Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXVII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.
„Czy niema jeszcze odwołania wyroku dla Klaudia? Więc musi umrzeć jutro?“
Szekspir. Miarka za miarkę.

Po wysłuchaniu wyroku więzień spędził kilka godzin na łonie rodziny. Pan Wharton płakał jak dziecko nad nieszczęsnym losem syna, a Fanny, odzyskawszy przytomność, wpadła w tak straszną rozpacz, że w porównaniu z nią śmierć sama mogła się wydawać znośną. Jedna panna Peyton zachowała jeszcze odrobinę przytomności, by myśleć o tem, co należało czynić w danych okolicznościach. Względny spokój zacnej ciotki nie wypływał bynajmniej z braku przejęcia się losem siostrzeńca, lecz gruntował się na pewnem instynktownem zaufaniu w szlachetność charakteru Washingtona. Pochodził on z tej samej co ona kolonji, a chociaż tak się złożyło, że się nigdy nie spotkali, panna Peyton nasłuchała się dosyć o jego domowych cnotach i wiedziała, że surowa nieugiętość, cechująca jego publiczne czyny, nie licowała bynajmniej z przypisywaną mu w prywatnem życiu dobrotliwością. Słynął w Wirginji jako sprawiedliwy i wyrozumiały pan dla swoich domowników, i panna Peyton z pewną dumą myślała o tem, że ten właśnie jej rodak stał na czele wojsk i w znacznej mierze kierował losami Ameryki. Wiedziała też, że Henryk nie był winien zbrodni, za jaką miał śmierć ponieść, i poprostu pojąć nie mogła, aby prawo karało za niepopełnione winy. Ale i tej iskierce nadziei, tlejącej w jej sercu, sądzone było zgasnąć niezadługo. Około południa pułk milicji, konsystującej na brzegach rzeki, ukazał się naprost domu, w którym przebywała nasza bohaterka i jej rodzina, i rozbił spokojnie namioty z widocznym zamiarem pozostania tu aż do następnego rana, aby obecnością swoją dodać niejako znaczenia i powagi stracenia angielskiego szpiega.
Dunwoodie spełnił wszystko, co miał sobie polecone, i mógł połączyć się ze swoim szwadronem, oczekującym niecierpliwie jego przybycia, aby wyruszyć na wroga, o którym wiadomo było, że zwolna posuwa się wzdłuż brzegów rzeki, by osłonić tył furażującego oddziału. Z Dunwoodie’m przybył tu także mały oddziałek Lawtonowych dragonów z porucznikiem Masonem jako komendantem, a to dla świadczenia w sprawie kapitana Whartona. Okazało się to jednak zbyteczne, ponieważ Wharton nie zapierał się popełnionego czynu. Major, nie mając odwagi patrzeć na rozpacz rodziny Henryka i lękając się ulec sam wpływowi tego bólu, spędził parę godzin na samotnej przechadzce w pobliżu domu. Jak panna Peyton pokładał on niejaką wiarę w miłosierdzie Washingtona, co nie przeszkadzało, że raz po raz oddawał się najczarniejszym myślom i zwątpieniu. Zresztą nawykł on widzieć w swoim generale raczej najwyższego wodza niż prywatnego człowieka i miał w pamięci świeży przykład nieugiętości Washingtona, tam gdzie w grę wchodziła sprawa wolności Ameryki. Gdy tak chodził po sadzie, miotany naprzemian nadzieją i zwątpieniem, zbliżył się do niego Mason całkowicie przybrany jak do drogi.
— Myśląc, że pan major zapomniał o otrzymanych dziś zrana nowinach, pozwoliłem sobie sprawić oddział do wymarszu — rzekł porucznik, ścinając pochwą szabli przydrożne korzonki.
— O jakich nowinach? — zapytał major, jakby budząc się ze snu.
— Tylko o tych, że John Buli grasuje po West-Chesterze z całą czeredą furgonów, a jeżeli mu się uda naładować, my będziemy zmuszeni cofnąć się przez te przeklęte wzgórza w poszukiwaniu obroku. Ci zgłodniali Anglicy tak się wyposzczą na York Island, że skoro raz odważą się wytknąć nos poza wyspę, to jednego kłaczka słomy nie zostawią po sobie.
— A gdzie ich nasi wywiadowcy zostawili? Zupełnie o tem zapomniałem.
— Na wzgórzach ponad Sing Sing — odpowiedział porucznik z niemałem zdziwieniem. — Droga tam wygląda, jakby kto stóg siana rozrzucił, a wszystkie świnie kwiczą żałośnie, gdy przewożą koło nich zboże do Kingsbridge. Ordynans Jerzego Singletona, który przywiózł tę wiadomość, powiada, że nasze konie miały wielką ochotę pozbyć się jeźdźców i popaść się gruntownie, bo wielkie pytanie, czy im się znowu zdarzy potemu sposobność. Jeżeli pozwolimy tym łupieżcom wywieźć to wszystko, to na Boże Narodzenie nie znajdziemy ani jednego wieprza, bo wszystkie pozdychają z głodu.
— Nic mnie to nie obchodzi, co mówi ordynans Singletona, panie Mason — zawołał niecierpliwie Dunwoodie — powiedz mu pan, aby się nauczył czekać na rozkazy starszych.
— Przepraszam w jego imieniu, majorze Dunwoodie — rzekł porucznik — ale, jak ja, był w błędzie. Obaj myśleliśmy, że z rozkazu generała Heath’a mamy niepokoić i ścigać nieprzyjaciela, skoro tylko wychyli się z gniazda.
— Opamiętaj się, poruczniku Masonie — rzekł major — albo będę zmuszony pouczyć pana, że masz pan słuchać tylko tych rozkazów, które przechodzą przeze mnie.
— Wiem o tem, majorze Dunwoodie, wiem o tem, i przykro mi, że pan nie raczysz pamiętać, iż nie zawahałem się nigdy w ich spełnieniu.
— Przebacz mi Masonie — zawołał Dunwoodie, ujmując obie ręce młodzieńca. — Wiem, że jesteś dzielnym i posłusznym żołnierzem. Nie zważaj na moje zdenerwowanie. Ale ta sprawa... Miałeś kiedy przyjaciela?
— Nie! nie! — przerwał porucznik — to pan przebacz mi moją gorliwość. Wiedziałem o rozkazach i lękałem się, by mój zwierzchnik nie spotkał się z przyganą. Ale zostań pan, i niech kto piśnie jedno słowo przeciwko tobie, a wszystkie szable same wyskoczą z pochew. Zresztą oni tam jeszcze tkwią, a z Croton do Kingsbridge droga długa. Cokolwiek bądź się stanie, nie wątpię, że im jeszcze nastąpimy na pięty, zanim zemkną do nory.
— Och! gdyby ten kur jer z głównej kwatery powrócił! — wykrzyknął Dunwoodie. — Ten stan niepewności jest nie do zniesienia.
— Spełniło się pańskie życzenie — zawołał Mason — bo otóż i on; jedzie, jak gdyby z dobrą nowiną. Daj Boże, aby tak było, bo i ja nie chciałbym patrzeć na takiego dzielnego młodzieńca, tańczącego w powietrzu.
Dunwoodie nie słyszał już tych słów, bo przeskoczył parkan i stanął przed posłańcem.
— Jakie nowiny? — zawołał, skoro tylko żołnierz osadził konia.
— Dobre! — odpowiedział tamten, i bez wahania wręczył papier Dunwoodie’mu, dodając: — Pan major wreszcie sam się o tem może przekonać!
Dunwoodie nie czytał, ale z szybkością strzały popędził do izby więźnia. Straże znały go i przepuściły bez pytania.
— Och! Peytonie! — zawołała Fanny, ujrzawszy go wchodzącego — wyglądasz jak poseł z nieba! Czy przynosisz ułaskawienie?
— Patrz, Fanny! patrz, Henryku! patrz, droga kuzynko Joasiu! — zawołał młodzieniec, drżącemi rękoma łamiąc pieczęć! — Tu jest list, zaadresowany do dyżurnego kapitana. Ale posłuchajcie...
Wszyscy wlepili w niego oczy z najwyższym niepokojem, i ból niewysłowiony przeszył ich serca, gdy zobaczyli blask uszczęśliwienia, jakim jaśniała twarz majora, ustępujący wyrazowi zgrozy i rozpaczy. Koperta zawierała wyrok sądu z tym krótkim dopiskiem:
„Zatwierdzono. Jerzy Washington“.
— Zgubiony! Zgubiony! — krzyknęła Fanny, padając w objęcia ciotki.
— Mój syn! Mój syn! — jęknął ojciec. — Jeżeli na ziemi niema miłosierdzia, to w niebie jest ono z pewnością. Oby Washington nigdy nie potrzebował tego miłosierdzia, którego odmawia memu niewinnemu dziecku.
— Washington! — powtórzył Dunwoodie, błędnie patrząc dokoła — tak, to podpis Washingtona, jego nazwisko widnieje tu, by uprawomocnić ten czyn straszliwy.
— Okrutny, okrutny Washington! — zawołała panna Peyton. — Takie ciągłe obcowanie z krwią zmieniło jego naturę.
— Nie potępiaj go, kuzynko — rzekł Dunwoodie — to generał tak postąpił, a nie człowiek. Życie dałbym za to, że głęboko odczuł cios, który zmuszony był wymierzyć.
— O! jakżem się na nim zawiodła! — wykrzyknęła Fanny. — To nie zbawca ojczyzny ale zimny, bezlitośny tyran. O! Peytonie! Peytonie! Jakżeś mnie omamił co do jego charakteru.
— Przestań! droga Fanny, przestań na miłość Boską; nie mów w ten sposób. On jest tylko stróżem prawa.
— Prawdę mówisz, majorze Dunwoodie — rzekł Henryk, ochłonąwszy z wrażenia, jakie na nim zgaśnięcie tej ostatniej iskry nadziei wywarło, i zbliżając się do ojca: — Ja, który mam paść ofiarą jego postanowienia, nie potępiam go. Postąpiono ze mną z całą oględnością, jakiej miałem prawo żądać. Na krawędzi grobu nie mogę być niesprawiedliwym. W takiej chwili, z tak jaskrawym, niedawnym przykładem niebezpieczeństwa, na jakie zdrada mogła narazić waszą sprawę, nie dziwię się nieugiętej sprawiedliwości Washingtona. Pozostaje mi więc tylko przygotować się na los, który mnie niezadługo oczekuje. Do ciebie, majorze Dunwoodie, zwracam się z pierwszą prośbą.
— Wymień ją — rzekł major zdławionym głosem.
Henryk odwrócił się i wskazując na płaczącą gromadkę, ciągnął dalej:
— Bądź synem temu starcowi, wspieraj jego bezsilność, osłaniaj go od prześladowań, jakie rzucona na mnie hańba ściągnąćby na niego mogła. Nie ma on wielu przyjaciół wśród kierowników tego kraju, niech twoje potężne imię znajdzie się pomiędzy nimi.
— Tak będzie.
— A ta biedaczka — mówił dalej Henryk, wskazując na Sarę, która siedziała w zupełnej nieświadomości tego, co się dokoła niej działo. — Sądziłem, że znajdę może sposobność pomszczenia jej krzywd — tu przelotny rumieniec zabarwił mu lica — ale to są zdrożne myśli, czuję to. Pod twoją opieką, Dunwoodie, niech znajdzie współczucie i schronienie.
— Znajdzie je — szepnął Dunwoodie.
— Ta dobra ciotka nasza ma już prawa do twojej życzliwości, więc ci jej nie polecam, ale ta — tu ujął rękę Fanny, patrząc na nią z braterskiem przywiązaniem — to jest najcenniejszy dar ze wszystkich. Przygarnij ją do twojej piersi, i kochaj, jakbyś kochał niewinność i cnotę.
Major nie mógł powściągnąć skwapliwości, z jaką wyciągnął rękę po ten dar upragniony; ale Fanny, unikając jego dotknięcia, ukryła twarz na łonie ciotki.
— Nie, nie, nie — szepnęła — nie może stać się dla mnie czemś ktoś, co się przyczynił do zguby mego brata.
Henryk spoglądał na nią tkliwie chwil kilka, poczem ponowił:
— Omyliłem się tedy. Sądziłem Peytonie, że twoja wartość, twoje szlachetne oddanie się sprawie, którą cię czcić nauczono, że dobroć, jaką okazywałeś naszemu ojcu, gdy był więziony, twoja przyjaźń dla mnie, twój charakter, że to wszystko znajdzie uznanie w oczach mojej siostry.
— I znalazło — szepnęła Fanny, głębiej jeszcze kryjąc twarz na piersiach ciotki.
— Drogi Henryku — rzekł Dunwoodie — jest to sprawa, której lepiej nie poruszać teraz.
— Zapominasz — rzekł więzień z bladym uśmiechem — jak dużo mam do zrobienia i jak mało czasu mi zostaje.
— Obawiam się — rzekł major z twarzą w ogniu — iż panna Wharton powzięła o mnie pewne przekonanie, które spełnienie twego życzenia uczyniłoby jej zbyt trudnem — przekonanie, które zmienić jest już teraz za późno.
— Nie, nie, nie — zawołała Fanny z żywością — mylisz się, Peytonie, umierając rozwiała moje wątpliwości.
— Szlachetna Izabela — szepnął Dunwoodie. — Jednakże, Henryku, nie nalegaj teraz na siostrę; powiem więcej, nie nalegaj nawet na mnie.
— Mówię przez wzgląd na samego siebie — rzekł Henryk, łagodnie odciągając Fanny z objęć ciotki. — Czyż mogę zostawić w dzisiejszych czasach takie dwie urocze istoty bez męskiej opieki? Dom ich spalony, a nieszczęście wkrótce pozbawi ich jedynego przyjaciela; — tu spojrzał na ojca — mogęż umrzeć spokojnie z myślą o niebezpieczeństwach, na jakie mogą być narażone?
— Zapominasz o mnie — rzekła panna Peyton, wzdrygając się w duszy na myśl o zaślubinach w takiej chwili.
— Nie, droga ciotko, nie zapominam o tobie, i nie zapomnę, dopóki tylko nie przestanę pamiętać, ale ty sama zapominasz o czasach i niebezpieczeństwach. Ta zacna kobieta, w której domu mieszkamy, wyprawiła już posłańca po sługę Bożego, by mi na tamten świat ułatwił przejście. Fanny, jeżeli chcesz, abym umarł spokojnie, żebym mógł wszystkie swoje myśli zwrócić ku niebu, zgodzisz się na to, aby ten duchowny połączył cię z Dunwoodie’m.
Fanny wstrząsnęła głową, ale milczała.
— Nie żądam żadnych objawów szczęścia, którego nie będziesz mogła przez całe długie jeszcze miesiące odczuwać, ale chcę, abyś miała prawo do jego nazwiska, aby miał niezaprzeczony tytuł do opiekowania się tobą.
Fanny znowu przecząco wstrząsnęła głową.
— Przez wzgląd na tę nieświadomą biedaczkę — tu wskazał na Sarę — przez wzgląd na ciebie samą — na mnie — zaklinam cię, siostro moja.
— Przestań, Henryku, bo mi serce pęknie — zawołało wzruszone dziewczę — za nic na świecie nie wzięłabym ślubu w takiej chwili; unieszczęśliwiłoby mnie to na całe życie.
— Nie kochasz go! — rzekł Henryk z wyrzutem. — Przestaję więc męczyć cię naleganiami, przeciwnemi twoim skłonnościom.
Fanny jedną ręką przysłoniła twarz, a drugą wyciągając ku Dunwoodie’mu, rzekła poważnie:
— Teraz jesteś niesprawiedliwy dla mnie; przedtem byłeś niesprawiedliwy dla siebie.
— Przyrzeknij mi zatem — rzekł Henryk, pomyślawszy chwilę w milczeniu, — że skoro tylko czas złagodzi wspomnienie mojej doli, oddasz rękę memu przyjacielowi, a poprzestanę na tem.
— Przyrzekam — rzekła Fanny, cofając rękę, którą Dunwoodie delikatnie puścił, nie podniósłszy jej do ust nawet.
— A teraz, droga ciociu, — ciągnął dalej Henryk — zostawcie mnie na jakiś czas samego z Dunwoodie’m. Mam mu parę smutnych zleceń do zakomunikowania i chcę oszczędzić tobie i siostrze mojej bólu ich słyszenia.
— Jest jeszcze czas odwołać się do Washingtona — rzekła panna Peyton idąc ku drzwiom, poczem z nadzwyczajną godnością mówiła dalej:
— Udam się do niego sama; wysłucha chyba rodaczki z jego strony; jesteśmy nawet do pewnego stopnia spowinowaceni z jego rodziną.
— A gdyby zwrócić się do pana Harpera? — rzekła Fanny, po raz pierwszy przypominając sobie jego słowa, wypowiedziane na odjezdnem.
— Do Harpera! — powtórzył Dunwoodie, błyskawicznie zwracając się ku niej. — Skąd ta myśl? Czy go znasz?
— To napróżno — rzekł Henryk, odciągając go na bok. — Fanny jako przywiązana siostra czepia się każdej nadziei. Odejdź, kochanie, zostaw mnie z nim sam na sam.
Ale Fanny dostrzegła w oczach Dunwoodie’go wyraz, który ją przykuł do miejsca. Przezwyciężywszy wzruszenie, rzekła:
— Był u nas dwa dni; był u nas, kiedy zaaresztowano Henryka.
— I... i... znaliście go?
— Nie — mówiła dalej Fanny, widząc nagłe ożywienie narzeczonego — nie znaliśmy go; przybył do nas wieczorem jako nieznajomy i pozostał przez dwa dni podczas burzy, ale okazywał wiele życzliwości Henrykowi, przyrzekł mu swoją przyjaźń.
— Jakto! — wykrzyknął młodzieniec ze zdumieniem — więc znał twego brata?
— Ależ tak. Na jego życzenie Henryk odrzucił przebranie.
— Ale — rzekł Dunwoodie, pobladłszy z silnego wzruszenia — czy wiedział, że Henryk jest oficerem armji angielskiej?
— Wiedział! — zawołała panna Peyton i nawet ostrzegał nas o tem niebezpieczeństwie.
Dunwoodie porwał fatalny papier leżący wciąż, tak jak wypadł z rąk jego, i z natężeniem wpatrywał się w podpis. Widoczne było, że dzieje się z nim coś niepojętego. Przeciągnął ręką po czole, a oni spoglądali na niego w straszliwem oczekiwaniu, lękając się dać znów dostępu nadziejom, które doznały tak bolesnego rozczarowania.
— Więc co mówił? Co obiecał? — zapytał wreszcie Dunwoodie z gorączkową niecierpliwością.
— Polecił Henrykowi, aby odwołał się do niego w niebezpieczeństwie; obiecał wywzajemnić się synowi za gościnność ojca.
— I powiedział to, wiedząc że Henryk jest oficerem angielskim?
— Niewątpliwie, i właśnie z myślą o tem niebezpieczeństwie.
— W takim razie — wykrzyknął młodzieniec, puszczając wrodze radosnemu uniesieniu — jesteście ocaleni; w takim razie uratuję go, bo Harper nigdy nie zapomina danego słowa.
— Ale czyż to będzie w jego mocy? — rzekła Fanny. — Czy on może zmienić niezłomne postanowienie Washingtona?
— Czy on może? Jeżeli on nie może — wykrzyknął Dunwoodie — to któż będzie mógł? Greene, Heath i młody Hamilton są niczem w porównaniu z tym Harperem! Ale — tu porwał ręce Fanny i ściskał je konwulsyjnie — ale powtórz mi... powiadasz, że macie jego obietnicę?
— Ależ tak, Peytonie, uroczystą, daną ze świadomością wszystkich okoliczności obietnicę.
— Więc bądź spokojna — zawołał Dunwoodie, przyciskając ją na chwilę do piersi — bądź spokojna, bo Henryk jest ocalony.
I nic więcej nie rzekłszy, wybiegł z pokoju, pozostawiając całą rodzinę w osłupieniu. Dopiero tętent jego konia, z szybkością strzały wypadającego na drogę, wyrwał ich z tego stanu.
Zaczęli teraz rozważać i zastanawiać się nad przyczynami tego nagłego odjazdu i nad prawdopodobieństwem powodzenia jego usiłowań. Jego otucha udzieliła się i im poczęści. Każde z nich czuło, że położenie Henryka poprawiło się; on sam najmniej pokładał w to wiary, i to tylko wiedział, że ten stan zawieszenia gorszym był od samej pewności nieszczęścia. Fanny natomiast była jak odrodzona. Nie zaprzątała sobie głowy wątpliwościami, jakich nie mogła rozwiązać, a ufając, iż narzeczony jej potrafi dokonać wszystkiego, co tylko leży w ludzkiej mocy, i pomnąc na dobrotliwość Harpera, oddała się niepodzielnie szczęściu zbudzonej na nowo nadziei.
Panna Peyton wstrzemięźliwszą była w okazywaniu swej radości i kilkakrotnie strofowała siostrzenicę za ten nadmiar pustoty, skoro nie było jeszcze pewności, że oczekiwania ich zostaną urzeczywistnione. Ale uśmiech, błąkający się na ustach starej panny, zadawał kłam temu rozsądnemu umiarkowaniu.
— Ależ, cioteczko najdroższa — rzekła Fanny żartobliwie — dlaczego chcesz powściągać moją radość z uwolnienia Henryka, skoro ty sama tylokrotnie twierdziłaś, iż niepodobieństwem jest, aby tacy ludzie, jacy stoją na czele naszego kraju, mogli skazać niewinnego człowieka.
— I twierdzę to i teraz, moje dziecko, ale trzeba umieć panować zarówno nad swojem szczęściem jak i nad żałością.
Fanny przypomniała sobie słowa umierającej Izabeli i spoglądając ze łzami wdzięczności na zacną ciotkę, rzekła:
— Prawda, ciociu, ale są uczucia, których opanować niepodobna. Ach! to są te potwory, które przybyły tu patrzeć na śmierć bliźniego. Kręcą się po tem polu, jak gdyby życie było dla nich jakiemś wojskowem widowiskiem.
— Bo też i jest czemś niewiele więcej dla najemnego żołnierza — rzekł Henryk, usiłując zapomnieć o dręczącej go niepewności.
— Patrzysz tak, kochanie, jakby cię istotnie ten widok zajmował — zauważyła panna Peyton, spostrzegłszy, że siostrzenica jej wygląda przez okno z natężeniem. Ale Fanny nic nie odrzekła.
Z okna, przy którem stała, widać było ów górski przesmyk, którym przejechali, a góra, mająca na szczycie ów tajemniczy szałas, znajdowała się naprzeciw. Jej chropowate, skaliste ściany przeświecały poprzez rozrzucone tu i owdzie i ogołocone z liści dęby. Góra ta wznosiła się w odległości mniej więcej półmili od domu, a przedmiotem, który zwrócił uwagę Fanny, była postać ludzka, wychylająca się z poza szczególnego kształtu skały i zaraz potem znikająca. Powtórzyło się to kilkakrotnie, jak gdyby ów zbieg (bo na takiego wyglądał) chciał zdać sobie sprawę z tego, co się działo na równinie. Pomimo znacznej odległości Fanny natychmiast powzięła przekonanie, że to był Birch. Może wrażenie to wywołane było w części jakiemś nieujętem podobieństwem sylwety, ale przeważnie zrodziło je przypuszczenie, powzięte już poprzednio, skoro tylko Fanny spostrzegła ową postać na szczycie góry. Był to ten sam człowiek, tego była pewną, aczkolwiek obecnie nie miał na plecach toboła. W wyobraźni Fanny, Harvey tak zespolił się z tajemniczą osobą Harpera, że w każdym razie, nawet w mniej wstrząsających warunkach niż te, jakie nią miotały od chwili przyjazdu, byłaby zachowała te spostrzeżenia dla siebie. Siedziała więc w milczeniu rozmyślając nad tem ponownem ukazaniem się domniemanego Harveya i usiłując odgadnąć, jaki możliwy związek ten osobliwszy człowiek mógł mieć z losami jej rodziny. Wszakże do pewnego stopnia uratował Sarę od grożącego jej ciosu i w żadnym wypadku nie zdradzał wrogiego im wszystkim usposobienia.
Popatrzywszy jeszcze czas jakiś w to miejsce, gdzie pojawiała się owa postać, i widząc, że nie ukazuje się już, odwróciła się do siedzących w izbie członków rodziny. Panna Peyton siedziała obok Sary, dającej pewne znaki zainteresowania się tem, co ją otaczało, ale wciąż w jakiś mętny, oderwany sposób.
— Myślę, kochanie, że już napatrzyłaś się dowoli na manewry pułkowe — rzekła panna Peyton. — W każdym razie przydać ci się to może, jako żonie żołnierza.
— Nie jestem jeszcze żoną — odparła Fanny, czerwieniąc się po białka oczu — i doprawdy nie mamy tak bardzo powodu życzyć sobie drugiego ślubu w rodzinie.
— Fanny! — wykrzyknął brat jej, zrywając się z miejsca i chodząc po izbie w nagłem wzburzeniu — proszę cię, nie dotykaj tej struny. Dopóki jestem w takiej niepewności, chciałbym być w zgodzie ze wszystkimi ludźmi.
— Więc niech się skończy ta niepewność — zawołała Fanny, zrywając się z miejsca — bo oto wraca Peyton z radosną wieścią o twem uwolnieniu.
Zaledwie słów tych dokończyła, drzwi otwarły się i wszedł major. Oblicze jego nie mówiło ani o powodzeniu, ani o porażce, malowało się w niem tylko wielkie rozdrażnienie. Wziął rękę, którą Fanny w porywie serca wyciągnęła ku niemu, lecz puścił ją wnet i padł na krzesło z widocznem zmęczeniem.
— Nie udało ci się! — rzekł Henryk z pozornym spokojem, choć serce rzucało mu się w piersiach.
— Widziałeś Harpera? — spytała Fanny, blednąc.
— Nie, nie widziałem. Przejechałem łódką na drugą stronę rzeki, on zaś musiał przeprawić się inną na ten brzeg. Wróciłem niezwłocznie i pojechałem za nim kilka mil w góry na zachód, lecz tu w niepojęty sposób straciłem ślad jego. Wróciłem więc, aby was uspokoić, lecz zobaczę go jeszcze tej nocy i przywiozę ułaskawienie Henryka.
— A widziałeś Washingtona? — zapytała panna Peyton.
Dunwoodie popatrzył na nią przez chwilę, jakby zaskoczony tem pytaniem, poczem odrzekł z pewną powściągliwością:
— Naczelny wódz opuścił swoją kwaterę.
— Ależ, Peytonie — zawołała Fanny z ogarniającą ją znów trwogą — jeżeli się nie zobaczą, to może być za późno. Sam Harper nie wystarczy.
Dunwoodie obrócił zwolna na nią oczy, wciąż pochłonięty jakąś myślą ukrytą, i rzekł:
— Powiadasz, że obiecał pomóc Henrykowi?
— Z wszelką pewnością; z własnej woli, jako wywzajemnienie się za gościnność.
Dunwoodie wstrząsnął głową i spoważniał.
— Nie podoba mi się ten wyraz „gościnność“. To dźwięk pusty. Harper nie byłby się powodował takim jedynie błahym względem. Obawiam się jakiejś pomyłki. Powtórz mi dokładnie, jak się to wszystko odbyło.
Pośpiesznie a z przejęciem spełniła Fanny jego żądanie. Opowiedziała szczegółowo przyjazd jego do Akacji, przyjęcie jakiego doznał i wszystkie wypadki, jakie zaszły podczas jego pobytu. Gdy wspomniała o rozmowie pomiędzy nim a ojcem, major uśmiechnął się, ale milczał. Następnie zdała dokładne sprawozdanie o przybyciu Henryka, o tem co nastąpiło nazajutrz. Ze szczególnym naciskiem powtórzyła, co powiedział Harper, gdy zażądał, aby Henryk zrzucił przebranie, i jakie uwagi czynił o niebezpieczeństwie kroku, na jaki się brat jej ważył. Przypomniała sobie nawet jego szczególne wyrażenie się, że „Henryk bezpieczniejszy jest na skutek tego, że on wie o nim, niż bez tego“. Nadmieniła również z młodzieńczym zachwytem o dobrotliwem zachowaniu się Harpera względem niej i drobiazgowo opowiedziała pożegnanie się jego z całą rodziną.
Dunwoodie słuchał z początku z poważnem skupieniem, a w miarę jak mówiła, twarz jego rozjaśniała się coraz bardziej. Gdy wspomniała o swojem zachowaniu się względem gościa, uśmiechnął się z zadowoleniem, a gdy skończyła, wykrzyknął radośnie:
— Jesteśmy ocaleni! Jesteśmy ocaleni!
Ale w tej chwili przerwano mu, jak się to w następującym rozdziale okaże.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.