Szaławiła/Epilog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPILOG.

Było to wkrótce po roku 1831... i jeszcze burza co przeszła warczała zdala nad krajem piorunami bijącemi w oddaleniu, błyskało jeszcze na niebie naszym, a już po ucisku jak po gradzie i nawalnej ulewie zieleniały trawy i szmaragdowały się drzewa. Znajdowałem się naówczas w Lubelskim, pełnym smutku po wygnańcach dobrowolnych, po ofiarach krwawych, po ruinach dusznych i cielesnych... W każdym domu trafiało się to na opowiadania walk, to na sceny drgające ledwie odegranej tragedyi; a pomimo to coś było naówczas w narodzie żywo odradzającego zeń siłę do nowego bytu... Wszystkie te straty święte do ofiar nie zniechęciły — ucisk Mikołajewski znoszono z uśmiechem... a w kółku domowym cicho rozlegał się śpiew — „Trzeci Maja“ i „Cześć polskiej ziemi“. — Były to jeszcze czasy lepsze... świeżo w walce splecione dłonie synów Polski jeszcze bratnim witały się drżeniem i nie wymyślono jeszcze dzisiejszych podziałów które odcinają jednej matki dzieci od siebie — o! lepsze i świętsze to były czasy.
Jeżdżąc od domu do domu zbierałem legendy o wojnie i powieści o wojakach, płakaliśmy z nieznajomemi razem... potym nagle przychodziła chwila szału i szedł kielich z rąk do rąk i śmiała się nadzieja, starzy i młodzi szeptaliśmy sobie
— Bóg sprawiedliwy!
W tej na poły wesołej, pół bardzo bolesnej wędrówce, gdzie nieraz o opalony i zrujnowany dwór i kulami poprzeszywane ściany oprzeć się było trzeba — zajechaliśmy raz w okolicę Żmurek... Krewny nasz mieszkający w pobliżu powiada mi wieczorem jednego dnia: Jutro musiemy pojechać w odwiedziny, zaproszeni jesteśmy i my i całe sąsiedztwo na rzadki obrząd...
— Cóż to takiego? spytałem...
— Złote wesele u starych Wierzchowskich...
— A no! dobrze, pojedziemy na złote wesele... Jakoż w istocie nazajutrz wybraliśmy się naprzód wprost do owego kościołka, gdzie, jakem się dowiedział później, pierwszy ów ślub przerwany przed laty dany był panu Zbisławowi i Domci... Mimo policyi, wojska i nadzoru trwożliwego Moskali, którzy dwudziestu ludzi zgromadzonych na zabawę obawiają się jakby dla państwa niebezpieczeństwem grożącego wypadku — zebrało się do kościoła prawie całe sąsiedztwo... bo złote wesele nie często się przytrafia...
Już nad wieczór ujrzeliśmy paradne powozy Wierzchowskich ciągnące od Żmurek, ludzie z bukietami, konie we wstążkach, a kompania niemała, bo dzieci, wnuków i prawnuków razem liczyło się do osób ośmdziesięciu... Gdy to zaczęło wysiadać było na co patrzeć. Od najświeższej wiosny i dzieciątek na paskach do posiwiałych już mężczyzn, wszystkiego było po trosze. — Alem najciekawszy był państwa młodych, którzy osobną przybywali landarą, cztery śliczne szpaki ich wiozły... Zbisław wyglądał jeszcze rumiano i zdrowo, tylko kresa na głowie łysej zupełnie znaczniejszą była niż kiedy; jejmość maleńka, nieco otyła ale ruchawa zachowała przy wieku podeszłym ślady dawnej piękności. Cała była ubrana biało, a mąż w taratatce granatowej, bo już polski strój został zakazany — choć na jednę nogę zakuliwał, zachował swą piękną postawę i miał jeszcze coś młodego w sobie mimo wieku... Wziąwszy się pod ręce razem szli do kościoła, a za nimi trzej synowie, dwie córki, wnuczki, wnuki żonate i prawnuczęta w białych sukienkach z bukietami, z dziecinną wrzawą wesołą. Wszystko to razem otoczyło ołtarz i parę sędziwą, do której przemówiwszy i dając im poświęcane laski kwieciste, pobłogosławił nowy ksiądz proboszcz. Na chórze zagrzmiało Te Deum, wyszliśmy wszyscy po obrzędzie rozczuleni, zapłakani a weseli i jechaliśmy wśród okrzyków do Żmurek, gdzieśmy się ledwie pomieścić mogli, tak nas było pełno. Pomimo że z rodziny brakło jednego syna i dwóch wnuków którzy wyszli z emigracyą za granicę — jeszcze naówczas nikt powrotu nie tracił nadziei, a stary Zbisław klął się że nie umrze aż Polskę całą i zmartwychwstałą zobaczy.
Przyglądając się temu rozczulającemu obrazowi uczty rodzinnej i twarzom jasnym dwojga staruszków, a nie znając wcale przeszłości ich, odezwałem się do krewnego z którym przybyłem...
— Otóż to prawdziwie szczęśliwe stadło, na którym znać że je miłość prawdziwa skojarzyła, a nie rozkaz rodzicielski, ani jakaś fantazya swatów...
Krewny mój śmiać się począł.
— Znać, rzekł, że wcale nie słyszałeś o panu Zbisławie, jego dziejach i sławnej a osobliwej przygodzie która to małżeństwo poprzedziła. Masz tedy wiedzieć, że się zrazu pobrawszy rozstali, że panna doń nie miała serca i że ją zdobywać musiał... powtóre...
P. Zbisław opowiadać lubi, jeśliś ciekaw a posłuchać masz wolą, nastręczę ci sposobność w tych dniach z ust jego własnych dowiedzieć się o historyi tego osobliwszego małżeństwa, które się poczęło wojną a skończyło miłością, pożyciem najszczęśliwszym; i ułagodzeniem charakteru człowieka, który przed ożenkiem za awanturnika uchodził i zwan był powszechnie Szaławiłą...
Nie potrzebuję nawet mówić żem z ochotą przyjął zapowiedzianą mi powieść i pozostał dla niej parę dni dłużej. — Trzeciego czy czwartego potym dnia przybyli państwo Zbisławowstwo i przy kieliszku stary rozochociwszy się jął nam historyą swą, tak jakeśmy ją tu powtórzyli... ze wszystkiemi szczegółami powtarzać może poraz setny.
— Hej! mospaneńku — dodał w końcu... co to gadać — poczciwa a mądra kobieta co zechce z człowieka zrobi, nie potrzebując go ani pod pantoflem gnieść, ani za nos ciągnąć... bo go za serce chwyciwszy poprowadzi jako się jej zda...
Bałem się zrazu, aby w Domci affekt się później do onego białokurego nie odezwał, alem prędko uspokoił się zobaczywszy go w kilka lat potym tak zbiedzonego i ogłupiałego jak Chorążyc, i po nieboszczyku zajmującego wakujące krzesło gospodarskie..... jeszcze mu do innych przymiotów przybył nieborakowi nos czerwony... Niewiem jakim to sposobem się dzieje, że ci co rozumnie jakoś piją to im nie idzie ani do głowy ani do trąby... a takim jak Staszek wnet się kameryzują i policzki i nosy... Spotykaliśmy się potym na świecie wiele razy... i Domcia Panu Bogu dziękowała że za tego mazgaja nie wyszła, a jam też miał za co się modlić, że mi Opatrzność taką dała żonę. Wychowaliśmy na pociechę sobie i krajowi poczciwe dzieci... i mogę powiedzieć śmiało żem był w życiu szczęśliwy jak mało... Gdyby jeszcze ojczyzny doczekać!
Westchnął stary. — Naówczas tym życzeniem kończyło się wszystko, inaczej serca biły, innemi uczuciami żyli i oddychali ludzie... Przyszły nauki nowe, prorocy nowi, wagi i miary i zasady i prawdy inne... a co stare... legło w mogiłach. Dziś wzdychając tylko napisy na nich czytamy...

Koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.