Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXVIII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
„Sowa lubi ciemności nocne, skowronek wita dzień, trwożna gołąbka grucha pod ręką, lecz sępy wzlatują w przestworza.“
Duo.

W kraju tak urządzonym jak Stany amerykańskie, których mieszkańcy porzucili ojczyznę i ukochane domowe ogniska, jako ofiary przekonań i religijnego zapału, wszystkie obrządki towarzyszące śmierci chrześcijanina bywają przestrzegane, o ile tylko okoliczności pozwalają na to. Właścicielka domu, w którym przebywał więzień i jego rodzina, była gorliwą zwolenniczką wszystkich form kościoła, do którego należała, a wysłuchując w należytem skupieniu i ze skruchą kazań duchownego sąsiedniej parafji, święcie wierzyła, że tylko jego nauki i modły dopomogą Henrykowi Whartonowi do zbawienia. Skoro więc tylko dowiedziała się o wydanym na niego wyroku śmierci, wyprawiła Cezara na najlepszym koniu swego męża, aby sprowadził tego nieodzownego przewodnika na drogę wieczności. Uczyniła to nie porozumiawszy się ani z Henrykiem, ani z jego rodziną, i dopiero gdy wezwano Cezara do jakiejś domowej posługi, wyjaśniła przyczynę jego nieobecności. Młodzieniec przyjął zrazu tę wiadomość z pewną niechęcią; byłby sobie bowiem życzył innego duchownego doradcę, ale w miarę jak życie zaczyna tracić znaczenie, bledną i nasze uprzedzenia i przyzwyczajenia; skończyło się więc na grzecznej podzięce poczciwej kobiecie za jej dobre chęci.
Murzyn powrócił wcześnie i o ile można było wymiarkować z jego dość chaotycznego opowiadania, sługa Boży miał przybyć w ciągu dnia. Przerwę, o której wspomnieliśmy na końcu poprzedniego rozdziału, spowodowało wejście gospodyni. Za wstawiennictwem Dunwoodie’go rozkazano straży, pilnującej drzwi pokoju Henryka, by rodzina więźnia każdej chwili miała do niego wolny przystęp, nie wyłączając Cezara, jako mogącego być potrzebnym do jakiegoś zlecenia; skoro jednak chodziło o inne osoby, podlegały one ścisłemu badaniu i rewizji. Major Dunwoodie podał się również za członka rodziny i w imieniu wszystkich zaręczył, że żadne próby ucieczki nie będą przedsięwzięte. Teraz tedy dała się słyszeć krótka rozmowa pomiędzy gospodynią a dyżurnym kapralem przed drzwiami, które stojący na straży żołnierz otworzył już w oczekiwaniu postanowienia swego komendanta.
— Jakto? odmawiałbyś pan pociechy religijnej bliźniemu w przeddzień śmierci? — mówiła gospodyni żarliwie. — Chciałbyś pogrążyć chrześcijańską duszę w ogień piekielny, kiedy tu właśnie stoi sługa Boży, mogący ją przeprowadzić wąską a prostą ścieżką?
— Posłuchajno, dobra kobieto — rzekł kapral, odsuwając ją łagodnie. — Ja tam wcale nie mam ochoty, żeby mój grzbiet stał się gościńcem, prowadzącym do nieba. Ładniebym wyglądał stojąc na pikiecie, gdybym nie słuchał rozkazów. Udajcie się do porucznika Masona, a jeżeli on pozwoli, to niech sobie cała kongregacja tu wchodzi. Zluzowaliśmy dopiero przed godziną piechotę, i nie życzę sobie, żeby mówiono, że my znamy się mniej na obowiązkach niż milicja.
— Wpuścić tę kobietę — rzekł Dunwoodie surowo, teraz dopiero spostrzegłszy, że jeden z jego ludzi był na posterunku.
Kapral podniósł rękę do czapki i cofnął się w milczeniu; żołnierz stanął w pozycji i gospodyni weszła.
— Proszę państwa, przybył wielebny sługa Boży, aby pocieszyć żegnającą się ze światem duszę, w zastępstwie naszego duchownego, który ma inne bardzo ważne zajęcie; właśnie wypadł mu pogrzeb starego pana...
— Niech wejdzie — przerwał Henryk z gorączkową niecierpliwością.
— Ale czy go straż przepuści? Nie chciałabym, żeby przyjaciel naszego duchownego, przez niego tu przysłany, doznał jakiej przykrości. W dodatku człowiek obcy...
Wszystkie oczy zwróciły się teraz na Dunwoodie’go, który spojrzawszy na zegarek, zamienił kilka słów pocichu z Henrykiem i wyszedł z pokoju, a za nim Fanny. Przedmiotem cichej rozmowy obu młodych ludzi była prośba Henryka o duchownego jego własnego wyznania i obietnica majora, że mu przyśle takowego z miasteczka Fishkill, przez które miał przejeżdżać, udając się do przewozu, aby tam czekać spodziewanego powrotu Harpera. Wkrótce potem zjawił się Mason, a na skutek udzielonego przez niego pozwolenia wprowadzono duchownego, którego poprzedzał Cezar, a za którym postępowała gospodyni.
Duchowny ów był człowiekiem już niemłodym, więcej niż lat średnich i dosyć wysokiego wzrostu, a niezmierna chudość czyniła go jeszcze wyższym. Rysy miał ostre i surowe, brwi ciemne, obwisłe i ściągnięte jakby nienawiścią występków ludzkości. Olbrzymie zielone okulary zasłaniały mu oczy, patrzące przez szkła ze złością, zapowiadającą bliski dzień straszliwego sądu. Cała jego postać tchnęła fanatyzmem i bezwzględnością. Długie szpakowate włosy opadały mu po obu bokach twarzy, przesłaniając ją poniekąd; na głowie miał duży trójgraniasty kapelusz, głęboko na czoło wciśnięty. Odzież miał czarną, podniszczoną, obuwie zakurzone z dużemi posrebrzanemi klamrami.
Wszedł dumnym krokiem do pokoju, sztywno skłonił się obecnym, usiadł na podanem mu krześle w uroczystem milczeniu. Przez kilka minut nikt tego milczenia nie przerwał. Henryk powziął nieprzeparty wstręt do tego gościa, a przybysz wydawał głuche jęki i westchnienia, jak gdyby jego eteryczna dusza miała lada chwila rozstać się ze swą niepowabną powłoką. Podczas tych złowrogich przygotowań pan Wharton wyprowadził Sarę z uczuciem zbliżonem do tego, jakiego doznawał syn jego. Duchowny zauważył to z rodzajem pogardliwego lekceważenia i zaczął nucić popularny psalm, nadając mu owo nosowe brzmienie, charakteryzujące wschodnie[1] kościelne pienia.
— Cezarze — rzekła panna Peyton — podaj panu coś pokrzepiającego. Musi być zmęczony po drodze.
— Moja siła nie leży w rzeczach tego świata — rzekł duchowny głuchym, grobowym głosem. — Trzykrotnie wzywano mnie dziś na służbę Pana mego i nie zemdlałem; jednakże rozsądną jest rzeczą dopomóc tej kruchej ziemskiej powłoce, gdyż powiedzianem jest, że „robotnik wart jest zapłaty“.
Powiedziawszy to, otworzył szerokie jak wrota usta i połknął sporą ilość podanego mu konjaku z tą łatwością, z jaką człowiek skłonny jest do grzechu.
— Lękam się zatem — rzekła panna Peyton — że zmęczenie nie pozwoli panu spełnić obowiązków, których się uprzejmie podjąłeś.
— Niewiasto! — wykrzyknął nieznajomy z energją — kiedyż słyszano, abym cofnął się przed spełnieniem powinności mojej! Ale „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni“, a ty niewiasto, nie wyobrażaj sobie, że śmiertelne oczy przeniknąć mogą zamiary Bóstwa.
— Nie — odrzekła łagodnie panna Peyton, aczkolwiek całe zachowanie się nowoprzybyłego odpychające wywarło na niej wrażenie. — Nie sądzę nigdy czynów i zamiarów moich bliźnich, a tem mniej Wszechmogącego Stwórcy.
— To dobrze, niewiasto, to dobrze — zawołał duchowny, pogardliwie kiwając głową. — Pokora przystoi płci twojej i potępionemu stanowi, słabość bowiem zawiodła cię na bezdroża jak gdyby, „w samo jądro zatracenia“.
Zdumiona tą szczególną mową, lecz ulegając przyzwyczajeniu, które skłania nas do mówienia ze czcią o rzeczach uświęconych, wtedy nawet kiedy może byłoby lepiej, żebyśmy milczeli, panna Peyton odpowiedziała łagodnie:
— Jest Potęga nad nami, która nam dopomoże wszystkim i utrzyma na dobrej drodze, jeżeli szczerze i z pokorą odwołamy się do Niej.
Nieznajomy popatrzył na mówiącą chmurnie, poczem przybrawszy skruszoną postawę, mówił dalej tym samym, odstręczającym tonem:
— Nie każdy, kto wzywa miłosierdzia, wysłuchanym będzie. Drogi Opatrzności zakryte są dla oczu ludzkich, „Wielu jest powołanych, ale mało wybranych“. Łatwiej mówić o pokorze niż ją czuć! Jestżeś tak pokornym, nędzny robaku, żeby chcieć uczcić Boga własnem potępieniem? Jeżeli nie, precz z tobą, celniku i faryzeuszu!
Taki ślepy i zacięty fanatyzm był czemś niezwykłem w Ameryce; panna Peyton zaczęła podejrzewać, że gość jej ma niedobrze w głowie, lecz przypomniawszy sobie, że przysłał go dobrze znany i ceniony duchowny, odrzuciła tę myśl i rzekła pobłażliwie:
— Może się mylę mniemając, że miłosierdzie dostępne jest dla wszystkich, ale jest to myśl tak pocieszająca, że niechętniebym się z nią rozstała.
— Miłosierdzie jest tylko dla wybranych — wykrzyknął duchowny z niepojętą zapalczywością — a ty znajdujesz się na „dolinie cieniów śmierci“! Alboż nie jesteś wyznawczynią czczych obrządków, przynależnych temu próżnością tchnącemu kościołowi, który tyrani nasi pragnęliby tu zaprowadzić wraz ze stemplowemi aktami i prawem o herbacie? Odpowiedz mi na to, niewiasto, i pamiętaj, że Niebo słyszy twoją odpowiedź: Czy nie należysz do tego bałwochwalczego zgromadzenia?
— Modlę się u ołtarzy moich ojców — rzekła panna Peyton, dając znak Henrykowi, aby milczał — ale...
— Tak, tak, mam cię, zarozumiała papistko, hołdowniczko form i słuchaczko kazań książkowych; czy ty sobie wyobrażasz, niewiasto, że święty Paweł trzyma w ręku zapiski, aby głosić słowo Boże wierzącym?
— Obecność moja wyprowadza pana z równowagi — rzekła panna Peyton wstając — zostawię więc pana z moim siostrzeńcem i osobno wzniosę te modły do Pana, które chciałam połączyć z waszemi.
To powiedziawszy wyszła, a za nią gospodyni, zdziwiona, poniekąd zgorszona niepohamowaną gorliwością przybysza; bo aczkolwiek poczciwa kobiecina wierzyła święcie, że panna Peyton i cały jej kościół znajdują się na drodze do zagłady, nie była jednak przyzwyczajoną słyszeć tak bezwzględnych i potępiających przepowiedni ich losów.
Henryk z trudem hamował oburzenie na tę niczem nie wywołaną napaść na jego łagodną i pojednawczą ciotkę, ale skoro drzwi zamknęły się za nią puścił mu wodze.
— Wyznać muszę, panie! — zawołał z gniewem — że przyjmując sługę Bożego, sądziłem, że przyjmuję chrześcijanina i to takiego, który czując własne słabości, umie litować się nad ułomnościami drugich. Zraniłeś pan tkliwą duszę najzacniejszej w świecie kobiety, a ja nie mam bynajmniej ochoty modlić się pospołu z takim niewyrozumiałym człowiekiem.
Duchowny stał wyprostowany z powagą, śledząc oczyma z rodzajem pogardliwej litości za odchodzącemi kobietami, i pozwolił Henrykowi dać ujście rozgoryczeniu, jak gdyby wybuch ten niegodny był jego uwagi. Tymczasem dał się słyszeć jakiś trzeci głos mówiący:
— Dawka była dosyć silna, ale odpowiedziała celowi.
— Kto to mówi? — zawołał więzień, zdumiony rozglądając się dokoła.
— To ja, kapitanie Whartonie — rzekł Harvey Birch, zdejmując okulary i odsłaniając swe przenikliwe oczy, błyszczące pod fałszywemi brwiami.
— Wielkie nieba — Harvey!
— Milcz pan — rzekł kramarz uroczyście. — Imienia tego wymawiać nie należy, a zwłaszcza tu, w samem sercu armji amerykańskiej.
Birch umilkł i rozejrzał się dokoła ze wzruszeniem, dalekiem od niskiej trwogi, i ciągnął dalej ponuro:
— Tysiąc stryczków mieści w sobie to imię, i nie pozostałaby mi już nadzieja ucieczki, gdyby mnie znowu ujęto. Ważę się na krok straszliwie niebezpieczny; ale nie mógłbym spać spokojnie wiedząc, że niewinny człowiek zginie jak pies, skoro go mogę uratować.
— Nie — rzekł Henryk z ogniem szlachetnego zapału jeżeli tak bardzo się narażasz, odejdź jak przyszedłeś i zostaw mnie memu losowi. Dunwoodie przedsięwziął teraz ważne kroki na moją korzyść i jeżeli uda mu się zobaczyć z panem Harperem w ciągu nocy, moje uwolnienie jest rzeczą pewną.
— Z Harperem! — powtórzył kramarz, a ręce, któremi nakładał ponownie okulary, zawisły mu w powietrzu. — Co pan wiesz o Harperze, i skąd ta pewność, że wyświadczy ci przysługę?
— Mam jego obietnicę. Pamiętasz to nasze spotkanie się w domu mego ojca? Dobrowolnie przyrzekł mi wtedy swoją pomoc.
— Tak, ale co pan wiesz o nim? To jest, dlaczego sądzisz, że będzie to w jego mocy, i skąd przypuszczenie, że będzie o tej obietnicy pamiętał?
— Stąd, że nie spotkałem człowieka, na którego twarzy malowałoby się tyle dobroci i szlachetności — rzekł Henryk. — Zresztą Dunwoodie ma potężnych przyjaciół w buntowniczej armji, lepiej będzie, jeżeli zaufam jemu i Harperowi, niż żebym miał cię narażać na pewną śmierć w razie schwytania.
— Kapitanie Whartonie — rzekł Birch, rozglądając się ostrożnie dokoła i mówiąc z przejmującą powagą — jeżeli ja cię zawiodę, wszystko cię zawiedzie. Ani Harper, ani Dunwoodie nie mogą ocalić ci życia, jeżeli nie wyjdziesz stąd ze mną i to natychmiast. Skonasz jutro na szubienicy jak złoczyńca. Tak, takie są prawa. Ten który walczy, zabija, grabi, jest czczony, ale ten, który służy krajowi jako szpieg, choćby jak najwierniej, choćby najuczciwiej, żyje w pogardzie i umiera jak najnikczemniejszy zbrodzień.
— Zapominasz, panie Birch — rzekł młodzieniec z niejakiem oburzeniem — że ja nie jestem podłym, chytrym szpiegiem, który oszukuje, aby zdradzić, lecz zgoła niewinnym zbrodni, jaką mi zarzucają.
Krew buchnęła do bladej twarzy kramarza, aż twarz ta stanęła cała w ogniu, ale trwało to jedną chwilę, on zaś rzekł:
— Powiedziałem panu prawdę. Cezar spotkał mnie, jadąc dziś rano po księdza; z nim ułożyłem plan, który — wykonany po mojej myśli — uratuje cię, inaczej, powtarzam, jesteś zgubiony, i żadna moc ludzka, nawet sam Washington ocalić cię nie zdoła.
— Ustępuję — rzekł więzień, w którym na nowo zaczęła się budzić obawa. Kramarz dał mu znak, żeby milczał i podszedłszy do drzwi otworzył je z tą samą sztywną, urzędową postawą z jaką wszedł do izby.
— Przyjacielu — rzekł do stojącego na straży żołnierza — niech tu nikt nie wchodzi. Będziemy się modlili i chcemy być sami.
— A ktoby wam tam chciał przeszkadzać! — odparł żołnierz, z łobuzowskiem mrugnięciem oka. — Ale gdyby komu z rodziny przyszła ta chęć, to ja ich zatrzymać nie mogę; takie mam rozkazy i muszę ich pilnować, czy Anglik pójdzie przez to do nieba, czy nie.
— Zuchwały grzeszniku — rzekł wrzekomy duchowny — czyż tak dalece nie lękasz się Boga? Mówię ci, jeżeli nie chcesz ściągnąć na siebie kary w dniu sądu ostatecznego, abyś nie wpuszczał tu nikogo z tych bałwochwalców, gdyby chcieli przeszkodzić modłom sprawiedliwych.
— Fiu! fiu! fiu! jaki z jegomości kaznodzieja! Zapędziłbyś sierżanta Hollistera w kozi róg. Ale radzę ci, nie krzycz tak, bo który z naszych chłopców gotów się zakrztusić grogiem, myśląc, że to trąby grają larum. Jeżeli chcecie być sami, to nie masz to noża, żeby wetknąć go w klamkę zamiast zatyczki? Zaraz ci cały oddział dragonów trzeba sprowadzić, żeby ci drzwi pilnował!
Kramarz skorzystał ze wskazówki i natychmiast zamknął drzwi tak, jak mu radził dragon.
— Przesadzasz swą rolę — rzekł młody Wharton, dręczony obawą odkrycia — twoja gorliwość jest zbyt niepohamowana.
— Mogłoby to być dla piechura i tych ze wschodniej milicji — rzekł Harvey wytrząsając worek, który mu podał Cezar — ale dragoni to ludzie, z którymi tylko w ten sposób postępować trzeba. Bojaźliwością nicby się tu nie wskórało. Ale oto czarna osłona na pańską twarz piękną — mówił dalej, biorąc pergaminową maskę i wkładając ją Henrykowi. Pan i sługa muszą czasowo pomieniać się na role.
— Ja wcale tak nie wyglądać — rzekł Cezar, spoglądając z niesmakiem na metamorfozę swego młodego pana.
— Poczekaj chwilę, Cezarze — rzekł kramarz, z cechującą go czasem utajoną filuternością — niech tylko włożymy perukę.
— Teraz jeszcze gorzej — zawołał niezadowolony murzyn. — Kolorowy człowiek nie być owca. I ja nigdy nie mieć takie usta, Harveyu, to cała kiełbasa.
Przygotowanie poszczególnych części przebrania kapitana Whartona kosztowało wiele zachodu, teraz zaś umiejętnie zastosowane zręcznemi rękoma kramarza, złożyło się ono na całość, mogącą omylić każde przeciętne oko.
Maska była doskonałem naśladownictwem afrykańskiego oblicza, a peruka z kędzierzawej czarnobiałej wełny w niczem prawie nie różniła się od uwłosienia głowy Cezara, co nawet on sam zmuszony był przyznać.
— Jest tylko jeden człowiek w armji amerykańskiej, któregoby to nie wyprowadziło w pole — rzekł kramarz, przyglądając się z zadowoleniem swojemu dziełu — ale na szczęście niema go teraz tutaj.
— Któż to taki?
— Ten, kto pana pojmał. Onby dojrzał pańską białą skórę poprzez grubość muru. Ale teraz trzeba jeszcze prędko przebrać się wam obu od stóp do głów.
Cezar, któremu kramarz wszystko jak najdokładniej zrana rozpowiedział, natychmiast zaczął zdejmować z siebie swą grubą odzież, którą młody Wharton wdział na siebie nie bez pewnej odrazy.
Kramarz zachowywał się w tem wszystkiem z osobliwą mieszaniną troski i dobrego humoru; pierwsza wypływała z doskonałej świadomości niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdowali, i sposobów, jakich należało się chwycić, aby go uniknąć, a w dobry humor wprawiała go niezaprzeczona śmieszność położenia, którą oswojenie się z podobnemi scenami pozwalało mu w pełni ocenić.
— No, kapitanie — mówił, biorąc trochę waty i zaczynając wypychać nią pończochy Cezara, które więzień miał już na nogach — trzeba nam się trochę zająć twemi kończynami. Będziesz zmuszony pokazać je na koniu, a południowi dragoni są tak przyzwyczajeni do pokracznych łydek, że gdyby tylko zauważyli twoje kształtne nogi poznaliby zaraz, że nie mogą należeć do murzyna.
— Ojej! — rzekł Cezar, otwierając usta od ucha do ucha z wielką uciechą — portki massy Harry leżeć na mnie jak potrzeba.
— Tylko ty się w nich sprawiaj jak potrzeba — rzekł kramarz, wciąż krzątając się koło przebrania Henryka. — A teraz włóż pan na to wszystko ten surdut, Słowo daję, że wyglądałbyś pan doskonale na pierwszorzędnej maskaradzie. A teraz ty, Cezarze, włóż tę upudrowaną perukę na swoją czuprynę; a pamiętaj skoro się drzwi otworzą, wyglądaj przez okno i nie odzywaj się pod żadnym pozorem, bobyś wszystko zdradził.
— Harvey to myślić, że kolorowy człowiek nie mieć język jak inni ludzie — zamruczał murzyn, siadając jak mu wskazano.
Wszystko już było gotowe i Harvey z wszelką przytomnością umysłu udzielił ostatecznych wskazówek obu aktorom w tym tak bardzo niebezpiecznym dramacie życiowym, nie zapominając o najdrobniejszych szczegółach. Kapitanowi zalecił, żeby swe sprężyste wojskowe ruchy zmienił na pokorny chód murzyna, a Cezarowi przykazał, by możliwie najdłużej milczał i wytrwał w przybranej roli. Następnie otworzył drzwi i zawołał głośno na strażnika, który odszedł w najdalszy kąt korytarza, by uniknąć duchowych napomnień żarliwego kapłana, które w jego mniemaniu należały się wyłącznie więźniowi.
— Niech tu przyjdzie gospodyni — rzekł Harvey uroczystym głosem — i niech przyjdzie sama. Więzień jest w błogim stanie pobożnego rozmyślania i nie trzeba mu przeszkadzać.
Cezar ukrył twarz w dłoniach, a gdy żołnierz zajrzał do pokoju, zobaczył tylko jego plecy i pochyloną na splecione ręce głowę. Spojrzał więc tylko pogardliwie na duchownego i przywołał gospodynię. Ta pośpieszyła skwapliwie z tajemną nadzieją, że uda jej się być obecną przedśmiertelnemu kajaniu się więźnia.
— Siostro! — rzekł duchowny nakazującym tonem — czy masz w domu „Ostatnie Chwile Chrześcijańskiego Skazańca“ czyli „Myśli o Wieczności dla tych, którzy mają umrzeć śmiercią gwałtowną“?
— Nigdy nie słyszałam o takiej książce — odpowiedziała zdumiona niewiasta.
— Bardzo możliwe, jest wiele książek, o których nie słyszałaś. Ale więzień nie zazna potrzebnego spokoju ducha bez tego szacownego dzieła. Jedna godzina tego czytania więcej warta niż wszystkie kazania na świecie.
— Dobry Boże! Cóż to za skarb taka książka! ale gdzie ją wydrukowali?
— Wydrukowali ją naprzód w Genewie po grecku, a potem przetłumaczono ją w Bostonie. Książka ta, niewiasto, powinna się znajdować w rękach wszystkich chrześcijan, zwłaszcza tych, którzy umierają na szubienicy. Każ natychmiast osiodłać konia dla tego murzyna. Pojedzie ze mną i jeszcze na czas przywiezie książkę. Bracie! uspokój się, znajdujesz się teraz na wąskiej ścieżynie, ku wiekuistej chwale wiodącej.
Cezar poruszył się zlekka na krześle, ale miał dość przytomności umysłu, by kryć wciąż twarz w rękach, które zkolei były okryte rękawiczkami. Gospodyni odeszła, by spełnić to bardzo rozsądne zlecenie, a trzej spiskowcy zostali znowu sami.
— Dotąd idzie dobrze — rzekł kramarz. — Najtrudniejsza rzecz zmylić czujność służbowego oficera — to porucznik Lawtona, i nabrał pewnej bystrości w tych rzeczach od swego kapitana. Pamiętaj, kapitanie Whartonie — dodał z pewną dumą — że teraz wszystko zawisło od naszej zimnej krwi.
— Los mój mało co gorszym już być może, niż obecnie — rzekł Henryk — ale przez wzgląd na ciebie, poczciwy człowieku, zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy.
— A gdzież, kiedyż mogę być bardziej opuszczonym i prześladowanym niż teraz? — rzekł kramarz, z tą pewną niesamowitością, która czasem objawiała się w jego zachowaniu. — Ale przyrzekłem komuś, że pana ocalę, a jeszcze nigdy nie złamałem słowa.
— Któż to jest? — zapytał Henryk z zajęciem.
— Nikt.
Wtem nadeszła gospodyni oznajmiając, że konie już gotowe. Harvey raz jeszcze spojrzał znacząco na kapitana i poszedł przodem, zapowiedziawszy wprzód gospodyni, żeby zostawiła więźnia samego, aby mógł spokojnie przetrawić duchowy obrok, jakim go nakarmiono.
Wśród żołnierzy rozeszła się pogłoska o dziwacznem postępowaniu wrzekomego kapłana, tak że gdy Harvey i Wharton wyszli przed dom, zastali tam około tuzina dragonów, którzy zebrali się tu, aby się trochę poprzekomarzać z fanatykiem, a teraz stanęli przy koniach w udanych nad niemi zachwytach.
— Piękny wierzchowiec! — rzekł przywódca gromadki żartownisiów — trochę przychudy, ale zapewne spracował się w pańskiej służbie.
— Moja służba może być ciężką dla mnie i dla tego wiernego bydlęcia, ale dzień rozrachunku już bliski, a wtedy spotka mnie nagroda za wszystkie moje trudy — rzekł Birch, wkładając nogę w strzemię.
— To wielebna osoba pracuje dla zapłaty, jak my się dla niej bijemy — zawołał drugi.
— Właśnie: „alboż najemnik nie jest wart swojej zapłaty?“
— No, skoro tak, to niech nam wielebna osoba palnie kazanko na poczekaniu; mamy chwilkę wolnego czasu, a kto wie, ile dobrego mogą bogobojne słowa wyświadczyć gromadzie takich nicponiów jak my. Dalej, właź pan na ten pieniek i gadaj, co ci ślina do gęby przyniesie.
Wszyscy teraz zaczęli się cisnąć dokoła kramarza, ten zaś spojrzał znacząco na kapitana, któremu pozwolono wsiąść bez przeszkody, i odrzekł:
— Niewątpliwie, bo to jest mój obowiązek. Ale ty, Cezarze, jedz przodem i oddaj list; nieszczęsny więzień czeka na książkę, a godziny jego są policzone.
— To, to — jedź Cezarze i przywieź książkę — krzyknęło naraz kilkanaście głosów, a na wszystkich twarzach malowała się uciecha ze spodziewanej zabawy.
Kramarz lękał się, że się zaczną nadto tłoczyć, kapelusz i peruka mogą mu się przekrzywić lub zgoła spaść, a wtedy byłoby po wszystkiem; uznał więc za właściwe nie sprzeciwiać się ich żądaniu. Wlazł tedy na pieniek, odchrząknął raz i drugi, spojrzał na Henryka, który nie ruszył się z miejsca, i zaczął jak następuje:
— Zwrócę waszą uwagę, bracia moi, na ten ustęp Pisma świętego, który znajdziecie w drugiej księdze Samuelowej, a który napisany jest następującemi słowy: „I król płakał nad Abnerem i rzekł: Zali Abner umarł, jak umiera głupiec? Ręce twoje nie były związane i nóg twych nie włożono w kajdany, a jak człowiek pada przed złymi ludźmi, tak padłeś ty. I naród cały płakał znów nad nim“. Cezarze, jedź naprzód, powtarzam, i przywieź książkę, jak ci poleciłem; twój pan łaknie jej i wyczekuje z utęsknieniem.
— Doskonały początek — zawołali dragoni. — Dalej, dalej, wielebna osobo, a murzyn niech zostanie i słucha ku swemu zbudowaniu.
— Co wy tu robicie, hultaje? — zawołał porucznik Mason, wracając z przechadzki, którą odbył, by popatrzeć z drwinami na wieczorny capstrzyk pułku milicji — precz mi stąd do kwater, a niech mi tylko który koń będzie nie obrządzony jak należy, gdy tam przyjdę!
Głos oficera podziałał piorunująco; słuchacze wrzekomego kaznodziei rozpierzchli się w mgnieniu oka, z czego tenże skorzystał i dosiadł swego chudego wierzchowca, wciąż z tą samą uroczystą powagą, bo kilkanaście dragońskich koni, posiodłanych i gotowych na przyjęcie jeźdźców, stało w pobliżu i groziło pogonią na każde skinienie.
— I cóż, okiełznałeś tam pan tego biedaka — rzekł Mason — żeby mógł odbyć swą ostatnią przejażdżkę w bogobojnym rynsztunku?
— Świętokradzkie są słowa twoje, bluźnierco! — zawołał duchowny, podnosząc ze zgrozą obie ręce do nieba — przeto odjadę od ciebie nietknięty, jak Daniel został wyswobodzony z jaskini lwów.
— A jedź na złamanie karku, psalmy zawodzący hipokryto — rzekł Mason pogardliwie. — Na życie Washingtona! aż przykro patrzeć na takie żarłoczne szakale, włóczące się po kraju, za który on krew przelewa. Gdybym cię miał choć kwadrans na plantacji w Wirginji, nauczyłbym cię gryźć tytoń pospołu z indykami.
— Odjeżdżam, otrząsając proch z obuwia mego, by żaden pył z tego gniazda zepsucia nie splugawił szat sprawiedliwego.
— Jedź, powtarzam, bo ja cię przetrzepię porządnie. On tu będzie prawił kazania moim ludziom! Już i tak Hollister dość im naprzewracał w głowach swemi morałami; dojdzie do tego, że hultaje będą się oglądali, żeby komu przypadkiem nie zadrasnąć skóry. Ale stój! A ty poco tam jedziesz, czarny djable w tak świątobliwem towarzystwie?
— Jedzie — odpowiedział pośpiesznie wrzekomy duchowny za wrzekomego murzyna — aby wrócić z bogobojną i pocieszającą księgą dla tego grzesznego młodzieńca, którego dusza wybieleje wkrótce na słońcu skruchy. Chciałżebyś pan pozbawić umierającego człowieka pociechy religijnej?
— Nie, nie, biedaczysko; los jego jest dostatecznie opłakany. A takie wyborne śniadanie dała nam ta jego poczciwa ciotka! No, mniejsza z tem. Jedźcie sobie z Bogiem, ale pan, panie psalmisto, posłuchaj dobrej rady i nie szwendaj mi się tu więcej, bo ci to nie pójdzie na zdrowie.
— Psie głosy nie idą pod niebiosy — rzekł Birch, wyjeżdżając zwolna na drogę z zachowaniem swej całej kapłańskiej godności. — Zostawiam cię i tych, którzy cię potępią i odwrócą się od ciebie, jak na to zasługujesz.
— Niech go djabli porwą — mruknął kawalerzysta — a siedzi to na koniu jak pies na płocie. Ej! gdybym go tak spotkał gdzieś w innej okolicy, gdzie się tak ściśle nie przestrzega prawa... to...
— Kapralu dyżurny! kapralu dyżurny! — zawołał żołnierz, stojący na straży w korytarzu — kapralu dyżurny, kapralu dyżurny!
Mason wbiegł na wąskie schody, wiodące do pokoju więźnia, i zapytał, co znaczą te wrzaski.
Żołnierz stał w otwartych drzwiach pokoju i przyglądał się podejrzliwie mniemanemu angielskiemu oficerowi. Ujrzawszy swego porucznika, cofnął się z uszanowaniem i powiedział zakłopotany:
— Nie wiem, panie poruczniku, ale więzień wydał mi się czegoś taki dziwny. Odkąd ten pała wyszedł, coś się w nim odmieniło, ale — tu spojrzał przez ramię oficera — przecież to musi być on. Ta sama pudrowana głowa, i cera w mundurze, tam gdzie był ranny w ostatniej potyczce z nieprzyjacielem.
— I to dlatego narobiłeś tyle hałasu, głupcze? A któżby to mógł być inny u djabła?
— Nie wiem, panie poruczniku — odpowiedział żołnierz posępnie — ale stał się jakiś niższy i tęższy, i — o! niech pan porucznik spojrzy, trzęsie się jak liść osiki.
Było to aż nadto prawdą. Cezar słuchał tej krótkiej rozmowy z panicznym strachem i choć uradowany z ucieczki młodego pana, zaczął mimowoli zastanawiać się nad jej możliwemi skutkami dla siebie samego. Chwila milczenia, jaka nastąpiła po tej ostatniej uwadze żołnierza, nie dodała mu bynajmniej otuchy. Porucznik Mason przyglądał się pilnie podejrzanej osobie murzyna, i Cezar spostrzegł to, rzuciwszy ukradkiem spojrzenie przez szparkę pod ręką, jaką sobie umyślnie dla rekonesansu zostawił. Kapitan Lawton byłby w mgnieniu oka zobaczył podstęp, ale Mason nie był tak bystry jak jego komendant. Odwrócił się więc pogardliwie do żołnierza i zauważył półgłosem:
— Ten przeklęty metodysta, anabaptysta, psalmista, czy ki djabeł przestraszył biednego chłopca swoją gadaniną o piekle i wiecznym ogniu. Wejdę i pogawędzę z nim trochę po ludzku.
— Słyszałem, że człowiek blednie ze strachu — rzekł żołnierz, cofając się i wytrzeszczając oczy, jakby mu miały wyskoczyć z orbit — ale królewski kapitan poczerniał z kretesem.
Widocznie Cezar, chcąc usłyszeć co mówił Mason, i już dostatecznie wystraszony tem co zaszło, nieuważnie odsunął trochę perukę z jednego ucha, niepomny, że tym sposobem cała ta maskarada może się wydać. Jakoż żołnierz, który nie spuszczał oka z więźnia, dostrzegł to natychmiast. Mason, zdziwiony jego słowami, spojrzał i zauważył to także i zapominając o wszelkich względach, należnych bratu oficerowi w tak ciężkiem położeniu, a raczej pomny tylko nagany, jaką oddział jego mógł ściągnąć na siebie, skoczył i chwycił wystraszonego murzyna za gardło, bo Cezar, usłyszawszy, co powiedział żołnierz, pewnym już był, że wszystko się wyda; nim więc Mason zdążył wpaść do pokoju, zerwał się z miejsca i zasunął w kąt najciemniejszy.
— Kto jesteś? — wrzasnął Mason, tłukąc głową biedaka o ścianę, za każdem pytaniem — kto jesteś u djabła i gdzie jest Anglik? Gadaj, ty oczajduszo! Odpowiadaj huncwocie, bo cię powieszę na szubienicy szpiega.
Cezar trzymał się dzielnie. Ani groźby, ani kuksańce nie wydobyły z niego odpowiedzi, i byłoby to potrwało może jeszcze chwilę, gdyby porucznik, zmieniając formę ataku, nie był trafił swym ciężkim butem w najdrażliwszą część ciała murzyna, to jest w jego łydkę. Tego już Cezarowi było za wiele, więc wrzasnął:
— O jej! massa! Czy to ja kamień!
— Na Boga! — wykrzyknął porucznik — to murzyn! Łotrze, gdzie jest twój pan i kto był ten kapłan?
Z temi słowy podniósł znów groźnie nogę, ale Cezar zaczął wołać głośno o litość, przyrzekając powiedzieć wszystko co wie.
— Kto był ten kapłan? — powtórzył dragon, cofnąwszy potężny but, lecz trzymając go w groźnem zawieszeniu.
— Harvey! Harvey! — zawołał Cezar, skacząc z jednej nogi na drugą w panicznej trwodze o swoje, tak bardzo czułe kończyny.
— Co za Harvey, ty murzyńska mordo? — krzyknął porucznik niecierpliwie i kopnął biedaka z całej siły.
— Birch! — zaskomlał Cezar padając na kolana, a łzy wielkiemi kroplami potoczyły się po jego błyszczącej twarzy.
— Harvey Birch! — powtórzył kawalerzysta i odtrąciwszy murzyna wypadł z pokoju jak z procy. — Do broni! Do broni! Pięćdziesiąt gwinei za życie kramarza-szpiega. Nie dawać pardonu żadnemu. Do broni! Na koń!
Powstał nieopisany zamęt, dragoni hurmem rzucili się do koni, a Cezar, pozostawiony własnemu losowi, powstał z ziemi i zaczął oglądać doznane uszkodzenia. Szczęściem padł był na głowę, więc mu się nic nie stało.










  1. Wschodniemi nazywają się Stany Nowej Anglji, które będąc pierwotnie założone przez purytanów, zachowują jeszcze wiele wybitnych cech tej sekty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.