Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXIX
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIX.
„Precz poszedł Gilpin, głową na dół; precz poszła peruka i kapelusz. Nie przypuszczał ruszając z miejsca, że w taki udaje się pościg.“
Cowper.

Droga, jaką kramarz i kapitan angielski musieli odbyć, aby dostać się do zbawczych skał, oddalonych o pół mili od domostwa, które do tak niedawna było więzieniem tego ostatniego, biegła otwartą równiną, ciągnącą się do samego podnóża gór, co wznosiły się tu prawie prostopadle, potem skręcała na prawo i wiła się dalej wężem wskroś ich wnętrza.
Dla zachowania wrzekomej różnicy stanów Harvey jechał przodem w pewnej odległości od towarzysza, zachowując uroczystego i wstrzemięźliwego stępa, jak przystało jego duchownemu powołaniu. Po prawej stronie drogi wspomniany już pułk piechoty obozował w namiotach, i widać było straże ich, przechadzające się miarowym krokiem tuż pod samemi skałami.
Ulegając pierwszemu popędowi, Henryk chciał wypuścić konia w cwał i nietylko jak najprędzej dokonać ucieczki, lecz zarazem uwolnić się od tego dręczącego stanu niepewności, jaki stawał mu się nie do zniesienia. Lecz kramarz, spostrzegłszy jego zamiar, zapobiegł mu w porę.
— Zwolna — zawołał, zajeżdżając mu zręcznie drogę — chcesz pan zgubić nas obu. Trzymaj się na stanowisku murzyna, jadącego za swoim panem. Widziałeś ich rasowe rumaki, posiodłane i stojące w pogotowiu przed domem. Jak długo, myślisz pan, dotrzymałbyś pola na tym lichym stępaku pościgowi Wirgińczyków? Każdy krok, jaki zyskujemy, nie budząc podejrzenia, to jeden dzień więcej w naszem życiu. Jedź pan spokojnie za mną i pod żadnym pozorem nie oglądaj się. To szczwane lisy, a chciwe krwi jak wilki.
Henryk niechętnie powściągnął niecierpliwość i zastosował się do wskazówek kramarza. Ciągle jednak wydawało mu się, że już słyszy pościg za sobą, chociaż Birch, który raz po raz odwracał się pod pozorem rozmowy z towarzyszem, upewniał go, że wszystko jest dotychczas w porządku.
— Ale — rzekł Henryk — czy podobna, aby to długo potrwało? Lada chwila zobaczą Cezara i wszystko się wyda. Więc, czy nie lepiej wypuścić konie w cwał, a zanim się zorjentują, dlaczego uciekamy, będziemy mogli dopaść lasu.
— Ach! nie znasz ich pan, kapitanie Whartonie — odparł kramarz. — Widzę w tej chwili sierżanta, jak patrzy za nami, jak gdyby odgadywał, że się coś święci; bestja wierci mnie czasami jak tygrys, gotujący się do skoku. Gdym stał na pieńku, już mi się coś zanadto przyglądał. Nie, musimy jechać stępa, bo oto kładzie rękę na kłębie siodła. Jeżeli wsiądzie, zginęliśmy. Piechotni żołnierze ustrzelą nas z muszkietów.
— A co robi teraz? — zapytał Henryk, wstrzymując konia, lecz jednocześnie ściskając mu boki piętami, by być w pogotowiu do skoku.
— Odwrócił się i patrzy w inną stronę. Teraz popędź pan trochę konia — nie tak prędko — nie tak prędko... Uważaj pan na straż tam w polu przed nami — patrzy na nas przenikliwie...
— Mniejsza o niego — rzekł Henryk niecierpliwie — ten może nas tylko zastrzelić, a ci dragoni mogą znów wziąć w niewolę. Harveyu! mnie się zdaje, że tam za nami słychać tętent. Czy nie widzisz nic szczególnego?
— Hm! — wymówił kramarz — widać istotnie coś szczególnego tam pod laskiem na lewo. Obróć pan trochę głowę, a możesz zobaczyć i skorzystać.
Henryk skwapliwie uchwycił się tego pozwolenia. Krew ścięła mu się w żyłach, gdy zobaczył szubienicę, niewątpliwie dla niego przygotowaną. Ze zgrozą odwrócił twarz od tego widoku.
— To jest ostrzeżenie, żeby być ostrożnym — rzekł kramarz sentencjonalnie, jak to bywało czasem jego zwyczajem.
— Straszny widok, istotnie — rzekł Henryk, przesłaniając na chwilę oczy ręką.
Kramarz obrócił się ku niemu i przemówił z ponurą energją i goryczą:
— A przecież, kapitanie Whartonie, widzisz ją, gdy słońce w pełni świeci nad tobą, gdy oddychasz czystem powietrzem, idącem z gór, co ci dadzą schronienie. Każdy krok oddala cię od tej nienawistnej szubienicy, a każda rozpadlina w skale stać się może kryjówką. Ale ja widziałem ten szafot tam, gdzie żadnego schronienia dla mnie nie było. Dwukrotnie pochowano mnie żywcem w więziennej celi, gdzie zakuty w kajdany spędzałem bezsenne, męczeńskie noce, oczekując świtu, który miał mi dzień haniebnej śmierci zwiastować. Pot oblewał mi zdrętwiałe członki, a jeżeli spojrzałem przez okratowany otwór, aby dojrzeć choć jeden promyczek słońca, jakie z woli Bożej świeci dla najnędzniejszych z Jego stworzeń, szubienica stawała mi przed oczyma, jak złe sumienie, dręczące duszę konającego. Cztery razy byłem w ich mocy, ale dwukrotnie zdawało mi się, że już moja ostatnia godzina nadeszła. Ciężka to rzecz umierać w najlepszym razie, kapitanie Whartonie, ale spędzić ostatnie chwile samemu, bez słowa pociechy, wiedzieć, że nikt z tych co są blisko nie zatroszczy się o ciebie, myśleć, że za parę godzin wyprowadzą cię z tej ciemnej celi, która w porównaniu z tem, co czeka poza nią, niemal drogą się staje... że, mówię, wyprowadzą cię na światło dzienne i że tam ujrzysz oczy wszystkich utkwione w tobie, jak gdybyś był dzikiem zwierzęciem, i stracić świadomość wszystkiego wśród naigrawań i obelg twoich bliźnich, to kapitanie Whartonie, nazywa się istotnie umierać.
Henryk słuchał w zdumieniu tych słów, wypowiadanych z niewysłowioną goryczą i mocą; obaj zdawali się zapominać o swem przebraniu i grożącem im niebezpieczeństwie.
— Jakto! Byłeś już tak bliski śmierci!
— Od trzech lat tropią mnie po tych górach jak dzikie zwierzę — ciągnął dalej Harvey — a raz stałem już pod szubienicą, i tylko nagły alarm, że idą wojska królewskie, mnie ocalił. Gdyby się byli spóźnili o kwadrans, byłbym wisiał. Tak; postawili mnie tam, wśród obojętnych mężczyzn i gapiących się kobiet i dzieci jak potwora na urągowisko i złorzeczenia. Gdy chciałem się modlić, o moje uszy obijały się wyliczania moich zbrodni; a gdym szukał w tym tłumie choć jednej litościwej twarzy, nie znalazłem żadnej; nie — wszyscy przeklinali mnie jak niegodziwca, który za złoto zaprzedałby swoją ojczyznę. Słońce świeciło cudnie, cudniej niż kiedykolwiek, a ja miałem patrzeć na nie po raz ostatni. Wszystko dokoła było jasne, wesołe, jak gdyby świat ten był rodzajem nieba. O! jakie słodkie wydawało mi się życie w owej chwili! Straszna to była godzina, kapitanie Whartonie, taka, jakiej ty nigdy nie zaznałeś. Ty masz rodzinę, która z tobą współczuła, a ja miałem tylko ojca, by opłakiwał moją stratę, gdy się o niej dowie; ale przy mnie nie było nikogo, żadnej pociechy, żadnej litości. Wszystko mnie opuściło. Zdawało mi się, nawet, że i On zapomniał o mnie.
— Jakto! Zdawało ci się, że sam Bóg opuścił cię, Harveyu?
— Bóg nigdy nie opuszcza sług swoich — odrzekł Birch ze czcią, która tym razem nie była udaną.
— Więc któż był ów On?
Kramarz wyprostował się sztywno na siodle w sposób odpowiadający jego wyglądowi. Blask zapału, jaki na krótko płonął w jego rysach, zgasł, ustępując miejsca wyrazowi uroczystej, nieubłaganej, tępej powagi. Takim tonem, jak gdyby przemawiał do murzyna, odpowiedział:
— W niebie niema różnicy kolorów, mój bracie; masz przeto do spełnienia ważną powinność, z której tam w górze będziesz musiał zdać rachunek.
Tu, zniżywszy głos, dodał:
— Mijamy teraz ostatnią straż blisko drogi; nieoglądaj się pan, jeżeli ci życie miłe.
Henryk przypomniał sobie swoje położenie i natychmiast przybrał pokorną postawę niewolnika, a wślad za tem wróciło mu poczucie bezpośredniego niebezpieczeństwa, o którem chwilowo zapomniał.
— Co tam widzisz, Harveyu? — zawołał, spostrzegłszy, że kramarz patrzy za siebie z natężeniem — co widzisz przed domem?
— Coś, co nam nic dobrego nie wróży — odpowiedział wrzekomy ksiądz. Zrzuć pan maskę i perukę, za chwilę będziesz potrzebował całej swobody ruchów; rzuć je na drogę; przed nami nikogo już nie potrzebujemy się obawiać, ale ci co są za nami, wnet nas ścigać zaczną.
— A zatem — zawołał kapitan, rzucając przybory, o których wspomniał Harvey, na drogę — wypuśćmy konie wskok. Kwadrans drogi dzieli nas od zakrętu, więc czemu nie skorzystać z każdej chwili.
— Nie trać pan zimnej krwi; są zaalarmowani, ale nie dosiędą koni bez oficera, chyba gdyby spostrzegli, że uciekamy. Otóż i on; zmierza do stajen, jedź pan prędzej; dwunastu wsiadło na koń, ale oficer przystanął, aby zacieśnić popręgi; już jest na siodle; teraz kapitanie Whartonie, pędź co koń wyskoczy i trzymaj się mnie. Gdybyś mnie stracił z oczu, zginąłeś.
Henrykowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać! Skoro tylko Harvey wypuścił konia, kapitan dopędził go, nagląc lichego podjezdka do pośpiechu. Birch sam sobie wybierał wierzchowca, i ten, choć nie dorównywający rasowym i doskonale żywionym rumakom dragonów, przecież przewyższał znakomicie szkapinę, którą uznano za aż nadto dobrą dla Cezara Thompsona. Zaledwie ujechali kawałek drogi, gdy kapitan ujrzał, że towarzysz wyprzedza go znacznie, a obejrzawszy się trwożnie poza siebie, dostrzegł, że ścigający zbliżają się szybko. Z tym instynktownym lękiem osamotnienia, podwajającym każde nieszczęście, Henryk zaczął głośno wołać na kramarza, aby go nie opuszczał. Harvey natychmiast wstrzymał konia i czekał, aż go Henryk dopędzi. Trójgraniasty kapelusz i peruka spadły mu z głowy od szybkiego pędu. Dostrzegli to dragoni i głośnym okrzykiem powitali to spostrzeżenie; a uciekającym wydało się, że krzyknęli im w same uszy, tak krótką była odległość pomiędzy nimi, a okrzyk tak donośny.
— Czy nie byłoby lepiej zsiąść z koni — rzekł Henryk — i polami biec do skał; płot zatrzyma pościg.
— To byłaby droga na szubienicę — odpowiedział kramarz — a dragoni tyle sobie robią z płotów, co my z tych korzonków. Ale już niedaleko do zakrętu, a zaraz za laskiem są dwie drogi. Mogą się zatrzymać trochę, nie wiedząc, którą wybrać, a to nam pozwoli zyskać nieco na czasie.
— Ależ ta marna szkapa już pada — zawołał Henryk, bijąc cuglami konia, podczas gdy Harvey ściągnął go swoją ciężką szpicrutą — i kwadransa dłużej nie pójdzie.
— Kwadrans wystarczy, kwadrans wystarczy — rzekł kramarz — jeden kwadrans ocali nas, jeżeli pan będzie mnie słuchał.
Nieco pokrzepiony zimną krwią i pewnością siebie Harveya, Henryk w milczeniu podążał za nim. Po kilku minutach dopadli zakrętu, a gdy okrążali niskie zarośla, spostrzegli rozrzuconych wzdłuż gościńca ścigających ich dragonów. Mason i sierżant, siedzący na najlepszych koniach, byli już znacznie bliżej, niż nawet kramarz przypuszczał.
U stóp gór na pewnej przestrzeni wijącej się pomiędzy niemi ciemnej doliny rósł gęsty zagajnik sosnowy, którego większe drzewa wycięto na opał. Ujrzawszy tę gęstwinę, Henryk znowu zaczął nalegać na kramarza, by zsiedli i zapuścili się w las, lecz tamten wstrząsnął tylko głową przecząco. Obie drogi, o których wspomniał, spotykały się tu pod bardzo ostrym kątem, niedaleko zakrętu i obie były wężowate, tak że tylko mały kawałek każdej z nich widocznym był odrazu. Kramarz obrał drogę wiodącą na lewo, lecz tylko na chwilę, gdyż napotkawszy częściowe przerzedzenie się gąszczu, wpadł przez nie na drogę po prawej ręce i zaczął piąć się po stromem tuż przed nimi leżącem zboczu. Ten manewr ich uratował. Dragoni, dotarłszy do rozwidlenia, pojechali dalej śladem kopyt i minęli miejsce, którędy zbiegowie przesunęli się na inną drogę. Po pewnej chwili dopiero spostrzegłszy, że ślad stracili, zaczęli się głośno nawoływać, krzycząc na towarzyszy jadących wtyle, aby się brali na prawo. Kapitan znowu zaproponował, aby zsiąść z koni i rzucić się w las.
— Jeszcze nie! jeszcze nie! — odpowiedział Birch pocichu — droga idzie w dół z wierzchołka tego wzgórza, tak samo jak pod górę; naprzód dostańmy się na wierzchołek.
Co gdy się stało, obaj zeskoczyli z koni; Henryk natychmiast wpadł w gąszcz, zarastający zbocza góry, Harvey zaś ściągnął jeszcze kilkakrotnie wierzchowce szpicrutą, że jak szalone popędziły drogą na dół, poczem dopiero poszedł za przykładem towarzysza, czyniąc to możliwie najostrożniej i najciszej. Zaledwie zniknął w zaroślach, jeden z dragonów dopadł wierzchołka i krzyknął:
— Widziałem jednego z koni jak zbiegał w dół przed chwilą.
— Dalej, chłopcy, ostro! — zawołał Mason — Anglika brać żywcem, ale kramarzowi nie dawać pardonu i raz z nim zrobić koniec.
Henryk uczuł, jak towarzysz mocno ścisnął go za rękę a w chwilę potem, dwanaście koni dragońskich przeleciało drogę z błyskawiczną szybkością, która dała do poznania, jak mało mogli liczyć obaj na swoje pomęczone szkapy.
— Teraz — rzekł kramarz, powstając z za krzaków, gdzie leżeli przyczajeni — teraz każdy krok jest naszym zyskiem; bo kiedy my pójdziemy w górę, oni jadą na dół. Więc żywo naprzód.
— A jeżeli, okrążywszy górę, podążą za nami? — rzekł Henryk, powstawszy również i szybko idąc za towarzyszem — pamiętaj, że mają również dobre nogi jak konie, a w każdym razie pomrzemy z głodu w tych górach.
— Nie bój się niczego, kapitanie Whartonie — odparł kramarz z wielką pewnością siebie — nie na tej górze chciałbym być w tej chwili, ale konieczność nauczyła mnie radzić sobie tutaj jak u siebie. Zaprowadzę pana tam, gdzie nikt nie poważyłby się nas ścigać. Patrz pan, słońce chowa się już za temi zachodniemi szczytami i miną dwie godziny, nim księżyc wzejdzie. Jak się panu zdaje, kto zapuści się w listopadową noc pomiędzy te skały i przepaści?
— Słuchaj! — zawołał Henryk — dragoni nawołują się; już wiedzą, żeśmy im uszli.
— Pójdź pan tu na tę krawędź skały, a zobaczysz ich — rzekł kramarz siadając spokojnie, by odpocząć. I oni nas też mogą dostrzec. Jako żywo! Pokazują nas sobie palcami. Ot! jeden wystrzelił z pistoletu; ale odległość jest za wielka nawet dla muszkietowej kuli.
— Na Boga! chodźmy prędzej — zawołał niecierpliwie Henryk — będą nas ścigali.
— Ani im to postanie w głowie — odparł kramarz, zrywając borówki rosnące na jałowym gruncie, na którym siedzieli, i rozważnie żując je dla odświeżenia ust. — Dalekoby zaszli w swych ciężkich butach, ostrogach i z temi długiemi szablami. Nie, nie, mogą wrócić i okrążyć skałę, ale jazda trzyma się siodła, póki może, i niebardzo własnym nogom dowierza w tych zakamarkach. Pójdź, kapitanie Whartonie, uciążliwą drogę mamy przed sobą, ale zaprowadzę cię tam, gdzie nikt nie poważyłby się zapuścić nocą.
To powiedziawszy wstał. Henryk za nim i wkrótce obaj zniknęli wśród skał i rozpadlin.
Przypuszczenia kramarza były trafne. Mason i jego ludzie pędzili w dół skłonem wzgórza, w pogoni, jak sądzili, za swemi ofiarami, lecz znalazłszy się na równinie, zastali tylko porzucone konie zbiegów. Czas jakiś zszedł im na przetrząsaniu pobliskich zarośli i wyszukiwaniu ścieżki, po której mogliby się konno zapuścić w góry, gdy jeden z dragonów spostrzegł Henryka i kramarza, siedzących na skale.
— Drapnął! — mruknął Mason, spoglądając na Harveya z wściekłością — drapnął, a my najemy się wstydu. Na Boga, Washington nigdy już nam nie powierzy straży nad podejrzanym torysem, skoro pozwalamy temu łotrowi tak sobie drwić z wojska, a obok niego siedzi Anglik i spogląda na nas z pobłażliwym uśmiechem, jakbym to widział. Dobrze, dobrze, mój chłopcze, siedzisz sobie wygodnie, przyznaję, ale jeszcze nie jesteś na zachodnim brzegu Harlemu, a ja już się postaram nie dopuścić, żebyś opowiedział sir Henrykowi, coś tu widział, jakem żołnierz!
— Panie poruczniku! Strzelę i wystraszę kramarza — rzekł jeden z dragonów, wyciągając pistolet z olster.
— Dobrze, spłosz ptaki z grzędy; zobaczymy jak fruwają.
Dragon strzelił, a Mason ciągnął dalej:
— Na honor, jakbym widział, że łotry śmieją się z nas. Dalej, do domu, albo zaczną nam ciskać kamienie na głowy, a potem królewskie gazety będą rozpisywać się o dwóch rojalistach, którzy cały pułk buntowniczy wystrychnęli na dudka. Większych jeszcze kłamstw dopuszczają się ciągle.
Dragoni ruszyli posępnie za oficerem, ten zaś wracając do kwatery rozmyślał, co mu dalej czynić wypada. Zmierzchało się już, gdy oddział Masona przybył przed dom, gdzie zastali gromadę oficerów i żołnierzy opowiadających sobie wzajemnie o ucieczce szpiega. Skwaszeni i zawstydzeni dragoni dołączyli do tych opowiadań i swoje niepocieszające nowiny, i oficerowie skupiwszy się dokoła Masona, zaczęli radzić nad dalszem postępowaniem. Panna Peyton i Fanny, na które nikt nie zwracał uwagi, słuchały z zapartym oddechem tych narad z okna znajdującego się tuż nad głowami oficerów.
— Coś trzeba przedsięwziąć i to niezwłocznie — zauważył komendant pułku, obozującego przed domem, — ten oficer angielski jest niewątpliwie narzędziem wielkiej klęski, jaką w ostatnich czasach zadał nam nieprzyjaciel, zresztą nasz honor zaangażowany jest w tej ucieczce.
— Przetrząśnijmy lasy! — zawołało kilka głosów naraz — do rana schwytamy ich obu.
— Zwolna, zwolna, panowie — odpowiedział pułkownik — tylko ktoś doskonale obznajmiony z tutejszemi wzgórzami może się odważyć na szukanie pociemku. Zresztą tylko konnica może przedsięwziąć pościg, a mniemam, iż porucznik Mason nie uczyni tego bez rozkazu swego majora.
— Oczywiście, że nie uczynię tego — odparł porucznik, wstrząsając głową — chyba, że pan pułkownik weźmie odpowiedzialność tego kroku na siebie; ale major Dunwoodie wróci za parę godzin, i jeszcze przed świtem możemy rozesłać wiadomości na wszystkie strony, w ten sposób, że rozstawiwszy patrole od rzeki do rzeki i naznaczywszy nagrodę wieśniakom za schwytanie zbiegów, uniemożliwimy im ucieczkę, chyba że uda im się połączyć z oddziałem, który jakoby znajduje się na Hudsonie.
— To plan bardzo dobry — zawołał pułkownik — i musi się powieść, ale trzeba wyprawić posłańca do Dunwoodie’go, bo może tam czekać u przewozu, aż będzie za późno, choć z drugiej strony uciekinierzy z pewnością przenocują gdzieś w górach.
Mason zgodził się na propozycję; posłano kurjera do majora z ważną wieścią o ucieczce Henryka i wiadomością, że obecność jego konieczną jest dla zarządzenia pościgu. Poczem oficerowie rozeszli się.
Panna Peyton i jej siostrzenica zaledwie mogły wierzyć własnym uszom, gdy usłyszały o ucieczce Henryka. Obie wierzyły tak niezachwianie w powodzenie usiłowań Dunwoodie’go, że czyn Henryka wydał im się nadzwyczaj nieroztropnym, ale za późno już było to zło naprawić. Rozmowa oficerów otworzyła im oczy na pogorszenie położenia Henryka, gdyby go ponownie ujęto, i drżały na myśl o tem wszystkiem, co będą robili, aby dopiąć tego celu. Panna Peyton pocieszała siebie i siostrzenicę przypuszczeniem, że zbiegowie nie spoczną, dopóki nic wydostaną się na grunt neutralny, wpierw nim wiadomość o ich ucieczce rozejdzie się po okolicy. Nieobecność Dunwoodie’go grała w tem ważną rolę, i zacna kobieta łamała sobie głowę, w jaki sposób możnaby ją było przedłużyć. Ale Fanny inaczej zapatrywała się na to. Nie mogła dłużej wątpić, że postacią, jaką widziała na wzgórzu, był Birch, i była pewną, że zamiast uciekać niezwłocznie i schronić się pod opiekę wojsk przyjaznych, obaj z Henrykiem przenocują w owej tajemniczej chatce.
Dość długo potem obie z ciotką naradzały się nad czemś z ożywieniem; ciotka sprzeciwiała się zrazu, wreszcie uległa i uścisnąwszy gorąco i pobłogosławiwszy siostrzenicy, pozwoliła jej iść i spełnić czyn siostrzanej miłości.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.