Tajemnice Nalewek/Część I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część I-sza
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV
„FRYGA“ DZIAŁA

Była zaledwie godzina siódma rano nazajutrz.
Przez Nalewki, w stronę Muranowa, dążył zwykłym swym pośpiesznym krokiem „Fryga“. Obecność jego tutaj wytłumaczyć łatwo. O szóstej rano stawił się już na służbę i zaraz otrzymał polecenie sprawdzenia czegoś w okolicach Powązek. Biegł właśnie wykonać to, co mu zalecono.
Pomimo wczesnej pory Nalewki już były w ruchu. Otwierano sklepy. Tu i owdzie Izraelici powracali z modlitwy. Ukazywały się ładowne wozy. Słowem, Nalewki budziły się do całodziennego, ożywionego życia. Gdzie niegdzie na trotuarach trudno już było nawet przejść.
„Fryga“ biegł, jak strzała. Nie trzeba się tedy dziwić, że niespodzianie wpadł na wychodzących z jakiejś bramy dwóch panów. Jeden, ubrany elegancko, był w stroju cywilizowanym, drugi zaś w surducie, który nie miał ochoty być kapotą, ale nie śmiał jeszcze zamienić się w tużurek; obydwaj mieli rysy semickie.
— A to niezgrabjasz! — zawołał pierwszy z dwóch panów.
„Fryga“, zgromiony w ten sposób, przyjrzał się bliżej spotkanym. Na jego ruchliwej twarzy uwydatniło się zdziwienie.
— Aa! — pomyślał sobie — co oni tu mogą robić o tak wczesnej godzinie? No, Apenszlak, przypuśćmy, ale pan Natan Lurje... To może być ciekawe.
Przystanął i spojrzał na numer. Rozmyślał dalej:
— U kogo też byli?
Wzrok jego padł w tej chwili na stróża, polewającego podwórze.
— Ten mi powie — rzekł do siebie ajent.
Za chwilę, dzięki powadze swego urzędu, „Fryga“ wiedział już, że dwaj panowie odwiedzali niejakiego Fajnhanda, kapitalistę na 6% miesięcznie, zamieszkującego w tym domu na pierwszem piętrze od frontu. Stróż, zamiatając przed chwilą schody, widział, jak ich wyprowadzał sam stary Fajnhand w szlafroku. Kiedy przyszli? W tym względzie stróż nie mógł dać żadnego objaśnienia. Od pół godziny był ciągle na podwórzu, ale ich nie widział wchodzących.
— Ranne ptaszki! — mruknął „Fryga“ przez zęby i pobiegł dalej.
Około dwunastej w południe widzimy go jednak przed drzwiami Fajnhanda. Była to stara znajomość „Frygi“. Parę już razy zdarzyło się ajentowi bywać tu na rewizji. Fajnhand przyjmował dawniej różne rzeczy na zastaw i z tego powodu bywał w stosunkach z policją. Podejrzewano go, że zajmował się także paserstwem.
Pan Fajnhand, gruby, otyły mężczyzna, przyjął „Frygę“ jak najuprzejmiej. Poprosił go do swego gabinetu, zmusił do siedzenia i poczęstował dobrem cygarem.
— Pan, panie Fryge — mówił — potrzebujesz wypalić tego cygaro. To mi dał takich trzy jeden hrabia, co chce, żebym ja mu zdyskontował weksle z fałszywym podpisem jego żone. Un jest głupi! Naco mi to? Ja mogę i tak wziąć dobry procent bez fałszywe podpisy. Od czego są nieletnie?... Ale cygaro dobre, prawda?
„Fryga“ z powagą prawdziwego gentlemana obciął cygaro, zapalił, pociągnął parę razy i rzekł:
— Wyborne!
— Widzisz pan... Czemu mam zawdzięczyć godne pańskie wizyte, panie Fryge? — pytał dalej z wykwintną grzecznością Fajnhand.
„Fryga“ przez chwilę milczał.
— Pan wiesz — zaczął po chwili — że jestem panu życzliwy...
Fajnhand spojrzał trochę zdziwiony na ajenta.
— A pan masz wielu nieprzyjaciół. Oto nie dalej jak wczoraj pewien złodziej twierdził, że panu sprzedał za psie pieniądze jakieś klejnoty..
Fajnhand porwał się z krzesła.
— To gałgan, to rabuśnik! — zawołał.
— Ja też mu to powiedziałem pierwszy... I tak nagadałem, że się przyznał, iż klejnoty sprzedał, ale Szmaragdowi, temu, co mieszka tu niedaleko.
— No, to bardzo być może — rzekł uspokojony trochę Fajnhand.
— Ale, pomimo to, on jakoś ciągle i o panu także wspomina.
— O mnie? Jak on się nazywa?
— Właściwie, nie powinienbym panu tego mówić, bo to rzecz urzędowa. Ale tak po przyjaźni, powiem. Jest to Icek Kruk.
Fajnhand odetchnął. Zrobił minę pogardliwą.
— Potrzebujesz pan wiedzieć, że ten Kruk — ja go znam — to łapserdak, gałgan, łobuz; on był pobytowy. Un jest stały klient od tego Szmaragda. Ja wiem, to ten Szmaragd jemu namawia, żeby on na mnie gadał. To głupstwo. On mnie nie sprzedał ani za jeden grosz.
— Od czterech lat — dorzucił z uśmiechem „Fryga“.
Fajnhand roześmiał się także.
— Poco takie żarty? Pan potrzebujesz wiedzieć, że cztery lata to już jest nawet przedawnienie.
— Tak. Ale czy nie znasz pan także przypadkiem Piekarczyka?
Fajnhand, klepiąc się w tej chwili łagodnie ręką po brzuchu, znów aż podskoczył.
— Skąd ja mam znać taki łobuz?
— Jeżeli pan go nie znasz, to skądże wiesz, że to łobuz? — zrobił flegmatyczną uwagę „Fryga“.
Ale Fajnhand już się uspokoił. Przyjemny uśmiech wrócił na jego szerokie oblicze.
— Panie Fryge — odezwał się po chwilce — pan potrzebujesz ze mną nie bawić się w ślepego babkę... Krótko mówiąc, poco to wszystkie gadanie? Powiedz pan, co chcesz... Panu potrzeba pożyczyć trochę pieniędzy? Trzeba było przyjść i powiedzieć. Fajnhand nie jest zły. Fajnhand umie ocenić swoje przyjaciele... Może pan pozwolisz drugie hrabiowskie cygaro?
„Fryga“ roześmiał się mimowoli.
— Ile panu potrzeba? — pytał dalej Fajnhand.
— Tak ze sto pięćdziesiąt rubli.
— Sto pięćdziesiąt? Ja z panem będę mówił otwarcie. Fajnhand do swoje przyjaciele mówi zawsze otwarcie. Ja panu mogę na pańskie słowo pożyczyć, nawet bez procent, biały papierek, fünf und zwanzig.
— To za mało. Potrzebuję koniecznie sto pięćdziesiąt.
Fajnhand aż cmoknął ustami. Był w kłopotliwem położeniu. Nie chciał sobie narażać ajenta, który mógłby mu nieraz być użyteczny, a z drugiej strony sto pięćdziesiąt rubli na bezzwrotną pożyczkę, bo za taką ją uważał, wydawało mu się trochę za dużo. Namyślał się chwilę. Wreszcie szerokie jego oblicze, które zdawało się stworzonem do uśmiechu, rozjaśniło się.
— To można zrobić — rzekł do „Frygi“ — ale pan potrzebujesz znaleźć poręczyciela.
— Kogóż takiego? — rzekł ajent, udając zakłopotanie.
— Ma się rozumieć, kogoś odpowiedzialnego.
„Fryga“ chwilę milczał.
— Przecież nie poręczą za mną — roześmiał się z pewnym przymusem — ani Apenszlak, ani pan Natan Lurje...
Fajnhand rzucił nań ukośne spojrzenie.
— Skąd panu przyszli do głowy te panowie? — zapytał powoli.
— Tak sobie. Ot, widziałem ich dzisiaj rano, biegnąc za interesami, wychodzących z tego domu. Przypuszczam, że pewno byli u pana. To mnie nawet naprowadziło na myśl zwrócenia się do pana z moim kłopotem... Czy oni także pożyczają?
Fajnhand był ciągle poważny.
— Pożyczają i nie pożyczają...
Zamyślił się. Po chwili zwrócił się do „Frygi“:
— Panie Fryge, ja się namyśliłem. Ja panu dam te sto pięćdziesiąt rubli bez żadne poręczenie na pański jeden napis. Ja panu nawet dam dwieście rubli... Fajnhand lubi pokazać swoje przyjacioły, co un jest wart. Ale pod jeden warunek. Pan potrzebujesz nie dowiadywać się tak bardzo, kto bywa w mojego domu. To panu jest wcale niepotrzebne, a nawet ja panu co powiem, to może być niezdrowe... Pan za to możesz mi oddać przysługę. Jakby kto co gadał o mnie, pan potrzebujesz przyjść i powiedzieć mnie. Fajnhand zna się na grzeczności.
Fryga musiał użyć całej władzy nad sobą, ażeby grą muskułów swej ruchliwej twarzy nie dać poznać lichwiarzowi całego zdziwienia z tego niespodziewanego obrotu rzeczy. Zdołał tylko odpowiedzieć:
— Zgoda. Kiedyż dostanę pieniądze?
— Pan pewno nie masz blankiet wekslowy? Niech będzie dzisiaj wieczorem. I pamiętaj pan, między nami wszystko cicho — sza...
Fajnhand roześmiał się szerokim, głośnym śmiechem.
Za chwilę „Fryga“ zbiegał ze schodów. Był trochę oszołomiony. Biegł przez ulicę, gwiżdżąc pod nosem coś z „Mamy Angot“; to dowodziło, że był zaskoczony niespodzianie przez wypadki.
Niedługo znalazł się na Daniłowiczowskiej. Wpadł do knajpki, położonej w tyłach ratusza, gdzie go znali dobrze, i zadysponował kieliszek miętówki i przekąskę. Siedział tam blisko kwadrans zamyślony. Palcem, umaczanym w rozlanem piwie, kreślił jakieś plany i znaki na stole. Wreszcie podniósł głowę.
— Mam! — rzekł do siebie.
Myśli jego powoli wyjaśniły się. Rozumował tak: Musiał mimowoli, przypadkowo trafić na coś bardzo poważnego, skoro Fajnhand, lichwiarz, od którego gorszego nie znała Warszawa, chciał go przekupić. Zapewne, że nic dotąd nie wiedział, ale tem ciekawsza była gotowość Fajnhanda, na prostą tylko wzmiankę o Apenszlaku i Lurjem dać mu już nie sto pięćdziesiąt rubli, umyślnie tak przez niego wygórowaną cyfrę, ażeby interes nie przyszedł do skutku, ale nawet — dwieście rubli...
— To nie może być bez związku ze sprawą Ejtelesa — powtarzał sobie „Fryga“. — Mój węch mnie nie myli. W każdym razie, jeśli oni chcą coś ukryć, to „coś“ musi być warte odkrycia. Tak wskazuje prosta logika. Jesteśmy na tropie. Trzeba jednak przedewszystkiem nie wzbudzać ich nieufności i wziąć od Fajnhanda pieniądze. Ten weksel, którego żąda ode mnie lichwiarz, może mieć dla niego tylko jeden skutek. Nie myśli on wcale o odebraniu pieniędzy, bo przecież zna moją słabą odpowiedzialność. Wekslem chcą mnie trzymać w szachu. Gdyby dostrzegli jakiekolwiek działania z mojej strony na ich niekorzyść, postaraliby się mnie usunąć z drogi. Weksel znalazłby się w ręku mojej zwierzchności z odpowiednim komentarzem, a nazajutrz byłbym już dla nich nieszkodliwy — bo wyrzuconoby mnie ze służby.
„Fryga“ wypił jednym haustem stojący przed nim kieliszek miętówki. Uśmiechnął się drwiąco.
— Tylko, że to ze mną sprawa. Trzeba będzie pójść do naczelnika i opowiedzieć mu tę historję, nie wtajemniczając go zresztą zbytnio w szczegóły.
Stanowczo tego dnia „Fryga“ był niezmordowany. Kiedy po dłuższej konferencji wyszedł z gabinetu zwierzchnika i załatwił parę jego zleceń na mieście, rozpoczął niebawem nową wędrówkę na własną rękę. Zmienił przedtem kostjum tak, że teraz w kapeluszu na głowie i przyzwoitem ubraniu wyglądał niemal na eleganta.
Odwiedzał składy papieru. Przebiegł Długą, Elektoralną, był na Śto-Jerskiej i na kilku innych ulicach, dotąd bez rezultatu. Znajdujemy go w tej chwili w jednym ze składów na Nalewkach.
— Proszę pana — pyta „Fryga“ subjekta, jakiegoś młodego Żydka z czarną bródką — czy tu u pana nie mógłbym znaleźć papieru w rodzaju tego?
Wyjmuje z pugilaresu skrawek papieru i pokazuje subjektowi.
— Ten rodzaj papieru — mówi dalej — bardzo mi się podoba. Chciałbym obstalować większą ilość papieru listowego w podobnym gatunku. Posiadam sklep materjałów piśmiennych. Byłem już w paru składach i nigdzie nie mogę znaleźć nic, odpowiadającego memu żądaniu.
Subjekt przez dłuższą chwilę przypatrywał się szmatowi papieru.
— Panu idzie o takie gwiazdki? — zapytał.
— Tak.
— Nie możemy panu służyć. Papieru takiego dotąd niema wcale w handlu.
— Skądże się mógł wziąć ten skrawek?
— To rzecz zapewne przypadkowa.
„Fryga“ poruszył głową z ruchem powątpiewania.
— I nawet panu powiem, że u nas, w transporcie papieru z papierni Y., pomiędzy innemi arkuszami zwykłemi, znalazły się dwa czy trzy arkusze podobne — z gwiazdkami.
— Z papierni Y?
— Przypuszczamy, że są to braki. Albo też może papiernia robi próby z jakim nowym gatunkiem towaru.
— W samej rzeczy?
— Za to możemy panu ofiarować wybór najlepszych papierów listowych w innym gatunku.
Subjekcik zaczął wychwalać swój towar i przedstawiać próbki. Lecz „Fryga“ niedługo słuchał wyliczenia; zbył subjekta paru słowy i niebawem znalazł się na ulicy.
Wędrówka jego była skończona.
Wieczorem tegoż dnia podpisany został w mieszkaniu zacnego p. Fajnhanda weksel na 200 rubli. Pieniądze zostały wypłacone. Oryginalne było to, że Fajnhand żądał, ażeby na wekslu oprócz nazwiska ajenta, było dodane u dołu: „zwany Fryga”.
Ajent zgodził się i na to.
W godzinę potem dwie storublówki złożone zostały przez „Frygę“ do urzędowego depozytu jego zwierzchnika.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.