny bracie, przyjm odemnie tę małą podziękę za twoje dawne czyny!
I Eberhard wsunął w lewą rękę posługującego braciszka znaczną liczbę dukatów.
— Wielce dziękuję, szlachetny panie, za twoją wspaniałomyślność! Ale ja nic nie potrzebuję, mam tutaj wszystko, czego mi potrzeba.
— Przypominasz mi, że ślubowałeś ubóztwo — nie bierz mi za złe mojego pośpiechu!
— Pozwól szlachetny panie, abym twój dar bogaty złożył do téj żelaznéj skarbony.
— Owszem — postąp z nim jak ci się podoba! Dla kogo się przeznacza to co się w skarbonie zawiera?
— Dla ubogich okolicznych wiosek!
Eberhard z zadowoleniem przyznać musiał, że klasztor ten dopełnia dobrze swojego właściwego, prawdziwego i wzniosłego celu.
Ścisnął rękę starego mnicha i poszedł za nim dalej w krużganek schodami wiodącemi na górę.
Tam w chórze ukazała mu się idąca naprzeciw niemu dostojna opatka.
Posługujący braciszek cofnął się.
Eberhard oddał ukłon księżniczce Karolinie.
Ona podała mu rękę i z pobożném powitaniem po prowadziła go do sali przyjęcia.
Nic nie wskazywało, że przebywała tam księżniczka.
Karolina wystąpiła ze świata przepychu i zbytków, i tu w tych skromnych przestrzeniach, wiodła życie pełne zaparcia się siebie.
I teraz, kiedy dusza jéj zamierzała osiągnąć upragniony spokój, miały jeszcze raz otworzyć się jéj rany, miała jeszcze raz mówić z niegdyś tyle ukochanym.
Czego inne możeby się obawiały — to jéj duszy żadnéj już przykrości sprawiać nie mogło.
Jeszcze dzisiaj kochała tęgo człowieka, który wstąpił do jéj mieszkania, — człowieka, którego z boleścią pożegnała, któremu serce swoje oddała — ale, kochała go dzisiaj jak wiernego, szlachetnego przyjaciela, przy którym się poprawia i który zamiast nowych walk, przynosi z sobą nowe błogosławieństwa.
— Przebacz mi, pobożna, dostojna pani, mówił Eberhard miękkim, do serca idącym głosem, że jeszcze raz zakłócam pokój twojego życia. Wówczas gdy się na wieki żegnałem, uważałem to za niepodobieństwo, aby nasze drogi kiedykolwiek znowu się zeszły.
— Słyszę, Eberhardzie, że chętnie byłbyś tego unikał! Ale pózwól mi radować się. że mi Jeszcze raz dozwolono oglądać i mówić z najszlachetniejszym i najdoskonalszym ze znanych mi ludzi, — z człowiekiem, którego pojmuję! Pozdrawiam pana i witam serdecznie!
— Dobroć pani napełnia mi serce, Karolino.
— Cierpisz Eberhardzie — słyszę, widzę to mów co się stało? zawołała opatka, głębokiém spojrzeniem zaglądając w duszę miłego gościa.
— Wszystko zrozumiesz — wszystko pani opowiem. Rzeczywiście ciężkie mi przypadły godziny! odpowiedział Eberhard.
— Głos twój drży — twoje dziecię — twoja córka...
— Znaleziona, Karolino, żyje!
— Dzięki Najświętszéj Pannie za tę wiadomość!
— Żyje, ale...
— Ale — mów — muszę wszystko wiedzieć!
— Szczęście nigdy dla niéj nie zabłyśnie — nigdy dusza jéj nie znajdzie pokoju i spoczynku!
— O Boże mój — jakże słowa twoje są okrutne! Wyrzekasz na losy!
— Moim losem będzie silną ręką prowadzić biedną i pocieszać. Złamana na ciele i duszy, wyczerpana nieskończoną walką i cierpieniami, jedynie pragnie znaleźć dziecię, które przed wielu laty w godzinie rozpaczy, dla uchronienia go od prześladowań, zaniosła do domu podrzutków!
Twarz Karoliny przybrała wyraz najgłębszego smutku — czuła, jak wiele te słowa kosztowały księcia.
— Ale najstraszliwszą częścią przeznaczenia téj biednéj, najdolegliwszą jéj karą jest, że druga istota, któréj pospołu z tamtą dała życie i którą w godzinie szaleństwa porzuciła, stracona dla nas!
Karolina czuła, jaka boleść ją przejmuje — załamała ręce.
— Ciężkie to przeznaczenie, mój przyjacielu, wymówiła, straszne doświadczenie, które i ciebie tak niezasłużenie dotyka! Teraz pojmuję ból, który twoja twarz i mowa zdradza.
— Dusza mojéj nieszczęśliwéj córki jęczy i tęskni przynajmniéj do jednéj części siebie saméj, i śpieszę tu, aby wydostać dziecię z domu podrzutków. Wtém — o dziwne zrządzenie! — urzędnicy tego domu donoszą mi, że...
— Mój domysł, — że — Józefina...
— Źeś pani to dziecię wzięła pod swoja opiekę, pani i książę Waldemar!
— Jest to zrządzenie Nieba, Eberhardzie! To dziecię jest tutaj — wychowuję je z miłością, którą teraz rozumiem! Lecz — pozwól na pytanie, które między przyjaciółmi takimi jak my ujść może! Kto był ten niecny, który opuszczoną dziewczynę, sierotę, jaką wówczas była twoja biedna córka, poświęcił na ofiarę swojéj chuci? Powiedz Eberhardzie. powiedz — widzę, że chcesz mi wykrętnie odpowiedzieć.
— Pozwól mi to zamilczeć, Karolino! Małgorzata powierzyła mi tę tajemnicę — lecz pozwól niech spoczywa w grobie mojego serca! Co się stało, jest tak okropne, że nie mogę tém twojéj duszy obciążać! Poświęć mojemu biednemu, tak nieszczęśliwie odszukanemu dziecku cichą łzę i modlitwę, gdy klękniesz przed Zbawicielem!
— Zaiste, mój wzniosły przyjacielu, twojéj wspaniałomyślności, twojéj mocy duszy potrzeba, aby podnieść znalezioną i przebaczyć tym, którzy, względem niéj tak strasznie zgrzeszyli! mówiła opatka podając rękę Eberhardowi. Twoja szlachetność wielka jest i święta, Eberhardzie; wydajesz mi się zawsze nowym Messyaszem ludzkości, który dla wszystkich wzorem być powinien! Nie broń się; pozwól, abym ci powiedziała, że co serce moje czuje i porusza — jest dla mnie dobrodziejstwem! Jeżeli kto na ziemi jest w stanie doświadczoną cierpieniami podnieść, to tylko chyba ty jeden, Eberhardzie — ty, który jéj błogosławioną przez Boga ręką dosiągłeś! Będę się modliła za Małgorzatę, za twoją pokutującą córkę, która najmniéj winna jest udręczeń swojej przeszłości! Najświętsza Panna zlituje się nad nią! Opowiem księciu, że Józefina przez nas z domu podrzutków wydobyta, milutkie dziewczę do ciebie należy, że ci oddałam i przez to ujęłam część boleści przyjmującéj duszę twój córki!
— Nie gniewaj się na mnie Karolino, jeżeli cię poproszę, abyś księciu nie wspominała o mojém pojawieniu się — nie pytaj mnie także o powód téj może szczególnéj na pozór prośby — lepiéj, jeżeli książę nie dowie się zgoła w czyich ręku znajduje się Józefina!
Szlachetna, dostojna księżniczka, która poważném spojrzeniem śledziła ostatnie słowa Eberharda, nie śmiała nic rozważać ani domyślać się — strasznie dla niéj prośba księcia zabrzmiała jak ponure fatum — zbladłą twarz zakryła rękami.
— Woli twojéj stanie się zadosyć Eberhardzie! rzekła po chwilowéj przerwie. Ale czy rzeczywiście Józefina jest tém samém dzieckiem, które pragniesz zawieźć w objęcia matki?
— Ta, któréj szukam, ma od urodzenia znamię, Karolino samo Niebo widocznie chciało nieszczęśliwéj zapewnić chociaż jedną łaskę, to dziecię pomiędzy tysiącami innych poznać dozwalając! Przyczyna znamienia jest wprawdzie tak okrutna, że duszę moją przejmuje na tego, który się ku temu przyłożył — lecz tém moja dostojna przyjaciółko obciążać cię nie chcę. Ta, któréj szukam, nosi na ramieniu ślady przeklętych palców, które w kształcie czerwonych plam w półokrąg na niém się wyryły!
— To ona Eberhardzie, żadnéj już teraz niema wątpliwości! To Józefinę pragniesz zwrócić matce! Spojrzyj tylko — oto pokazuję ci obraz anioła!
Karolina cicho i ostrożnie przystąpiła do bocznych drzwi pokoju, w którym stała z Eberhardem — cicho nacisnęła klamkę i drzwi otworzyła.
Książę de Monte-Vero ujrzał w przyległym pokoju siedzącą przy stoliku pod oknem trzynastoletnią. Józefinę.
Ksieni miała słuszność, nazywając Józefinę obrazem anioła.
Jasne włosy Józefiny w naturalnych zwojach spadały na jéj ramiona — nie uważała na pojawiające się we drzwiach osoby — błękitne oczy, w których jaśniała najwspanialsza niewinność, wpoiła w leżący przed nią arkusz papieru.
Eberhard widział, że malowała — z rozkoszną minką dobierała kolorów — pudełko z farbami stanowiło całą jéj radość, z zachwycającego jéj oblicza można było wyczytać, że promienieje zdrowiem i pięknością.
Karolina ujęła rękę Eberharda i milcząc wskazała mu piękną malarkę, jakby powiedzieć chciała:
„Spojrzyj tam, wspaniałomyślny, szlachetny człowieku, spojrzyj na dziecię Małgorzaty i uczcij chwilę zachwycenia! Ten obraz anioła, to czyste, kochane serce dziecięce, jest to ta, któréj szukasz, którą jéj matce oddać pragnieszl“
Książę de Monte-Vero milcząc długo patrzał na małą Józefinę, niedomyślającą się, kto przed nią stoi.
Miała na ramieniu znamię, znak, którym ją Bóg nacechował, aby Małgorzata odszukać ją mogła.
Wtém nagle Józefina obejrzała się — jéj błękitne oczy postrzegły ksienię i obcego człowieka, który jéj się przyglądał.
Ale się nie zlękła, uśmiechnęła się tylko zawstydzona, bo podpatrzono jéj gorliwość i malarstwo.
Eberhard przyznać musiał, że to dziecię, te mocno błękitne oczy, te zdrowiem i pełnością promieniejące policzki serce jego radowały.
Dziecię Małgorzaty było tak miłe i piękne, że chwila, w któréj na nie patrzał z miłością i życzliwością, sprawiała mu prawdziwą rozkosz.
Karolina wprowadziła księcia do łagodnie ogrzanego pokoju, w którym siedziała Józefina — ta wstała i grzecznie a skromnie powitała wchodzących.
— Otóż mała malarka znowu siedziała przy swoich obrazkach kwiatów, z dobrotliwym uśmiechem powiedziała Karolina, i przyciągnęła ku sobie dziecię, chcąc mu odgarnąć włosy z czoła. Patrz Eberhardzie, co to za talent! Księciu i mnie podobała się ta malarka, kiedy na bazarze królowej dla tułaczy, oddała na wystawę swoje pierwsze obrazki.
Książę zbliżył się do stołu i wziął do ręki arkusz, na którym Józefina wodnemi farbami wymalowała tak naturalną gałązkę polnéj róży, że Eberhard widocznie się tém ucieszył.
— Bardzo pięknie, moje kochane dziecię! rzekł miękko i mile; bardzo wiernie według natury!
— Ale obok malowania nie zaniedbała i tego, co jest dla niéj potrzebném i dobrém! zapewniała Karolina.
— Przy pani i pod pani kierunkiem musiała zakwitnąć. Dzięki ci za wszystko! coś dla dziecka uczyniła — dla mnie uczyniłaś, Karolino!
— To mnie uszczęśliwia i podnosi, to sprawia, że łatwiéj zdołam rozłączyć się z dzieckiem, które tyle polubiłam! Tak, tak moja mała Józefino, musimy się rozłączyć.
— O, to bardzo smutna rzecz, bardzo przerażająca! mówiło dziecię gwałtownie ściskając księżniczkę. Czy ten nieznajomy pan ma prawo rozłączać nas? spytała potém z cicha.
Karolinę boleśnie rozśmieszyło i nieco zdziwiło to pytanie dziecka.
— Ten pan Józefino, jest moim najszlachetniejszym, najszczerszym przyjacielem, pragnie odwieźć cię do matki twojéj!
— Do matki? powtórzyła dziewczynka. Pani byłaś mi matką!
— Piękne te słowa wyrażają wszystko, co uczyniłaś dla dziecka, Karolino!
— O, Józefina jest pełna miłości i wdzięczności, jest udarowana prawdziwą czystością serca! Ale teraz ujrzysz prawdziwą swoją matkę i wkrótce pokochasz ją jak mnie!
Dziewczynka płakała.
Eberhard spojrzał rozrzewniony na tę wzruszającą scenę.
— Twoja matka tęskni do ciebie! twoja matka martwi się o ciebie, Józefino, musisz więc uledz jéj żądaniu. Ja tylko zastępowałam ci czasowo jéj miejsce! Zapytaj o to pana Eberharda, który przybył tu z bardzo daleka, aby cię zabrać!
— Rozumiem — jeżeli tylko pani z nami pojedziesz! rzekło z cicha dziecię głosem od łez tłumionym.
— Kochane, dobre dziecię! zawołała Karolina, i pochyliła się, aby ucałować czoło Józefiny.
Eberhard budował się tym obrazem.
— Prawie trudno mi będzie, Karolino, zabierać ci to dziecię! wyznał.
— I mnie niełatwo przyjdzie oddać ci moją kochaną Józefinę; ale woła ją święty głos, głos stroskanéj matki, która o ile można najprędzéj doczekać się winna jedynéj pociechy uściskania dziecięcia swojego! Niech się tobą Józefino opiekuje i niech cię prowadzi Matka Bożka! A kiedy spoczniesz przy sercu téj, która ci życie dała, i w miejscu twojéj ojcowizny — kiedy macierzyńskie oko spojrzy na ciebie, a ty ramionami swojemi zawiśniesz na téj co tyle ucierpiała — wtedy pomyśl i o mnie, i przy słoneczném świetle macierzyńskiéj miłości, nie zapominaj o mnie zupełnie — pamiętaj o twojéj dalekiéj, modlącéj się za was Karolinie!
Józefina płakała — nie mogła tego pojąć, że musi opuścić tyle troskliwą opiekunkę, która jéj broniła i kochała.
— Uspokój się i pociesz, moje dziecko! mówił Eberhard podając rękę mocno wzruszonéj dziewczynie. Oboje pragniemy twojego dobra! Kochana ciotka Karolina nie puściłaby cię od siebie, gdyby cię nie powoływała twoja matka stęskniona!
— Prawda, masz słuszność dostojny panie — co pan postanowiłeś, niech się stanie!
— Nic nazywaj mnie dostojnym panem, bo te słowa brzmią dziwnie i zimno — powiedział książę z melancholicznym, a jednak miłym uśmiechem, który na każdym wywierał wpływ czarowny. — Mów: stryju Eberhardzie, moja kochana Józefino, a wiem z góry, że wkrótce będziesz mówiła: mój dobry, kochany stryju Eberhardzie! rzekła Karolina. Okryję cię, żebyś się nie zaziębiła — zapakuję ci twoje pudełko z farbami i książki! Ale obrazki mi pozostawisz, co?
Józefina na znak chętnéj zgody skinęła głową, bo mówić nie mogła — była wzruszona, a przytém musiała ciągle spoglądać na stryja Eberharda, który ją miał zawieźć do matki.
Czuła silną, ciężką walkę w sobie. Tęskniła do rodzonéj matki — jakiś nieznany dotąd pociąg serca wabił ją do odjazdu, a miłość wiodła ją za sobą do Karoliny.
W sercach wszystkich osób znajdujących się w téj chwili w pokoju, toczyła się dziwna walka.
Jeszcze kilka minut, a już się rozłączą na wieki.
Eberhard powiedział sobie, że jeżeli teraz pożegna księżniczkę, żadne już więcéj spotkanie między nimi nie będzie mogło nastąpić.
Karolina miała najcięższą walkę do stoczenia, bo musiała rozłączyć się z Eberhardem i z Józefiną.
Ale umiała już odrzekać się wszystkiego. Myśl, że Małgorzata odzyska dziecię swoje, była dla niéj dobrodziejstwem.
Z pełną miłości troskliwością spakowała farby i książki Józefiny, ze wzruszającą starannością ubrała delikatną dziewczynkę w ciepłą odzież.
Potém przytuliła ją jeszcze raz do serca, szczerze ucałowała i prosiła, aby ją zawsze kochała.
Eberhard pożegnał wspaniałomyślną kobietę i wziął Józefinę na ręce, aby ją przez śnieg przenieść do powozu, stojącego pod klasztornym murem.
A tak dziecię z domu podrzutków, które niegdyś bosą nogą po lodzie i śniegu chodzić musiało, niósł na ręku książę de Monte-Vero.
Karolina odprowadziła odjeżdżających aż do klasztornego portyku; tam pożegnała ich po raz ostatni.
Józefina jeszcze raz kiwnęła jéj główką, gdy posługujący braciszek otworzył zakratowane drzwi.
Eberhard przeniósł ją do powozu i usadowił.
Służący zamknął drzwiczki powozu i umieścił się na koźle.
Cztery wyborne, kosztowne konie ruszyły, i ekwipaż wśród zimowego dnia popędził ku odległéj stolicy, z któréj Eberhard zamierzał zawieźć dziewczynkę do Paryża.
Nad wieczorem powóz przybył na ulicę rezydencyi i wkrótce stanął przed pałacem księcia przy ulicy Stajennéj.
Józefina zastała tu służącą i przygotowany dla siebie pokój, w którym przebywać miała aż do wyjazdu.
Eberhard zamierzał przed wyjazdem w dalszą podróż jeszcze raz odwiedzić swojego przyrodniego brata, owego tyle doń z powierzchowności i usposobienia podobnego Ulricha, z którym zawarł ścisłe związki przyjaźni, niewiedząc, jak mocne związki natury z nim go łączyły.
Nie zasiał go w domu.
Ulrich dawniéj tak silny i na pozór tak zdrowy człowiek, był chory i wyjechał na południe, dla przepędzenia tam zimy.
Doktor Wilhelmi, którego Eberhard odwiedził, oświadczył mu, że Ulrich wkrótce ulegnie pod ciężarem piersiowéj choroby, bo ta w ostatnich latach zatrważająco się w nim rozwinęła.
Wiadomość ta niezmiernie zasmuciła księcia, który nie przypuszczał niepodobnego, owszem miał nadzieję, że mu Ulrich towarzyszyć będzie do Monte-Vero.
Nadszedł dzień wyjazdu.
Eberhard już się był ubrał w podróżną odzież. Przed pałacem stał już ekwipaż, który miał przewieźć jego, Józefinę i służbę na stacyę drogi żelaznej; wtém nagle za; jechał powóz księcia Waldemara — czy mimo wszelkiéj przezorności, mimo prośby dowiedział się tego, co wiecznie winno było pozostać tajemnicą?
Czy znalazł jaki ślad, jakie wyjaśnienie?
Dosyć, że książę de Monte-Vero nie chciał przyjąć księcia.
Chociaż duszą jego wstrząsały słowa Małgorzaty, które wyrzekła opowiadając mu swoją historyę, niepodobna mu jednak było widzieć człowieka, widzieć i mówić teraz z człowiekiem, który tak ciężki grzech popełnił względem jego ukochanéj córki.
Przyjęcie i rozmowa z księciem byłyby mu serce zakrwawiły!
Książę de Monte-Vero nie przyjął wizyty Waldemara, i gdy ten odjechał, pośpieszył na stacyę drogi żelaznéj, a ztamtąd z Józefiną i służbą udał się do dalekiego Paryża, gdzie mocno stęskniona Małgorzata oczekiwała na niego i na dziewczynkę.
Dla młodéj matki miał nadejść dzień radosny!
Eberhard przywiózł jéj małą Józefinę.
Małgorzata odsłoniła na ramieniu sukienkę dziecka; postrzegła znamię.
Z okrzykiem radości przytuliła znalezioną do serca, a Eberhard stał w dali i cieszył się tym wzniosłym widokiem.
Na pałac przy ulicy Rivoli padł promień szczęścia... — ale bardzo prędko zaćmić go miały ponure chmury burzy!...
Gdzież było drugie dziecię?
I czy książę Waldemar dowiedział się na prawdę, że córka księcia de Monte-Vero była tą, która miłość jego posiadała?
Miałże się dowiedzieć, że Małgorzata żyje?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.