Syzyf/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział IV
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W miasteczku, najbliższem Stawisk, mieszka żyd stary, Wigdor Maneles, niegdyś handlarz, kupiec, spekulant, dziś używający spoczynku, dziadek licznych wnuków i prawnuków, pierwsza osoba w ostatniej mieścinie. Używa powszechnego miru i poważania w kole współwyznawców, a nawet i chrześcianie źle o nim nie mówią. Może za dawnych czasów, gdy na własną rękę interesa prowadził, gdy się dorabiał majątku i na dwukołowej biedzie, okolice objeżdżał, może wówczas, powiadam, zdarzyło mu się kogoś oszukać, procent wielki zedrzeć — jak zwyczajnie w handelku. Ale dziś, stary Maneles już żadnych interesów sam na siebie nie robi, nawet zboża nie kupuje, tylko odpoczywa i nabożnym się sprawom poświęca. Od rana do nocy siedzi nad foliantami Talmudu, czyta i rozmyśla, rozmyśla i czyta; czasem wychodzi za miasto, jeżeli pogoda sprzyja, siada pod cieniem drzewa i znowu rozmyśla. Czasem którego prawnuczka czytać uczy, albo też, w szkole siedząc, mądrych opowiadań słucha, lub sam mądre rzeczy mówi.
Dziś już nikt starego Manelesa nie spyta, po czemu jest pszenica, albo jęczmień; lecz gdy idzie o to, ile można dać za tę pszenicę lub jęczmień, na odleglejszy termin, to każdy się starego Manelesa radzi; gdy idzie o to, komu i ile dać kredytu, to opinia Manelesa jest stanowcza. W zwykłych, codziennych sprawach nikt go nie niepokoi, w ważniejszych każdy się do niego ucieka. Jeden jego wyraz więcej niekiedy znaczy, aniżeli długa dyskussya.
Syn starego Manelesa, Abram, także jest już człowiek stateczny, prawie stary, także ma siwą brodę i wnuki, ale w porównaniu z ojcem, uważany jest za dzieciaka. Zawsze nazywają go „młody Maneles.”
Doktór Ditto często do Manelesów musi przychodzić, bo stary i młody zapadają na zdrowiu, a synowie, synowe, zięciowie, córki, a wnuczki delikatne także, dają lekarzowi niemałą praktykę.
Jednego dnia, wezwano doktora do starego, prosząc o pośpiech i mówiąc, że bardzo jest z nim źle. Doktór przyzwyczajony był do takich alarmów, ale poszedł natychmiast. Zastał chorego siedzącego w fotelu; był czerwony i z trudnością oddychał.
— Co to panu? — zapytał Ditto, ujmując go za rękę, by puls zbadać.
— Źle — odrzekł Maneles — bardzo źle.
— Ale cóż właściwie? co panu dolega? co boli?
— Wszystko, panie, a to najbardziej, że dziś jajko chce być mądrzejsze od kury... to mnie najbardziej boli, to, panie doktorze...
— Nie rozumiem...
— Prosty jest interes, panie, mnie gniew szkodzi — a ja byłem przymuszony, musiałem się na tego smarkacza rozgniewać.
— Na kogo?
— No, na Abrama, na mego syna. Wyobraź pan sobie, tu dziś przyjeżdżał ten młody szlachcic ze Stawisk.
— A on tu co robił?
— Pan doktór się pyta, — odrzekł z uśmiechem ironicznym żyd — co pan ze Stawisk mógł robić u młodego Manelesa? Przecież nie przyjechał do niego na herbatę, ani na zabawę — pieniędzy chciał. Co innego można żądać od żyda?
— No, dobrze, ale nie widzę powodu do gniewu...
— Tymczasem ja się gniewałem, ja byłem zły, ja krzyczałem, tak krzyczałem, że aż mnie porwał wielki kaszel, aż mi krew uderzyła do oczu, aż upadłem na krzesło... Oni myśleli, że ja bardzo zasłabłem, posłali po pana, a pan, zawsze poczciwy, nie pyta, kto chory? do każdego śpieszy... Mnie niedobrze, aj, jak niedobrze było, bardzo źle... teraz już cokolwiek przechodzi, ale było źle...
Doktór wziął chorego za rękę i przez jakiś czas patrzył na zegarek.
— Ile pan masz lat? — zapytał.
— No... tyle, ile Pan Bóg dał, nie pamiętam, nie rachowałem... jest ich dużo.
— Stu jeszcze nie ma?
— Pi! pi! chciałbym doczekać, chciałbym mieć to szczęście.
— W każdym razie, panie Maneles, strzeż się na przyszłość wybuchów gniewu. Pomimo sędziwego wieku, jesteś jeszcze dość silny i możesz żyć, ale nie unoś się, bo ci to może zaszkodzić. Napij się teraz wody, a później dostaniesz proszki — główna rzecz — bądź spokojny.
— No... ja przecież już jestem spokojny, tak dalece spokojny, że mogę mówić o tem, co było. Nie jestem młodzik, mogę wybuchnąć gniewem, ale prędko stygnę. Co pan chcesz, jak człowieka nagle co kolnie — to człowiek krzyknie, a jeżeli ciągle kole, to człowiek stęka z bólu. Mnie i nagle kolnęło i ciągle kole... więc krzyknąłem — a teraz jęczę...
— Mój panie — rzekł doktór — przepraszam za ciekawość moją, może zbyteczną, ale wymieniłeś nazwisko człowieka, z którym łączy mnie przyjaźń — jaki ono związek mieć mogło z pańskiem uniesieniem? Czy możesz mi to powiedzieć?
Maneles skinął na domowników, żeby wyszli. Poprawił się w fotelu i, zniżając głos, rzekł:
— Ja mogę panu powiedzieć i to, i drugie i dziesiąte; mogę panu powiedzieć dużo, bo wiem, do kogo mówię. Jednemu nie idzie do głowy małe ziarnko, drugiemu idzie cała góra; jeden nie widzi całej góry, drugi dostrzega ziarnko piasku. Pan masz głowę otwartą, pan ziarnko dojrzysz. Posłuchaj pan: kto długo żył, dużo słyszał, kto dużo słyszał, dużo wie. Ja żyję długo, przez ten czas widziałem dużo ludzi i dużo interesów i przekonywałem się z każdym rokiem, że świat do lepszego nie idzie. Owszem, on wcale na gorsze się przerabia. Ja nie będę panu opowiadał o tem, że panowie podupadli, że teraz dobrych interesów nie ma, że cały handel się popsuł, pan sam to wiesz; ale tego może pan nie wiesz, że się nasi żydzi popsuli; przez to ja cierpię, przez to stękam. Dawniej mówiono, że żydzi są gałgany, i w tem było bardzo mało racyi, teraz jest w tem dużo racyi; a jeżeli dalej tak będzie szło jak teraz, to z czasem będzie cała racya! Ja nad tem płaczę, ja modlę się, żeby do tego nie doszło.
Rzekłszy to, stary Maneles westchnął, odpoczął przez chwilę i znów zaczął:
— Nie będę panu opowiadał, co oni zaczynają wyrabiać z naszym starym zakonem, to nie przy panu pisane i pan się na tem nie pozna; dość będzie, gdy powiem, że oni go psują, oni go zaniedbują, a stoi w księgach, że zguba żydów może wyjść tylko od żydów... Słyszy pan? to się już zaczyna! Musiałbym długo mówić i długo tłómaczyć tę rzecz ale ona pana nie obchodzi, ona należy do nas; powiem więc o tem, co należy i do nas i do was. Weź pan dwie kwarty, zwyczajne blaszane kwarty, niech jedna z nich będzie cała, druga dziurawa. Całą kwartę napełnisz pan drobnemi kropelkami, dziurawej nie napełnisz całą rzeką. Człowiek też może być uważany za kwartę: który wymaga mało, będzie lada czem nasycony, który jest chciwy, niczem się nie zaspokoi.
— Prawda to jest, panie Maneles, ale...
— Ale pan nie widzi w tem pana ze Stawisk?
— Istotnie, to chciałem zauważyć.
— Zaraz do niego przyjdziemy. Nie do każdej rzeczy dochodzi się od razu i wprost, a gdy się mówi o dużych pytaniach, o takich, co zastanowienia godne, nad któremi zapłakać można, to trzeba je obejść i z tej i z tamtej strony, obejrzeć z tego i z tamtego boku, i wprost, i na odwrót, i dopiero ma się rzecz gotową. Taki jest nasz sposób myślenia, stary, wypróbowany, wypraktykowany przez mądrych ludzi. My przyjdziemy do młodego pana ze Stawisk i przyjdziemy do mojego gniewu, i do tego, co mnie boli przyjdziemy, ale wpierw zatrzymamy się jeszcze... Widziałeś pan kiedy wilka?
— Nie raz, zabiłem nawet kilku własnoręcznie.
— Więc pan wiesz, że to jest paskudne zwierzę, wielki drapieżnik, on potrzebuje gorącej krwi, żywego stworzenia, on w zębach nosi śmierć.
— Istotnie tak jest.
— Proszę pana powiedzieć mi, ile taki wilk musi zjeść na dzień baranów, żeby był całkiem najedzony?
— Sądzę, że jeden wystarczy mu zupełnie.
— Dobrze, niech będzie jeden. A czy pan widziałeś takiego wilka, coby zjadł dziesięć, albo sto baranów na dzień?
— Pan żartujesz?
— Nie, ja tylko pytam, czy pan widziałeś?
— Nie widziałem.
— Więc można ztąd miarkować, że wilk, gdy zjadł barana, gdy zaspokoił głód, jest syty? całkiem syty?
— No, tak...
— A proszę pana powiedzieć mi, czy pan widział kiedy sytego człowieka?
— Zadałeś mi, panie Maneles, pytanie, na które możnaby długo odpowiadać i jeszcze nie odpowiedzieć wyczerpująco. O ile mi się zdaje, masz na myśli sytość, czy nasycenie w znaczeniu przenośnem, widzę bowiem, że lubisz używać alegoryi.
— Nie rozumiem, co znaczy słowo, które pan doktór wymienił i które ja po raz pierwszy słyszę, ale mogę objaśnić moje pytanie. Da się ono rozumieć i tak i tak. Jeżeli pan doktór myśli o takich, co się najedli jedzeniem i już więcej jeść tej godziny nie mogą, to pan widział nasyconego człowieka.
— Mój panie, widziałem nietylko nasyconych, ale przesyconych, chorujących i często umierających z przesytu.
— No, tak, ale oprócz tego głodu, który można zaspokoić chlebem, i oprócz tego pragnienia, co się da ugasić wodą, człowiek ma jeszcze inny głód i inne pragnienie, a w tym innym głodzie i w tem pragnieniu nie ma granic. To się nazywa chciwość, chciwość, panie doktorze. Nie chcę mówić, że za moich czasów, za dawniejszych czasów, chciwości między naszymi żydami nie było, ale miarkowało ją trochę sumienie, a trochę rozum. Dziś sumienia się stępiły, a rozum się zaostrzył, oj, i jak się zaostrzył! Dawniej dorabiali się przez lata, dziś są tacy mądrzy, że chcą mieć majątki odrazu — i zawsze im mało, zawsze mało. To są owe dziurawe kwarty, których cała rzeka nie napełni... Oni lubią opowiadać o swojej uczciwości i o swoim rozumie, a po prawdzie są prostaki i głupcy, mają kamień zamiast serca, a w głowach brak im prostego rachunku. Ja to powiedziałem memu synowi, i wnukowi memu też powiedziałem. Był tu dziś pan ze Stawisk, chciał pieniędzy, no, zwyczajna rzecz, on ma ciężary na majątku, on ma żonę, ma dzieci, musi dom utrzymać; chce sobie trochę los polepszyć, chce trochę pieniędzy w grunt włożyć, żeby miał później więcej zboża na sprzedaż; jemu potrzeba, jemu można dać, jemu należy dać i samemu przytem trochę zarobić. U niego pieniądze pewne, bo on uczciwy człowiek. On przyszedł do mego syna, bo gdzież miał się udać? Rozmawiali z sobą obok, w drugiej stancyi — ja ztąd każde słowo słyszałem. Mój syn takiego procentu zażądał, że mi się zimno, a potem gorąco zrobiło. Dzisiejszą modą, od razu chciał się zbogacić! Targowali się, mój syn nie ustępował, słuchać nie chciał, — tamten pan zabrał się i odjechał. Syn przyszedł do mnie pochwalić się swoją mądrością, a ja mu powiedziałem: „Jesteś baran, jesteś cielak, nie masz w głowie nic! Chwalisz się — czem? Cóżeś zyskał? — nic. Powiadasz, że przyjdzie drugi i da ci tyle, ile żądasz; może, ale to będzie bankrut, u którego ci pieniądze przepadną. Czy, jeżeli masz konia, dobrego konia, co może długie lata pracować i wozić dziesięć centnarów, czy — pytam — włożyłbyś na niego sto centnarów? Nie, bo koń padłby; a dlaczego chcesz, żeby człowiek padł, kiedy możesz mieć z niego pewną i długoletnią korzyść? Gdzie twój rozum? gdzie twój rachunek?” Zgniewałem się strasznie, powiedziałem wszystko, co nakipiało mi w piersi, przeklinałem chciwość, bo z niej cała nasza zguba wyjdzie — i zasłabłem... bo to boli, panie doktorze, to bardzo boli...
Zakaszlał się i, zmęczony, oparł siwą głowę o wysoką poręcz fotelu; doktór wstał, przeszedł się kilka razy po stancyi, a po chwili milczenia rzekł:
— Smutną mi pan powiedziałeś nowinę, panie Maneles. Czyż podobna, żeby pan Jan był w tak złych interesach?
— Ja tego nie mówiłem...
— Jeżeli chciał pożyczać....
— No, to co? to nie żaden dowód, żeby interesa jego były złe. Owszem, tymczasem on ma się jeszcze nieźle, gdybym ja jeszcze handlował, jabym mu dał kredyt, i tani kredyt, i długi kredyt, bo on gospodarz dobry i człowiek rzetelny jest.
— Wybacz pan, ale ja tego nie rozumiem, w głowie mi się nie mieści, żeby ktoś miał się, jak pan powiadasz, dobrze i jednocześnie...
— Szukał pieniędzy u nas, chciał pan powiedzieć?
— Tak, nie wydaje mi się to naturalnem.
— Nie dziw, pan doktór jest doktór, pan się na gospodarstwie nie zna...
— Być może, jednak...
— Ja panu wytłómaczę: Kto ma ziemię, ma dużo ciężaru; kto ma ziemię, nie ma nigdy pewności. Jeżeli, dajmy na to, posiadasz pan list zastawny, to pan wiesz, że dwa razy do roku dostaniesz pan jak najpewniej po półtrzecia procentu; jeżeli pan ma majątek, to się pan też spodziewasz procentu, ale czy go pan dostaniesz w całości, czy w połowie, czy też wcale go pan nie dostaniesz, niewiadomo. Pracujesz, żeby mieć, dajmy na to, sześć, bo akurat tyle panu potrzeba, tymczasem ziemia dała panu tylko cztery, brakuje dwa. Trzeba łatać, trzeba się ratować... Może drugi rok da, i bywa tak, że da, bywa, że i trzeci da, a czwarty znów odbierze, i znów się trzeba ratować, znów łatać. Ja na takie rzeczy przez całe życie patrzałem i jeszcze trochę patrzę... ale wolałbym nie patrzeć... My dawniej dawaliśmy łaty... dziś nasze dzieci dają zgubę. Tylko tutejsza szlachta może takie interesa wytrzymać... To mocny gatunek ludzi, kiedy potrafi tyle dźwigać, ile nasze żydki nakładą...
— Panie Maneles — rzekł doktór — miałbym prośbę do ciebie.
— Słucham pana.
— Ale czy zrobisz to, czego żądam?
— Ile będzie w mojej mocy...
— Pan masz między swoimi znaczenie, oni pana słuchają, nie daj pan tego człowieka bardzo obdzierać.
— Dajmy na to, że nie dam, że go będę bronił. Obiecuję to panu, ale ta obrona niedługo potrwa, bom ja stary i słaby, a gdy mnie zabraknie, oni będą robili po swojemu. Oni dużo zechcą kłaść na niego, bo wiedzą, że to człowiek mocny, on za kilku udźwignie.
— On mocny, powiadacie, dlaczego? taka siła w nim jak w drugim, trzecim, dziesiątym. Czem-że się on tak dalece od innych wyróżnia?
Maneles siwą brodę pogładził.
— Panie doktorze — rzekł Maneles, — ja się na tem znam, bo ja dużo w mem życiu miałem z ludźmi do czynienia, dużom ich widział i dużo rozmyślałem. Są gatunki ludzi, tak samo jak gatunki towaru; jeden słaby i nietrwały, jak ta nić, co ją pająk robi; drugi twardy jak stal. Ten pan, o którym mówimy, jest z twardego gatunku. O tem można dużo powiedzieć, i ja chciałbym panu dużo powiedzieć, bo pan moje słowa zrozumie, pan jest uczony i w swoich doktorskich interesach i tak... ale może ja pana nudzę, może pan się śpieszy?
— Nie, owszem, posłucham chętnie, panie Maneles, ta kwestya interesuje mnie bliżej.
— Niech pan doktór pozwoli szklaneczkę wina, mam dobre, stare wino.
Rzekłszy to, uderzył kilka razy tabakierką w stół. Natychmiast weszła stara żydówka w jedwabnej peruce, w czepcu z jaskrawych wstążek. On szepnął jej parę słów, wyszła i powróciła niebawem, niosąc na tacy flaszkę, dwa kubki kryształowe i piernik na srebrnym talerzu. Maneles powstał, nalał wina w kubek i przed doktorem postawił.
— Niech pan pije na zdrowie. Ja się dziś bardzo rozgadałem. Najczęściej to ja jestem sam jeden i nic nie mówię, tylko czytam i myślę, myślę i czytam; ale czasem przychodzi taka chwila, że chciałbym mówić, i dużo mówić, i wypowiedzieć to, co w mojem myśleniu, w mojej starej głowie się nazbierało. Wiadomo panu, że nie do każdego człowieka warto się odzywać. Są tacy, którzy mają ciało żyjące, a głowy umarłe są, w których dusza siedzi w palcach, a mózg w kieszeni; są i tacy, którzy widzą kawałek swego nosa, widzą miskę z jedzeniem, rubla na stole, ale na resztę mają ślepotę na oczach. To są barany, które idą w stadzie, nie myśląc, zkąd stado wyszło i dokąd zajdzie; aby miało dużo trawy, to im i dość! Mówić do takich, a do martwej ręki, to jedno. Na nieszczęście, takich ludzi jest na świecie coraz więcej.
— Masz pan najzupełniejszą słuszność — rzekł doktór.
— Ja o tem wiem, ja mam słuszność, dlaczego nie mam jej mieć? Tyle lat przecie myślałem i tyle lat kładłem sobie do głowy to co w księgach stoi, co mądre jest, co idzie, chociaż przez ludzi, ale nie od ludzi, tylko od samego Pana Boga. Trzeba panu wiedzieć, że w tych księgach, o których wspominam, wszystko jest: i to co było, i to co teraz jest, i to co będzie nawet, tylko trzeba umieć czytać, trzeba umieć wyszukać i przypasować co do czego należy. Wierz mi pan, panie doktorze, że nie jest żadna rzecz, któraby już nie była, i żadna myśl, któraby już nie była, i żaden interes, któryby nie miał wypraktykowania. Nie ja to powiedziałem, nie ja, marny żyd, kapociarz, ale wielki król Salomon rzekł: „Nic nowego pod słońcem;” to znaczy, że wszystko już było: i wielka złość ludzka, i wielkie grzechy ludzkie, i wielka pycha i chciwość ludzka, i wszystko paskudztwo ludzkie, i wielki gniew Pana Boga i wielkie Jego miłosierdzie. I od początku powtarzało się to samo, i szły na ludzi łaski i plagi, i znów łaski. Po niewoli egipskiej był Chanaan, potem znów niewola, i znów swoboda i znów klęska, i znów rozproszenie po świecie. Widzę, że pan doktór poruszył się na krześle, że pan chce mi przerwać.
— Ależ nie.
— A ja widzę, pan chce powiedzieć, że ja tylko o żydach mówię. Nie, ja o wszystkich narodach powiadam. Pokaż mi pan jeden, któryby nie miał swego Egiptu i swego Babilonu, i swego rozproszenia, i swego cures i swego gzojres; ale co ja gadam? pan nie rozumiesz tego. Będę mówił jaśniej. Nim nastanie dzień, to musi być przedtem noc, a nim nastanie noc, to musi ją dzień poprzedzić. Po burzy jest pogoda, po pogodzie burza. Wiadomo panu zapewne, że jest siedmdziesiąt wiar i siedmdziesiąt języków, od Pana Boga wszystkie. Każda wiara, i każdy język, i każdy naród ma swoje złe i dobre, żaden nie zostawiony bez pomocy. To tak samo jak pan widzi na świecie: wilk ma zęby, wół rogi, a koń kopyta i przez to oni mogą bronić się i żyć. Dajmy na to, jest Anglik, on ma swój handel, i, dajmy na to, Francuz, ma swój rozum, Niemiec pracowitość; nasz szlachcic, nasz chłop ma żelazną trwałość...
— A cóż wy macie?
— My? pan o żydkach mówi?
— Tak...
— Nie potrzebuję panu opowiadać, bo pan to i sam dobrze wie, że my dostaliśmy więcej niż inni. My idziemy od Jakóba, inne narody od Ezawa, a Jakób miał pierworodztwo. To co my mamy, nam się z prawa należy.
— Ale co?
— Nie będę panu długo o tem mówił, bo moja mowa do czego innego idzie; Pan Bóg wiedział co nam dać. My nie mamy ziemi, nie mamy króla, nie mamy świątyni, my rozsypani jesteśmy po świecie; w naszej ziemi siedzi Turek, nasz król nie jest, a z naszej świątyni jest kawałek muru, pod którym tylko pielgrzymi płaczą, ale przecież my jesteśmy, myśmy nie zginęli, bo Pan Bóg, odebrawszy nam to, co każdy naród ma, dał nam to, czego żaden naród nie ma... Czytałeś pan zapewne historyę?
— No, naturalnie.
— Czytałeś pan o różnych ludach, które wojowały z żydami... no, choćby Filistyny i i inne, choćby nawet Rzymianie...
— Czytałem.
— To były wielkie narody! miały wojska i pieniądze i moc swoją miały, a dziś ich niema, śladu nie zostało!
— To prawda.
— A żydy dotychczas są; dlaczego są? to ja panu doktorowi powiem. Oni nie mają ziemi, ale mają coś lepszego niż ziemię, oni mają to, czego żaden naród niema.
— Cóż takiego?
— Bagatelny interes, im Pan Bóg dał kawałek dobrego kitu...
— O czem pan mówisz? ja pana nie rozumiem.
— Prosta to rzecz, panie doktorze, żebyśmy nie mieli połączenia z sobą, to jużby nas dawno nie było. Jeden żyd być nie może, musi ich być gromada; a ta gromada jest jak jeden żyd; a dużo gromad, to też nie dużo gromad, tylko jedna gromada, a ta jedna wielka gromada, to także jeden żyd. Dziś to się po trochu psuje, bo i wszystko psuje się na świecie, są gałgany co się od gromady odczepiają, i każdy taki odczepiony, to już nie żyd... Nas jedność trzyma, bo żyd sam w sobie całkiem bezsilny i martwy. Onby nie wytrzymał dziesiątej części tego, co każdy szlachcic wytrzyma; onby nie podźwignął i nie zniósł dziesiątej części tego, co chłop zniesie. Pan Bóg wiedział co robi: dał nam jedność, i przez to mamy życie. Bez ziemi, bez siły, z odrobiną grosza żyjemy, i dobrzebyśmy żyli i mielibyśmy spokój, gdyby nie chciwość, nie dziurawa kwarta... Ja im o tej kwarcie zawsze powtarzam, tym młodszym, ale im się zdaje, że oni mądrzy są, że zaarendowali wszystek rozum... Źle się dzieje, panie, bardzo źle...
Oparł głowę na piersiach, wyczerpany długiem mówieniem, ciężko oddychał.
Doktór podniósł się z krzesła.
— Pan się połóż — rzekł, — wypocznij, zmęczony jesteś; na pogawędkę ja tu przyjdę kiedy, na dziś dość. Strzeż się pan uniesień i gniewu, a o obietnicy, jaką mi dałeś, nie zapominaj.
— Będę pamiętał, panie doktorze, niech ten pan przyjedzie pojutrze. Moja w tem głowa, żeby oni z nim inaczej gadali, niż dzisiaj.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.