Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Czarcie Źródło
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZARCIE ŹRÓDŁO

Po Camino Real, czyli po szosie królewskiej, prowadzącej z Sayula przez góry, które są przedłużeniem Sierra de Nayarit, jechali trzej jeźdźcy. Widać było, że przebywali bardzo ciężkie tarapaty. Konie mieli zmęczone i wyczerpane. Szły wolno, potykały się o głębokie szczeliny i niezliczone odłamki lawy, które pokrywały drogę.
Zdawało się, że smutny i zrozpaczony jest nawet chart, wlokący się za jeźdźcami, konie wlokły się żółwim krokiem.
— Święty Jacobo de Compostella! — mruknął jeden z jeźdźców i zatrzymał konia. — Jeżeli tak pójdzie dalej, nie dogonimy ich przed Manzanillo. Niech diabli porwą ten upał i Camino Real! Ciekawa rzecz, jak wyglądają w tym błogosławionym kraju zwyczajne drogi, jeżeli na królewskiej szosie wywracają się człowiekowi bebechy.
— Nie pomstujcie, sennor Mindrello, — pocieszał starszy z pośród towarzyszy — Jedziemy pomału, prawda, ale pocieszmy się tym, że i Landola wraz ze swymi towarzyszami nie czuje się najlepiej. Przeciwnie, nie mają nawet żywności. Nie chciałbym być w ich skórze.
— Dziwię się jednak, — rzekł Mariano — żeśmy do nich dotychczas nie dotarli. Mają żelazne siły. Od dziesięciu dni jesteśmy w drodze i, oprócz śladów, — nic.
— Nic? Nie bądź pan niesprawiedliwy, sennor! Mamy tu, co mieć można. Nie zapominajcie, że do ostatnich dni nie znaleźliśmy celu ich podróży. Byliśmy zdani na ślady, nie mogliśmy jechać na chybi trafi. Dzisiaj rano doszliśmy do przekonania, że ślady zostały odciśnięte przed pięcioma godzinami. Idę o zakład, że schwytamy ich jeszcze dziś wieczorem. Stawiam swoją sakiewkę przeciw waszemu hrabstwu.
— Sądzicie więc, że ich dzisiaj wieczorem mieć będziemy? — zapytał uradowany Mindrello.
— Jestem tego pewien, o ile oczywiście nie zajdzie coś niespodziewanego, — oświadczył strzelec.
— Biada łotrom! Ostatnia ich godzina wybiła. Naprzód, niech się spełni wasza przepowiednia!
Nagle góry rozstąpiły się, ukazując oczom jeźdźców szeroką dolinę, a pośrodku wioskę.
Jadąc po szosie, dotarli nasi jeźdźcy przed budynek, który się tym różnił od innych, że nad dziurą, tworzącą wejście, umieszczona była tablica. Widniał na niej wypisany pastą do butów napis:

HOTEL DOLORES

Dolores znaczy po hiszpańsku nie tylko imię kobiece, lecz również boleść.
Gospodarz, który był, zdaje się, kpiarzem, nie mógł znaleźć dla swego establissement lepszej nazwy, niż przytułek boleści. Była to najsmutniejsza nora, jaką nasza trójka kiedykolwiek w życiu spotkała. — Na wołania zjawił się szczupły jegomość, ubrany tylko w spodnie, i podejrzliwie zerknął na przybyszów.
— Buenos dias, sennor! — rzekł amerykański strzelec. — Czy można dostać coś dobrego do zjedzenia?
— Dlaczego nie? Jeżeli zapłacicie...
— To się rozumie samo przez się! Chcielibyśmy jednak o coś zapytać. Czy nie było tu dziś trzech jeźdźców?
Gospodarz zerknął jeszcze bardziej podejrzliwie.
— Towarzyszycie może tej trójce?
— Nie, ale jedziemy oddawna jej śladem, chcemy bowiem z tymi panami kilka słów zamienić. Dlaczego pytacie tak podejrzliwie? Czyżbyście byli z tym gośćmi na pieńku?
— Niech ich wszyscy diabli porwą! — wybuchnął gospodarz. — Potraktowali mnie jak psa, grozili cięgami, jeżeli ich natychmiast nie posilę. A kiedy, spełniwszy żądanie, upomniałem się o pieniądze, wyśmieli mnie i ruszyli dalej.
— Kiedyż to było?
— Przed dwiema godzinami.
— Gracias â Dios! — zawołał Mindrello. — Nąreszcie ich mamy!
— Jeszcze nie zupełnie — odparł Grandeprise. — Senor, — zapytał gospodarza — w jakim stanie znajduje się droga, prowadząca stąd w góry?
— W bardzo opłakanym. Do zachodniego podnóża góry, które wygląda jak róg, ujdzie jeszcze jakoś. Ale później na zatracenie! Najgorsza jednak droga prowadzi nad Fuente del Diablo.
— Nad Czarciem Źródłem? Dlaczegóż to?
— Sennor, w całej naszej okolicy ziemia jest wulkaniczna. Kratery wprawdzie wygasły, ale od czasu do czasu biją źródła tak gorące, że można w ich wodzie ugotować kawę. Największym i najgorętszym jest właśnie Fuente del Diablo.
Przyjęcie było stosownie do nazwy „hotelu“ mizerne. Spożywając dary Boże, goście przyglądali się przez otwór wejściowy, będący równocześnie oknem, gospodarstwu właściciela Dolores. Składało się — — z tuzina kur, które z wielką gorliwością szukały na szosie nieistniejących ziaren. Każda kura u łapki miała przywiązany sznurek dwumetrowej długości. Chcąc złapać którąkolwiek, nie trzeba było biegać za ofiarą, a wystarczyło po prostu stąpnąć nogą na sznurek. Goście myśleli z początku, że kury stanowią cały inwentarz oberżysty, okazało się jednak, że się mylili. Oto nadszedł jakiś nagi chłopak, pędząc do stajni wielką ilość indyków; poganiał nie batem, lecz laską, której koniec owinięty był w skórę kuny. Kuny są tutaj najgroźniejszym wrogiem indyków, tak groźnym, że indyki lękają się nawet ich skór.
Grandeprise zapytał gospodarza:
— Czy trójka, która tu była przed nami, miała butną minę, czy też obawiała się pościgu?
— Mogę na to odpowiedzieć dokładnie. Jeden z nich, którego reszta nazywała Landolą, roześmiał się w odpowiedzi na jakieś pytanie towarzysza i rzekł, że z pewnością ślad już zaginął. — Gdy miniemy górę, — mówił — znikną powody do obaw. Będziemy tylko musieli pomyśleć o pieniądzach. Widoki uzyskania ich po tamtej stronie są znacznie większe, niż tutaj.
— Wyobrażam sobie, co ten Landola miał na myśli! No, ruszajmy! Podjedliśmy sobie i wypoczęli, nie traćmy więc czasu.
Podczas gdy przybysze dosiadali koni, gospodarz wyciągnął z poza ogrodzenia jakiegoś osła; zwierzę było tak przeraźliwie chude, że chciało się nad nim zapłakać. Gospodarz dosiadł „wierzchowca“ i ruszyli wszyscy na zachód. Okazało się, że wygląd kłapoucha nie odpowiadał jego tężyźnie, gdyż osioł dzielnie dotrzymywał kroku koniom, coprawda wyczerpanym długą podróżą. Po upływie godziny dotarli do podnóża górskiego; stąd prowadziła stroma ścieżka. Ruszyli. A po krótkim czasie dotarli do wąskiej kotliny, wspinającej się w góry.
— Wspinając się przez dwie godziny pod górę, dotrzecie do tego miejsca, położonego naprzeciw Czarciego Źródła. Droga, po której jadą zbiegowie, wije się po drugiej stronie wieloma zakrętami i zabierze sporo czasu. — — — Cielo! Cóż to?
Po ostatnich słowach spojrzał w kierunku drogi dla jeźdźców i ujrzał psa. Zwierzę rozstawiło przednie nogi i, najeżywszy sierść, patrzyło błyszczącymi oczami w górę. Idąc za wzrokiem psa, cała kompania ujrzała na górze, w odległości dwustu metrów jakieś leżące ciało.
— Santa Madonna! — zawołał gospodarz. — To chyba koń!
— Koń? — zapytał Mariano. — Ależ tak, macie rację, widzę teraz wyraźnie. Musimy to zbadać. Jazda na górę!
Przybywszy szybko na miejsce, jeźdźcy zatrzymali konie z okrzykiem przerażenia. Ujrzeli pławiącego się w kałuży krwi człowieka. Był to Manfredo zamordowany.
Przejęci zgrozą, zeskoczyli z koni. Strzelec schylił się nad ciałem, aby przekonać się, czy nie tli w nim jeszcze iskierka życia. Z pierwszego rzutu oka poznał, że ma przed sobą trupa. W sercu Manfreda widniała śmiertelna rana od pchnięcia sztyletu.
— Przecież to właśnie Manfredo zdradził tajemne wyjście i jemu zawdzięczają ratunek — wtrącił Mariano.
— No tak, był ich sprzymierzeńcem, więc odpłacili mu nożem za chleb. Zostawmy go i śpieszmy, aby raz wreszcie ująć zbrodniarzy!
Pożegnali się z gospodarzem, zostawiając konie.
Gospodarz nie myślał wcale o powrocie do domu. Cortejo i Landola odkroili spory kawał koniny i zabrali jako prowiant; oberżysta postanowił zagarnąć część pozostałą. Świeże mięso jest w tych stronach rzadkością, więc gospodarz niedługo się namyślał. Wyciągnąwszy nóż, zaczął krajać trupa.
Tymczasem dwaj Hiszpanie i Amerykanin zaczęli w towarzystwie psa wdrapywać się po zboczu wąwozu.
Z szumem i sykiem wypływały tu w różnych punktach ze szczelin potoki i starały się przebić przez pokłady lawy. Przed jednym ze źródeł Mindrello przystanął i włożył w nie rękę. W tejże chwili cofnął się z wielkim krzykiem.
— To ukrop prawdziwy! O mały włos nie sparzyłem całej ręki.
Towarzysze roześmieli się i podeszli do źródła, aby zbadać ciepłotę. Odskoczyli jednak tak samo, jak Mindrello, woda była bowiem wrząca.
Cała trójka zachwycała się przez chwilę wspaniałym widokiem, poczem ruszyła ku wschodniej przełęczy, aby zobaczyć, czy nie ma tam zbiegów.
Nie było ich jeszcze. Z polecenia Grandeprise‘a Mindrello ulokował się tak, aby mógł niezauważony obserwować całą długą, krętą drogę. Dwaj pozostali towarzysze zatrzymali się w miejscu, które słusznie ochrzczono mianem Czarciego Źródła.
Po długiej chwili milczenia rzekł Mariano:
— Sennor, co zrobimy z jeńcami, jeżeli teraz wpadną nam w ręce?
Zapytany obrzucił Hiszpana badawczym spojrzeniem i zapytał z kolei:
— Ciekaw jestem, jakie jest wasze zdanie w tej materii?
Mariano odrzekł po namyśle:
— Należałoby ich zabrać i odstawić do Santa Jaga, skąd uciekli.
— Aby jeszcze raz uciekli — na zawsze? Chcielibyście męczyć się transportem tych niebezpiecznych ptaszków? Dlaczegoż, zdaniem waszym, należy odstawić tych łotrów do Santa Jaga?
— Potrzebne nam będą ich zeznania w ewentualnym procesie rodziny Rodrigandów przeciw Cortejom.
— Czegoż się można po tych zeznaniach spodziewać? Czy przypuszczacie, że powiedzą prawdę? A zresztą, macie przecież Pabla Corteję i jego córkę. Jeżeli przywiązujecie taką wagę do zeznań, oprzyjcie się na tym, co powie Józefa, ewentualnie Gasparino, ale Landoli... — długo wstrzymywana wściekłość wybuchła w nim nagle w postaci syku — ...ale Henrica Landoli nie tykajcie! Należy do mnie, wyłącznie do mnie!
Mariano nie zdążył odpowiedzieć strzelcowi, gdyż Mindrello powrócił z punktu obserwacyjnego z wiadomością, że zbiegowie się zbliżają.
Cierpliwość czekających wystawiona została na dosyć długą próbę. Strzelec gotów był nawet przypuszczać, że Mindrello się pomylił, lecz nagle usłyszał odgłos spadającego kamienia. Po niedługiej chwili Grandeprise, Mariano i Mindrello usłyszeli z krańca drogi odgłosy i ujrzeli wśród skał głowy — — Henrica Landoli i Gasparina Corteja.
— Cielo! Tę drogę będę długo pamiętać — westchnął Cortejo, siadając nad wodą. — Istna męka! Nie bardzo wam jestem wdzięczny, żeście nie znaleźli lepszej.
— Byłem pewny, że zamiast wdzięczności spotkają mnie z waszej strony tylko wyrzuty. Jeżeli nie rozumiecie, że była to dla nas droga najpewniejsza, jesteście osłem, sennor Cortejo! Każda inna droga byłaby stokroć niebezpieczniejsza.
— A teraz? Sądzicie, żeśmy teraz bezpieczni?
— Zupełnie!
— Oby się na nas ta rozprawa z Manfredem nie zemściła! Zbyt pohopnie rzniecie nożem, sennor Landola!
— Pah! To najmniejszy kłopot. Koby się tam zajmował Manfredem! Przypuszczam nawet, że się znajdą ludzie, którzy będą wdzięczni, żeśmy go spławili.
— Właściwie miał rację, żądając konia. Przecież wasz koń padł, więc mógł wymagać, abyście szli pieszo.
— Byłbym ostatnim durniem, gdybym się zgodził. W takiej sytuacji każdy powinien dbać przede wszystkim o siebie. Tu nie ma litości.
Postarajcie się lepiej o ogień, abyśmy mogli zasilić zgłodniałe żołądki.
— Końskie mięso... Brrr!... — wzdrygnął się Cortejo, patrząc napół pogardliwie, napół żarłocznie na konia, na którego grzbiecie leżał zawinięty w szmaty kawał mięsa. — Nie wyobrażałem sobie, że kiedyś będę musiał kontentować się tym specjałem!
— To jeszcze nie najgorsze. Zresztą, zapewniam was, że to już długo nie potrwa. Wkrótce wszystko pójdzie na lepsze. Oczywiście, potrzebne są pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Weźmiemy je od pierwszego lepszego bogacza.
— Tym pierwszym lepszym będę chyba ja — odezwał się ktoś z poza zwałów lawy. Po chwili wysunął się Grandeprise z wymierzonym karabinem.
Landola i Cortejo przestraszyli się nieludzko na widok strzelca. Cortejo patrzył nań w osłupieniu. Landola wnet się opamiętał i zawołał:
— To ty, Grandeprise? Diabeł cię chyba sprowadził! Idź więc do diabła!
Wyciągnął nóż z za pasa i rzucił się na przyrodniego brata, jak tygrys. Ale nie zdołał go dosięgnąć. Pies bowiem, obserwujący każdy ruch Landoli, rzucił się na napastnika, skowycząc, i powalił na ziemię. Nóż wypadł z ręki Landoli.
Skowyt psa był czymś w rodzaju hasła dla towarzyszy strzelca. Wyskoczywszy z kryjówek, rzucili się na zbrodniarza. Gasparino nie stawiał oporu; z Landolą poszło jeszcze łatwiej. Pies stał nad nim, pokazując ostre zęby. Bez trudu więc dało się obezwładnić byłego pirata.
— No, sennor Landola, — rzekł Grandeprise, obrzucając przyrodniego brata nienawistnym spojrzeniem, — nie spodziewaliście się wpaść po raz drugi w nasze ręce?
Zapytany milczał. Oczy miał zamknięte tak samo jak Cortejo. Nic nie chciał widzieć, ani słyszeć.
— Gracie rolę dumnego pana i nie raczycie gadać? Tym lepiej dla nas, gdyż proces będzie krótszy. Nie mamy wcale zamiaru wlec was ze sobą. Przeciwnie, utworzymy sąd sawany i wydamy wyrok na miejscu.
Pod wpływem tych słów Landola odparł:
— Nie wyobrażajcie sobie, że możecie być naszymi sędziami. Nie jesteśmy w sawanie.
— Ale stoicie przed strzelcem, dla którego zwyczaje sawany są prawami i który sądzi według tych zwyczajów.
— To nas nic nie obchodzi! Żądamy zwyczajnego, prawdziwego sądu.
— Nic więcej? — zapytał szyderczo Grandeprise. — Dlaczego uciekliście, skoro chcieliście zwykłego sądu? Ucieczką dowiedliście wyraźnie, że nic o sądzie wiedzieć nie chcecie. Musimy więc zadowolić się wyrokiem naszych ustaw.
Landola udawał, że słucha tych słów ze spokojem; ale w sercu czuł tajemny lęk. Zdawał sobie sprawy, że od tego człowieka, któremu sprawił tyle zła, nie może się spodziewać litości. Jedyną drogą ratunku było zyskanie na czasie.
Dlatego odparł z udaną beztroską, uśmiechając się:
— Nie będziesz miał odwagi mnie dotknąć. Sennor Mariano nie zniósłby tego.
Na dowód, że Landola się myli, Mariano odwrócił się doń i rzekł:
— Mylicie się, przypuszczając, że zależy mi na waszym życiu. Nie myślę wstrzymywać wymiaru sprawiedliwości.
— Bądźcie więc przeklęci do setnego pokolenia! — wrzasnął Landola, tracąc panowanie nad sobą. — I skończcie wreszcie tę farsę!
— Jaką karę przewiduje prawo prerii za wielokrotne porwanie? — spytaj Grandeprise.
— Wielokrotną karę śmierci!
— Dziękuję, sennores! Mieliście rację. Przejdźmy teraz do sennora Corteja. O co go oskarżacie, Mariano?
— Oskarżam go o zbrodnię zmiany dziecka i porwania, dokonaną na mnie, o zamach na życie mego ojca, o rabunek mego mienia. Ponadto oskarżam Gasparina Cortejo o wszystkie zbrodnie jego towarzysza niedoli. Był ich inicjatorem.
— A wy, sennor Mindrello?
— Oskarżam Gasparina Cortejo o bezprawne pozbawienie wolności, o współudział w zbrodni handlowania ludźmi, o nieludzkie cierpienia, których doznałem w niewoli wraz z hrabią de Rodriganda.
— To wystarcza, sennores! Powtarzam poprzednie pytanie: jaką karę przewidują prawa z prerii za kradzież i porwanie człowieka?
— Śmierć.
— A za wielokrotne porwanie?
— Śmierć wielokrotną.
— Słyszeliście? — zwrócił się chłodno do jeńców. — Wyrok zapadł. Gotujcie się do śmierci!
Grandeprise zamilkł i przyglądał się skazańcom. Był ciekaw, jakie wrażenie wywarł wyrok na zbrodniarzach.
— Nie bawcie się długo z tymi łotrami! — rzekł Mariano. — Wieczór się zbliża; musimy myśleć o powrocie.
— Mam się z nimi prędko załatwić? Co też wam wpada do głowy! Czy męki, zadawane przez tego człowieka, trwały krótko? Czyż przez lat szesnaście nie dręczyliście się wraz z Mindrellem dzięki nikczemności tego szatana? Nie chcecie, abym ich długo dręczył? Zapewniam was, że kulka w łeb byłaby dla nich niezasłużonym aktem łaski. Nie mam zamiaru jej wyświadczać. Zasłużyli na śmierć dziesięciokrotnie, niechże się im zdaje, że umarli śmiercią stokrotną!
— Jakiż rodzaj śmierci wymyśliliście dla nich? — zapytał Mindrello. — Byłaby to rozkosz niesłychana, gdybyście mogli utrudnić tym diabłom drogę do piekła.
— Nie domyślacie się, co mam na myśli? Przecież to takie bliskie i proste. Czy pamiętacie, jak was ręka zabolała, gdyście ją włożyli do wrzącej wody?
— Per todos los Santos! — Wszyscy święci! — zawołał Mindrello z entuzjazmem. — Macie rację! Wrzucimy łotrów do Fuente del Diablo!
— Wrzucimy — — —? — zapytał Grandeprise. — Ani mi się nie śni! Zginęliby zbyt prędko. Mam plan o wiele lepszy. Niech giną powoli, krok za krokiem. Niech się zapadają wolno, niech czują przy każdym ruchu, że śmierć wyciąga po nich swe ręce. Niechaj sekundy i minuty wydają im się wiecznością piekielną. Niech skomlą o śmierć, jak o łaskę. Niech...
Przerwał mu długi, straszliwy wrzask. Wrzask ten wydobył się z piersi Corteja, który patrzył na Amerykanina, jak na upiora. Przedsmak czekających męk doprowadzał go do obłędu. Landola był mniej nerwowy. Panował nad sobą, choć słowa strzelca działały nań, jak uderzenia topora.
Teraz wstał Mariano, który dotychczas odgrywał rolę słuchacza, i skinął na Grandeprise‘a, by za nim poszedł. Zatrzymał się w odległości, z której Landola ani Cortejo nie mogli słyszeć rozmowy. Po kilku chwilach zjawił się Grandeprise. Miał ponury wyraz twarzy, przeczuwał bowiem, o czym zechce z nim mówić młody hrabia.
— Sennor Grandeprise, nie bylibyście człowiekiem, ale diabłem wcielonym!
Strzelec rzucił spojrzenie, nieomal wrogie.
— Sennor, wiem, że jesteście innego zdania, niż ja, mimo że łotry te wyrządziły wam i waszej rodzinie niepowetowane szkody. Szanuję was dlatego. Nie wymagajcie jednak, abym dla was zmienił swoje poglądy. Dzień i noc myślałem o godzinie zemsty. Cierpiałem głód, niedostatek, poniewierkę, gdyż mówił mi jakiś głos wewnętrzny, że moje nadzieje się spełnią. Jestem szczery i chcę zemsty — nie kary.
— A więc nie chcę wpływać na waszą wolę. Cóż jednak zawinił wam Cortejo, że pragniecie jego męczarni?
— Nie chcę go wcale dręczyć. Nie mam do niego osobistej urazy. Jeżeli Mindrello się zgodzi, możecie mu wpakować kulkę w łeb. Obawiam się jednak, że nie zdołacie zmiękczyć Mindrella, gdyż sennor ten wyznaje tę samą zasadę, co ja.
Gdy powrócili do pozostałych, Mindrello zajęty był wiązaniem lassa z rzemieni. Łatwo odgadnąć, do czego miało służyć. Cortejo patrzył nań oczami szeroko otwartymi ze strachu; Landola spoczywał ciągle jeszcze odwrócony tyłem.
— Sennores, jeżeli tli w was jeszcze choćby iskierka litości, nie będziecie tak okrutni! Nie błagam o darowanie życia, lecz o krótką śmierć! Nie dręczcie mnie, wpakujcie w głowę litościwą kulę! Prośby tej możecie....
— Nikczemny tchórzu!
Słowa te wypowiedział z największą pogardą Landola. Wił się jak piskorz i patrzył na towarzysza niedoli szyderczo.
Pod wpływem tych słów Cortejo zapominał na chwilę o strachu. Na twarz wystąpiły mu rumieńce gniewu.
— Łotrze, kanalio! Coś podobnego ośmiela się mówić człowiek, któremu całą tę nędzę zawdzięczam! Posłuchaj więc mego zdania o tobie! Jeżeli jest człowiek, któremu z całego serca życzę, aby go ugotowano tam w dole we wrzącej zupie, to ty nim jesteś, Henrico Landola! Diabeł będzie miał z ciebie kąsek nielada!
Twarz Landoli okryła się szkarłatem. Na czoło wystąpiły niebieskie żyły. Wykonawszy kilka dzikich ruchów, chciał się wyprostować. Z ust wydobywał się jęk i charkot. Zaczął targać więzy. W pewnej chwili udało mu się oswobodzić prawą rękę....
Nagłym, brutalnym ruchem chwycił Corteja, który usiłował się cofnąć. Wpijając stalowe palce w ramię towarzysza syknął:
— Jestem zgubiony, diabli mnie wezmą. Chodźże razem ze mną, najnikczemniejszy z tchórzów!
Potoczył się zwinnie nad brzeg kotliny, ciągnąc za sobą Corteja. Zanim któryś z trójki zdążył nadbiec, oba ciała przewaliły się przez brzeg. Rozległ się rozdzierający, przerażony ryk Corteja, któremu zawtórował po chwili pogardliwy, szyderczy śmiech pirata. W tym samym momencie wrząca woda zasyczała niesamowicie. W przeciągu kilku sekund widać było rzucające się w śmiertelnych drgawkach ciała ludzkie, potem zaległa cisza.
— Koniec. Landola sam wykonał wyrok na sobie i swym sprzymierzeńcu. Nie będziemy mieli potrzeby spierać się na temat granic odwetu. Niechaj Bóg zmiłuje się nad ich duszami! — rzekł Mariano.
Noc już zapadła nad bezludną doliną górską, gdy wędrowcy wrócili do hotelu Dolores. Gospodarz zasypał ich pytaniami, nie odpowiadali jednak. W milczeniu rozpoczęli wieczerzę, przygotowaną przez żonę gospodarza. Posiłek składał się z pieczeni bawolej, która niezwykłe smakowała wygłodniałej trójce. Gdy pochłonęli ostatni kawałek mięsa, dowiedzieli się, że było to mięso końskie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.