Szał namiętności/Narcyz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Narcyz
Pochodzenie Szał namiętności
Wydawca Drukarnia M. Prużańskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia M. Prużańskiego
Miejsce wyd. Białystok
Tłumacz Edmund Jezierski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NARCYZ.


Zapadł zmrok. W salonie, gdzie wszyscy czworo przeszli na czarną kawę, nie zapalono jeszcze światła. Malutki kącik, który gospodyni domu, baronowa Eisendorf, kokieteryjnie nazywała „swoim kącikiem“, w zupełności tonął w mroku. Wypielęgnowane latanje, feniksy i filodendrony splątały się nad głowami siedzących, zupełnie jakby strop jakiejś egzotycznej altanki. Skutkiem czerwonawego światła latarni ulicznych długie ich liście rzucały na sufit fantastycznie-piękne, drżące cienie. Z jadalni, gdzie jeszcze paliły się świece, biegła po podłodze, przedarłszy się przez szczelinę w drzwiach, wązka i długa jasna smużka, mimowoli przyciągająca ku sobie oczy. Siedzący w „kąciku“ — dwie kobiety i dwóch mężczyzn — stanowili przyjacielskie, ścisłe kółko, na cokolwiek cynicznem wzajemnem pobłażaniu w dziedzinie flirtu oparte. Wszyscy byli młodzi, piękni, niezależni i bogaci. Baronowa była wdową już od lat czterech i często mówiła, że nigdy więcej nie wyjdzie zamąż, dlatego że korzystać z uciech życiowych daleko wygodnej i przyjemniej będąc wdową. Przyjaciółka jej, Betsy, nie miała powodów do zazdroszczenia jej tego, choć była zamężną za bardzo poważnym, bardzo starym i bardzo pobłażliwym dygnitarzem. Obydwie panie twarzami swemi i figurami stanowiły nader interesujący kontrast, Baronowa wspaniała, rozkwitła i leniwa brunetka, zmysłowa na pozór, lecz, w rzeczywistości, bardziej czuła, niż namiętna, — rzucała się każdemu w oczy swoją ociężałą pięknością. Betsy na pierwszy rzut oka nie wzbudzała zachwytu, lecz przy bardziej bliskiej znajomości czuło się w niej taki czar pożądliwego i bystrego rozumu, taki nieodparty urok nerwowej, zapalnej i chorej natury, szaleńczo palącej swe życie z obydwóch końców, że liczba jej wielbicieli przewyższała baronowej. Była niskiego wzrostu, z wytworną, szczupłą figurką, blondynka, niezdrowym jaskrawym rumieńcem, z olbrzymiemi szaremi oczyma i z nerwowym tikiem w prawym kąciku ust. Bardzo często zmieniała swoje sympatje. W obecnej chwili „niewolnikiem“ jej był oficer gwardji książę Czcheizde, — zazdrosny, głupi i niezwykle piękny gruzin. O względy baronowej zabiegał Sanin — młody adwokat przysięgły „wchodzące światło adwokatury kryminalnej“, jak go tytułowali sprawozdawcy sądowi gazet.
Ach, a propos, — rzekła baronowa, odrzucając w tył głowę i zwracając się do adwokata: — zupełnie zapomniałam podziękować panu za kwiaty, jakie mi pan wczoraj przysłał... prześliczny bukiet!...
W czasie tym leżała na kozetce, zmęczona po gwarnie spędzonym dniu i ociężała skutkiem wypitego przy obiedzie szampana. Sanin siedział z tyłu za baronową, oparłszy się o poręcz jej kozetki.
— Pan, widocznie, zasnął tam w kąciku, mr. Georges? — ciągnęła dalej baronowa. — Czy pan słyszy, co mówię?
Sanin leniwie odwrócił ku niej głowę.
— Słyszę, słyszę... prześliczny bukiet?... Jestem bardzo zadowolony, że spodobał się pani...
— Ach, uwielbiam kwiaty!...
— Cóż może być piękniejszego?...
— I pan jakby zgadł mój gust: konwalje, fijołki i bez... Wszystkie mają taki deliktny, subtelny zapach. Betsy, ty kochasz kwiaty?
— O, tak, rozumie się — odpowiedziała Betsy, kołysząc się wolno w wielkim wolterowskim fotelu: lecz tylko mnie się więcej podobają odurzające, delikatne zapachy... Naprzykład, lubię kwiaty magnolji, kwiaty pomarańczowe... Pachną tak silnie, tak słodko, że budzi się we mnie pragnienie jedzenia ich. Lecz mimo to ulubiony mój kwiat to — tuberoza. On mnie upaja, zupełnie jak haszysz. Kiedy zbyt długo czuję ten zapach, opanowują mnie jakieś niewyjaśnione, cudne halucynacje... Potem, rozumie się, następuje ból głowy...
— A pan, książę? Jaki kwiatek pan lubi najbardziej ze wszystkich? — spytała baronowa.
Książę, który najwięcej w świecie troszczył się o to, aby go uważano za dowcipnego i który każdy swój dowcip potwierdzał śmiechem, naraz ostro i krótko roześmiał się.
— Zupełnie nie lubię kwiatów. Najwięcej lubię same owoce.
— Animal, que vous êtes! — zawołała Betsy i uderzyła Czcheizde wachlarzem w rękę: niech pan mówi poważnie.
W ciemności dał się słyszeć dźwięk, podobny do pocałunku i książę rzekł sztucznym głosem, jakim zawsze „wschodni“ ludzie mówią komplementy:
— Najpiękniejszy kwiat róża. Podobna jest do pani, Betsy.
Baronowa znów podniosła głowę, ażeby zobaczyć Sanina.
— A pan, mr. Georges, dlaczego pan nie mówi jaki jest pański ulubiony kwiat? — spytała.
— Mój kwiat?
Sanin zamyślił się.
Przez twarz jego prześlizgnął się jakiś jakby smutny, jakby czuły cień. Widocznie, przypomniał sobie coś bardzo dalekiego.
— Narcyz, — odpowiedział wreszcie.
— Narcyz? Fi! To taki wulgarny kwiatek.
— Nie, to kwiatek zakochanych.
Wie pani, co o nim mówią na Wschodzie?
I Sanin wyrzekł przeciągłym głosem:
Przesyłam ci narcyz. Z barwy płatków.
Podobny on do tego, kto śmiertelnie zakochany.
W nim woń, jak u dziewicy w godzinie spotkania, i bladość młodzieńca w chwili rozstania.
— To delikatny, naiwny, marzycielski kwiatek. Ma taki delikatny, ledwie wyczuwlany, ostry zapach. Rośnie na blado-zielonem kruchem źdźble i, zerwany, więdnie, nie dożywszy do rana.
— Ach, mój Boże, jakieś to wzruszające! — rzekła ironicznie baronowa: prawdopodobnie z tym marzycielskim kwiatkiem związane są jakieśkolwiek delikatne wspomnienia pana?..
— Jakże? Mam i wspomnienia.
— Niech pan opowie, proszę bardzo... To powinno być zabawne.
— Tak, tak, niech pan opowie, mr. Sanin, — poprosiła Betsy: To bardzo ciekawe.
— Lecz tu właściwie niema co i opowiadać, — rzekł Sanin tłumiąc udane ziewanie: Poprostu — głupie wspomnienia młodości... Byłem wtedy studentem i, rozumie się, znajdowałem się w wielkiej biedzie. Przeczytałem jakoś w gazetach ogłoszenie, że poszukują na lato na wyjazd korepetytora-studenta. Więc i pojechałem do pewnego malutkiego powiatowego miasteczka na południu Rosji. Pamiętam, że przez drogę wciąż myślałem: jacy to są ludzie, z którymi będę musiał spędzić całe lato? Czy zostanę przez nich przyjęty w charakterze członka rodziny, czy też będą mnie traktować jako „najemnika“?
O rodzinie tej, do której jechałem, wiedziałem tylko jedno: że jest tam gimnazista z klasy wstępnej, którego powinienem był przygotować do wyższej klasy.
„Patron mój spotkał mnie na dworcu, a przywitanie jego było tak ciepłe, proste i serdeczne, że wszystkie moje obawy w jednej chwili rozproszone zostały. A i sama jego powierzchowność uspokoiła by każdego. Należał on do liczby tych ludzi, o których Cervantes mówił: „tłusty — a zatem dobry człowiek“. Wszystko w nim tchnęło niewyczerpaną dobrodusznością, łagodnością, zdrowiem, humorem i dobrym apetytem. Nazywano go Matwiejem Kuźmiczem. Zajmował w mieście stanowisko lekarza powiatowego. Lat miał około pięćdziesięciu i, przypuszczam, dobrze po pięćdziesiątce.
Po drodze z dworca do domu Matwiej Kuźmicz rzekł do mnie:
— Muszę pana, ojczulku, o jednej rzeczy uprzedzić (ojczulku — był jego ulubiony, pieszczotliwy zwrot). Wie pan, żeby nie wyszła jakakolwiek taka nieprzyjemność... Żona moja jest niema... Gdy urodziła drugie dziecko — martwe, od tego czasu i straciła mowę... Lecz słuch u niej pozostał znakomity... Więc oto i mówię, ojczulku, ażeby jakkolwiek nie tego... No, lecz pan mnie sam rozumie.
„Przyjechaliśmy. Parterowy domek, biały, z zielonym dachem, z czyściutkiemi szybami, miał wygląd bardzo wesoły i przytulny. Wielki taras cały zarośnięty zielenią dzikiego wina. Patrząc z oddali na takie domy, zawsze dlaczegoś czuje się, że w nich ludzie żyją cichem i spokojnem życiem.
„Na tarasie spotkała nas Wiktorja Iwanowna — pani domu. Pomimo nader zrozumiałe uczucie litości, jakie ona wzbudzała we mnie, mimowoli zatrzymałem się przed nią, zdumiony jej dziwną pięknością: jak malują artyści-symboliści aniołów. Wyobraźcie sobie wysoką i szczupłą — właściwie uduchowioną postać, niezwykle białą, prawie bez cieni twarz i długie, o egipskim rysunku oczy, pełne milczącego smutku i jednocześnie zagadkowe, jak u sfinksa. Ubrana była Wiktorja Iwanowna w biały kostjum jakiegoś fantastycznego kroju, cały w podłużnych fałdach.
— „Witia, przedstawiam ci takiego-to — rzekł Matwiej Kuźmicz, podprowadzając mnie do żony: to — student, przyszły korepetytor Koli...
„Bacznie popatrzała na mnie, w milczeniu pochyliła głowę i powoli podała mi rękę, dotknięcie której zmusiło mnie do drgnięcia, zupełnie jakby w nagłem przeczuciu.
Im dłużej obserwowałem Wiktorję Iwanownę, tym bardziej zagadkową stawała się dla mnie. Była w niej, widocznie, zupełna obojętność do życia i wszystkich jego przejawów.
I rankiem i wieczorem, i przy obiedzie i w czasie spacerów, widziałem ją wciąż z jednym i tym samym wyrazem twarzy, na której jakby na wieki zastygł wyraz tęsknoty. Tylko do swej przecudnej powierzchowności i do swoich zawsze fantastycznych toalet, odnosiła się ona ze szczególną starannością i troskliwością. Lubiała więcej, niż każda kobieta w święcie, patrzeć w lustro i wystawała przed niem nadzwyczaj długo...
„Nie miała ona, jak to bywa u większości niemych, pragnienia, ażeby za wszelką cenę rozmawiać z otaczającymi. Alfabetu niemych na palcach, widocznie, nie umiała, a do gestów uciekała się bardzo rzadko. Zato z chorobliwą namiętnością lubiała muzykę i całe wieczory spędzała przy fortepianie. Grafa Wiktorja przecudnie, lecz żeby nie wiem co wykonywała, — zawsze wkradł się w utwór jeden i ten sam odcień utajonej, milczącej tęsknoty...
„Interesującem i wzruszającem było patrzeć na stosunek Matwieja Kuźmicza do żony. Ten wielki, tłusty człowiek, pasujący z wieku raczej na jej ojca, postępował z nią zupełnie jak winne i kochające dziecko. Zdaje się, nie było ani jednego pragnienia, ani jednego kaprysu, którego by on natychmiast spełnił, gdyby tylko ten kaprys przyszedł do głowy Wiktorji. Lecz Wiktorja przyjmowała te jego czułe i pełne troskliwości zabiegi ze swoją zwykłą tęskną obojętnością, i tylko zrzadka, przy szczególnie natarczywych zapytaniach o zdrowie, między jej brwiami ukazywała się ledwie doszczegalna niecierpliwa zmarszczka. To wystarczało w zupełności do tego, ażeby Matwiej Kuźmicz momentalnie znikał z wystraszoną twarzą z pokoju.
Minęły dwa czy trzy tygodnie.
Niezwykłe uczucie jakiego doznałem przy pierwszem zaznajomieniu się z niemą panią domu, nie mijało. Przeciwnie, między mną a nią zawiązał się jakiś tajemniczy, nienormalny związek. Wystarczyło, ażeby choć przelotnie popatrzała na mnie z tyłu, i w tejże chwili czułem na sobie to jej spojrzenie i odwracałem się nie instynktownie, jak to bywa zwykle — lecz z zupełną pewnością, że to ona właśnie patrzy na mnie. My z nią nigdy o niczem nie mówiliśmy (czyż mało można było znaleźć sposobów dla wymiany myśli), lecz jeżeli czytałem cokolwiek głośno lub opowiadałem cośkolwiek, zawsze wiedziałem, że ona siedzi tuż, obok, i nie odrywa odemnie swoich zdumiewających oczu, Kiedy zaś o zmroku siadała do fortepianu, wciskałem się jak najdalej, w ciemny kąt, słuchałem jej, i gotów byłem słuchać bez końca... Ten dziwny związek duchowy nie był podobnym do zaczynającego się flirtu: było w nim coś nienaturalnego, przerażającego...
Razu pewnego w początkach lipca, pamiętam jak teraz, w niedzielę, dzień był szczególnie gorący... I ludzie i zwierzęta oddychali z trudem. W ciężkiem rozpalonem powietrzu czuć było zbliżającą się burzę, lecz burza nie przychodziła...
Nadszedł wieczór. Odblask gasnącej zorzy nadawał ciężkim sinym chmurom krwawy odcień. Ściemniało się zdumiewająco szybko. Stałem na tarasie, wsparty o słup, ogarnięty tem dręczącem omdleniem, które zawsze opanowywa nas przed burzą... Naraz zwykła, władcza moc zmusiła mnie do szybkiego obejrzenia się w tył... Obok mnie stała Wiktorja. Potem zaszło coś niezwykłego, strasznego... Dotychczas nie wiem, dlaczego to się stało: — czy winno temu wszystkiemu natężenie elektryczne bliskiej burzy, czy też wyczytałem w jej oczach namiętne wezwanie, — ręce nasze splotły się w dzikim uścisku, i usta nasze spotkały się długo i męcząco-słodko...
Nic nie powiedzieliśmy jedno drugiemu — ani słowem, ani gestem. Ocknąwszy się po nagłym pocałunku, Wiktorja uwolniła się z moich rąk, wyjęła z poza stanika swój malutki zegarek i wskazała mi z początku cyfrę XII, potem okno, Przytem znakiem pokazała mi, że jeżeli zastukam, to okno otworzy się.
Około godz, 11 burza ucichła. Wyszedłem na ulicę, podniecony myślą o oczekującem mnie spotkaniu i o Jego niezwykłości. Niebo było jasne, czyste i wydawało się bezdennem. Księżyc świecił z jakąś natarczywą jasnością. Pośrodku ulicy leżały ostre czarne cienie domów. Powietrze było nasycone ostrym zapachem wilgoci po burzy i upojnym zapachem białej akacji.
Przechodząc ogródkiem, zauważyłem grządkę narcyzów, bielejących w ciemności, nachyliłem się zerwawszy jeden, włożyłem w butonierkę surduta. Potem, cicho prześlizgnąwszy się przez nawpółotwartą furtkę, podszedłem do okna, wychodzącego z sypialni Wiktorji na ogródek.
Okno było zamknięte, i przytuliwszy do niego twarz, nic nie mogłem dojrzeć, oprócz czarnej mgły. Powstrzymując oddech, zastukałem ledwie dosłyszą nie w szybę. Okno powoli i bezdźwięcznie otworzyło się.
I naraz zobaczyłem przed sobą, wszystkiego w odległości jakiegoś pół arszyna, twarz Mawieja Kuźmicza, bladą, zaniepokojoną twarz, z oczyma nienaturalnie błyszczącemi w jasnem świetle księżyca.
Instynktownie schwytałem za kij.
— Niech pan zostawi. Proszę nie robić głupstw rzekł ze spokojną goryczą w głosie: żona ma teraz atak nerwowy. Niech pan przejdzie wokoło na taras. Zaraz tam będę. Musimy porozmawiać.
Oszołomiony, unicestwiony wchodziłem po stopniach na taras. Matwiej Kuźmicz już czekał na mnie.
— Siadaj pan, — wskazał na ławkę, i sam usiadł obok mnie.
W ciemności nie widzieliśmy twarzy swoich, lecz czułem, że z mojej twarzy nie schodzi płonący rumieniec.
— Widzi pan, rzekł Matwiej Kuźmicz równym głosem, w którym, jednakże, dało się słyszeć zdławione cierpienie: widzi pan, ja wiedziałem, że żona wyznaczyła panu dziś spotkanie, i nie chciałem temu przeszkadzać.
— Dlaczego? — spytałem szeptem.
— Dlaczego? Pozwoli pan, że tego nie będę mu objaśniać. Powiem tylko jedno: oto już czwarty rok, jak jestem jej mężem tylko z nazwy. I nie przeszkadzałbym panu dokonać czynu, niegodnego pana, gdyby Wiktorja Iwanowna nie dostała ataku nerwowego...
Rozumie pan: nie mogła znieść tego niepokoju w przeciągu kilku godzin, i teraz ma atak histeryczny...
Milczałem, a Matwiej Kuźmicz ciągnął dalej z tym samym robionym spokojem:
— Ja wam i jutro nie będę przeszkadzać. Nie należę do liczby zazdrośników, broniących swego szczęścia z rewolwerem w ręku... A przytem na mocy niektórych okoliczności nie mam do tego i praw moralnych... Niech pan mieszka u nas na jakich mu się podoba zasadach... Niech pan robi, co mu się podoba... tylko... tylko, proszę pana... nie wystawiajcie mnie na pośmiewisko miasta... Byłoby to dla mnie zbyt ciężkiem...
— Nie, na to się nigdy nie zgodzę, — odrzekłem, wzruszony jego pełnemi samozaparciu słowami...
— Tak?.. Nie zgodzi się pan?.. —
W głosie Matwieja Kuźmicza dało się słyszeć radosne podniecenie: — Nie zgodzi się pan? Pan nie uwierzy, z jaką ulgą to słyszę... Przecież od pierwszego spojrzenia wywarł pan na mnie wrażenie takiego uczciwego człowieka... Byłem prawie pewien, że pan się nie zgodzi.
— Rozumie się, że się nie zgodzę.
— No a teraz ostatnie... Pozostaje panu zabrać ją ze sobą. Co do jej zgody niema co wątpić.
Ona pójdzie za panem na skraj świata chociaż. Czy chce pan tego?
Nie odpowiedziałem ani dźwiękiem. Nie wie działem, co mam powiedzieć.
— Niech pan robi, jak będzie uważać za lepsze. Wszystko należy od pana. Nie mam prawa ani radzić, ani odmawiać, chociaż muszę powiedzieć, że Wiktorję Iwanownę ubóstwiam, nawet więcej — modlę się do niej... Lecz pozwolę sobie powiedzieć tylko jedno... Niech pan spróbuje zwrócić się do swego sumienia i do swego rozumu. Po roku, no, powiedzmy, po dwóch, czy nie stanie się dla pana ciężarem wieczne wspólne życie z niemą kobietą, z kaleką? Ja sam za pana odpowiem „tak“. Jeżeli tak, to jedno z dwojga: albo życie pańskie stanie się nieznośnym ciężarem lub, co jeszcze gorsze, porzuci pan Wiktorję — i wtedy do końca swoich dni nie pozbędzie się pan świadomości popełnionego przez niego okrutnego i niesprawiedliwego czynu. Ja ją znam. Ona nigdy nie wróciła by do mnie po tem wszystkiem...
Łzy zwilżyły me oczy. Wstałem z ławki.
— Pan wybaczy mi, Matwiej Kuzmicz, — rzekłem, szukając w ciemności jego ręki: wyjeżdżam jutro.
Nie widziałem jego twarzy.
Lecz uścisk jego ręki był tak mocny i szczery, że z mojej duszy zupełnie jakby stoczył się głaz.
Sanin zamilkł.
— I to wszystko? — spytała po chwili baronowa.
— Wszystko, — odpowiedział Sanin.
Baronowa roześmiała się przymuszonym, nerwowym śmiechem, w którym słyszeć się dało uczucie zazdrości.
— Bardzo interesujący romans.
Jak to poetycznie: niema Pentefja i cnotliwy student.
Sanin nachylił się, ujął rękę baronowej, pocałował ją i rzekł tonem przeprosin:
— Ach baronowo, to przecież było tak dawno...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Edmund Krüger.