Syzyf/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział III
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Chcąc odmalować Stawiska, tak jak wyglądają na wiosnę, trzebaby użyć tylko dużo, dużo zieleni, i tę zieleń oblać potokami światła. Innych barw, prócz zielonej, zdaleka przynajmniej — nie widać.
Siedziby ludzkie kryją się za drzewami, szara ziemia pokryta zbożem lub trawą, ale w zieleni tej, jednostajnej na pozór, jest niesłychana rozmaitość, moc odcieni, zmieniających się według tego, czy je blaski słoneczne z góry złocą, czy też od zachodu, purpurą oblewają. I układa się z tej zieloności przepyszna mozajka, najbogatsza kombinacya tonów; od tej trawki bledziuchnej, co na nowo żyć zaczęła, od złotawego listka wierzby, od brzóz, płaczek wiekuistych, aż do ciemno-zielonej olchy, do prawie czarnych jodeł. Hojna dłoń natury sypie na to perliste krople rosy, zawiesza je na trawie i listkach w sposób niewidzialny, każe im drgać za najlżejszym podmuchem wiatru, chwytać promienie słoneczne, bawić się niemi, migotać. Każe wszystkim gałęziom, liściom szumieć i szemrać harmonijnie, a w tym szmerze biorą udział zarówno konary potężnego dębu, jak i wiotka trzcina, która się nad wodą chwieje.
Ta dłoń niewidzialna, po królewsku szczodra, nieograniczona w hojności, rzuca w gąszcze leśne i przestworza powietrzne moc pierzastych śpiewaków, zawiesza skowronka nad zagonem, kryje słowika w gaju. Taż dłoń sypie po całej ziemi kwiaty różnobarwne i wzorzyste, i oto, jak za skinieniem laski czarodziejskiej, stroją się grusze i jabłonie biało, niby oblubieńce na gody, płoną rumieńcami róże, mienią się łąki od drobniutkich kwiateczków.
Przebudź się, ziemio, i żyj! powiedziano — i życie zewsząd tryska, i wonie słodkie biją w niebo, i pieśni płyną w powietrzu... Przebudź się, ziemio, i żyj — przebudź się, człowieku, i pracuj.
I oto wychodzą ciężkie woły na zagony. Pochyliły łby ku ziemi, poddały potężne karki pod jarzma, oparły się na krótkich muskularnych nogach, i żelazo pługa wrzyna się w ziemię głęboko, odkłada długą skibę czarną, pachnącą świeżością. Za pługiem człowiek idzie, ciężki i spracowany jak wół, zapada w ziemię spulchnioną, pracą bezmyślnych zwierząt kieruje. I oto tysiące takich par wołów i tysiące oraczy takich, od wschodu do zachodu słońca kraje ziemię w różnych kierunkach, spulchnia ją i porusza — a niebawem za nimi siewcy pójdą i rzucać będą ziarna z ufnością, że im je ziemia z sowitym wróci naddatkiem. I poczekawszy niedługo, nim się srebrny miesiąc parę razy odmienił, już te ziarenka wyrosły, już ziemię runią szmaragdową pokryły, już ta ruń podniosła się wyżej zwartą ścianą, i faluje, kłania się, kołysze pod tchnieniem wiatru, jak morze...
I na widok tych cudów, takich przecie starych jak świat, a takich jeszcze młodych jak wiosna, w człowieka wstępuje duch lepszy, nadzieja, otucha... Zdaje mu się, że w tym wielkim akcie odrodzenia i on, niby pan świata, a w rzeczywistości robak nędzny, jak inne, odmładza się, nabiera sił świeżych i z większą śmiałością w przyszłość patrzy. Zdaje mu się, że dola lepsza go czeka, że ciężar z jego bark spadnie, że stanie się coś, co go podźwignie i ukrzepi. Rozpogadza czoło zmarszczone, prostuje grzbiet od ciężaru życia już zgięty, a w źrenicach ma blask jakiś, jakby darowany, a może tylko pożyczony od słońca.
Przed domem w Stawiskach, przed tem starem domowstwem, które się jego mieszkańcom tak pięknem wydawało i wygodnem, na trawniku igra dwoje dzieci: chłopiec i dziewczynka.
Gonią motyle i zrywają kwiatki, które opodal na rabatkach rosną.
Chłopczyk jest wątły i bladziutki, o dużych czarnych oczach; dziewczynka młodsza od brata, wstrząsa długiemi blond włosami, pulchna, rumiana, zdrowa. Pierwszy ma około pięciu lat życia, druga trzeci roczek niedawno skończyła.
Zmęczyły się dziatki gonitwą za motylami — usiadły. Dziewczynka zaczęła rozmowę.
— Józiu — spytała dziecinnym swoim szczebiotem — dlaczego nas dziś nie wpuścili do mamy?
— Bo mama jest chora... moja Zosiu.
— A dlaczego mama jest chora?
— Bo mamę boli.
— A dlaczego ją boli?
— Bo tak Bozia chce.
— A dlaczego Bozia tak chce?
— O to się pytać nie można — ale można prosić Bozi, żeby mama była zdrowa.
— To ja będę prosiła.
Złożyła rączki i zaczęła szeptać drobnemi usteczkami. Trwało to jednak bardzo krótko, gdyż spostrzegła biedronkę i zapragnęła ją schwytać. Owad rozpostarł skrzydełka i frunął.
— Niegrzeczny! — zawołała — brzydki! nie chciał się ze mną bawić.
Oburzona, porwała kamyczek i rzuciła go w stronę, w którą uciekł mały, centkowany robaczek.
— Józiu — rzekła, — gdzie tatuś? ja do tatusia pójdę.
— Tatko jest w polu, daleko.
— To chodźmy w pole.
— Poszedłbym, ale nie wiem, gdzie to pole jest; tatko pojechał na koniu...
— Na koniu!?
— Tak.
— Jabym też chciała jechać na koniu. Dlaczego nam tatuś nie da konia?
— Owszem, da, ale gdy dorośniemy. Tak powiedział.
— To dobrze, ja poczekam, a czy panna Gracya jest już dorosła?
— Jest.
— A dlaczego ona nie ma swego konia?
— Bo nie chce. Może się boi.
— Jabym się nie bała.
— Bo ty jesteś odważna, a panna Gracya nie.
— A ty czy jesteś odważny?
— Ja jestem — z całą pewnością siebie rzekł chłopiec: — ja się nikogo nie boję.
— A dlaczego wczoraj uciekałeś przed indykiem?
— Bo on mnie gonił.
— To po co mówisz, żeś odważny, kiedyś uciekał?
— A tak, uciekałem, bo indyk ma dziób; — przed koniem nie uciekam, bo koń jest dobry i dzieci nie goni.
— Józiu — rzekła po niejakiej przerwie dziewczynka, — chodźmy do ogrodu, tam są porzeczki.
— A to chodźmy.
— Dzieci wzięły się za ręce, przez furtkę weszły do ogrodu, przebiegły kilka ładnie wygracowanych dróżek i dostały się między krzaki porzeczek.
Zaledwie zaczęły obrywać czerwone grona, rozległ się donośny głos kobiecy:
— Zosiu! Józiu! a gdzieżeście się niebożątka podziały! Wołam i wołam i dowołać się nie mogę. Chodźcieże prędzej, powiem wam coś, hej! dzieci!
— Chodźmy — rzekł Józio, — to Kurpielska nas woła.
Kurpielska była to szafarka w Stawiskach; dawno służyła już w tym domu; zestarzała się w obowiązku. Powierzchowność jej świadczyła, że czasem praca idzie na zdrowie. Wyglądała babina jak ćwik, była czerwona, otyła, a głos miała tak donośny, że na drugim końcu folwarku można ją było słyszeć.
Ubrana była dostatnio, ale po wiejsku; nowomodnym strojem brzydziła się. Na głowie miała wielki czepiec z żółtą wstążką, na ramionach lekką czerwoną chusteczkę.
Usiłując dojrzeć, gdzie są dzieci, przysłoniła ręką oczy od słońca. Józio i Zosia wybiegli ku niej.
— Pewnie w porzeczkach byliście? — zawołała.
— A tak.
— Otóż masz! a wolno to wam tak bobrować po ogrodzie, co? wolno obrywać co się podoba — co? Ej, dzieci, obaczycie, powiem panu i będzie bieda... Zosiunia, jak Zosiunia, jeszcze maleńka — ale Józio, taki stary chłop i już do złego siostrzyczkę doprowadza. Wstydź się, Józiu, zaraz panu powiem.
— Niech Kurpielska nie powie! moja śliczna, złota, kochana, moja srebrna Kurpielska.
— Tak... teraz to srebrna i złota, a wczoraj Józio mówił, że Kurpielska jest brzydka baba.
— Ale śliczna! śliczna Kurpielska — ja już nigdy nie powiem, że Kurpielska jest brzydka.
— No, no, dość już — chodźcie no tu bliżej. Chodź, Józiu, i ty, Zosiuniu, chodź. Bieda na ciebie teraz, moje złotko; do tej pory mamunia pieściła, bo byłaś najmłodsza, a jakże, oczko w głowie, benjaminek — a teraz tiu! tiu! Jużeś ty, kochaneczko, nie najmłodsza, bo jeszcze młodszy od ciebie jest.
— Kto? moja Kurpielska, kto? powiedzcież nam.
— Mały braciszek, taki maleńki jak lalka. Śpi w kołysce i ma zamrużone oczka, bardzo ładny chłopczyk.
— Braciszek? mały? — pytała Zosia: — prawdziwy braciszek?
— Jużci, skoro wam powiadam, że prawdziwy, to prawdziwy. Takie ma czarne oczka, jak tareczki, do Józia podobny.
— A jak on się nazywa?
— Nijak.
— Albo jest takie imię? — spytał Józio.
— O! toć powiadam — odezwała się Kurpielska, — że nijak, to znaczy ni tak, ni siak, jak go ochrzczą, to wtedy będzie miał imię.
— A czy będziemy go mogli zobaczyć?
— Będziecie.
— To ja pójdę, narwę kwiatków i zrobię dla niego bukiet z samych róż. Prawda, Kurpielska, że takiego braciszka trzeba kochać?
— A dyć trzeba, Zosiuchno, a jakże.
— Ja mu kwiatków nie dam — rzekł Józio.
— Takiś to niedobry, żałujesz braciszkowi marnego badyla?! Nie wiedziałam, Józiu, żeś...
— O, nie! Kurpielska nie wie, co ja chcę zrobić. Ja dam braciszkowi mój biczyk i bębenek, com dostał od tatusia i przyniosę mu z ogrodu dwie marchwie. Kurpielska wie, te z pod parkanu, takie czerwoniutkie i słodkie.
— Ej, co Józio mówi? alboż taki malutki jadłby marchew, co znowu! Chodźcie, dzieci, pokażę go wam.
Na progu stał doktór Ditto. Przecierał chustką złocone okulary, na twarzy miał uśmiech. Zobaczywszy Józia, pochwycił go za rękę.
— Jak się masz, mój przyjacielu? — zawołał — daj buzi, i ty, Zosiuniu, także.
— Ja nie chcę, — rzekła dziewczynka, chowając się za Kurpielską.
— Dlaczego?
— Bo buzia jest taka koląca jak jeż... Widział pan naszego jeża?
— Nie.
— Gajowy, Marcin, złapał go i przyniósł.
— Aha, więc ty, Zosiu, powiadasz, że jeż jest podobny do mnie, a ja do niego.
— Jest kolący, jak broda.
Doktór wziął dziewczynkę na ręce i pomimo oporu pocałował.
— Widzisz, żem cię nie pokłuł, a teraz spróbuj sama pocałować jeża.
— Wolę małego braciszka.
— Więc już wiesz o nim?
— A wiem.
— Ja powiedziałam, proszę pana — odezwała się Kurpielska, — pani kazała przyprowadzić dzieci do siebie.
— No, no, niech idą, a sprawować się przy mamie grzecznie, bo mama jest chora, krzyczeć nie można. Idźcie, ja posiedzę trochę, tu, na ganku.
Doktór od sześciu lat nic się nie zmienił, na szerokiej jego twarzy nie pojawiła się ani jedna zmarszczka. Nie wyrzekł się też przesadzonej elegancyi, wyglądał jak gdyby wprost z pudełka wyjęty. Wciąż praktykował w miasteczku, w Stawiskach bywał częstym gościem, ale więcej w charakterze przyjaciela, niżeli lekarza. Chociaż zapraszano go szczerze jako gościa, o poradę jednak coraz rzadziej proszono, chyba, gdy które dziecko zasłabło. Nie znaczy to, żeby w domu państwa Janowstwa wszyscy byli zawsze zdrowi, prócz dzieci. Pani Marya zmieniła się dużo, wyszczuplała i pobladła, a matka pana Jana, którą od czasu przyjścia na świat Józia, wszyscy nie inaczej niż babcią nazywali, niedomagała coraz częściej. Sam doktór wszczynał nieraz kwestyę kuracyi, ale go ni tem, ni owem zbywano.
Panna Gracya od roku zamieszkała w Stawiskach. Brat namawiał ją, by nadal przy nim została.
— Czy ci tu źle? — mówił — jesteś niezależna gospodyni w swoim domu, boć ja nie rozdzielam, i co moje uważam za twoje, czego więc szukasz?
Odpowiedziała mu kategorycznie na te pytania:
— Jest mi tu źle, właśnie dlatego, że jestem samodzielną gospodynią, a na gospodarstwie domowem nie znam się i nie lubię go. Gram niezgorzej i, jako, tako umiem uczyć dzieci, ten rodzaj pracy jest dla mnie odpowiedni i oddawać mu się powinnam. Dlaczego masz mieć lichą gospodynię, kiedy możesz mieć dobrą?
— Więc mnie chcesz koniecznie opuścić?
— Naturalnie. Opuszczę twój dom, a ty postąpiłbyś najrozumniej, gdybyś się ożenił.
— Ja?! — zapytał zdumiony.
— Przecież nie ja! Jesteś w sile wieku, masz stanowisko, masz majątek: dlaczego nie podzielisz go z jaką uczciwą, godną twego przywiązania osobą? dlaczego nie założysz rodziny? Jest to obowiązek, mój bracie. Nie mówię, żebyś się żenił z dzieciakiem, z jaką szesnastoletnią laleczką, ale poszukaj sobie osoby nie pierwszej młodości, rozumnej a uczciwej. Takie kobiety są na świecie, trzeba tylko poszukać. Nie potrzebujesz gonić za majątkiem, bo masz na utrzymanie rodziny aż nadto. Powiadam ci: ożeń się; radzę z całego serca. Wprawdzie nie jesteś wyjątkowo piękny, między nami powiedziawszy, jesteś nawet porządnie brzydki.
Doktór, który się miał za bardzo przystojnego mężczyznę, zaprotestował z oburzeniem:
— O! co do tego, moja kochana, to rzecz gustu. Znałem kobiety, które były wręcz przeciwnego zdania.
— A ty im wierzyłeś! ty! taki przecież rozumny i wykształcony człowiek.
— Dlaczego miałyby kłamać?
— Nie wiem, musiały zapewne mieć w tem swój cel do którego zmierzały przy pomocy pochlebstwa; ale wracam do rzeczy. Chciałam właśnie powiedzieć, że rozsądna kobieta nie zrazi się twoją powierzchownością i może cię szczerze pokochać dla wysokich zalet charakteru, jakie niewątpliwie posiadasz, dla twego wykształcenia, dla rozumu. Powtarzam ci, ożeń się, a mnie przy sobie nie zatrzymuj; ja wegetować tak nie mam zamiaru, chcę być pożyteczną ludziom. Zresztą, przyzwyczaiłam się do mego zawodu, chociaż ma on swoje przykre strony, jednak coś mnie do niego ciągnie. Lubię też dzieci; nie mając swoich, kocham cudze, jest to zapewne potrzeba serca, które musi się do kogoś przywiązać.
— Siostro — perswadował doktór, — kochasz cudze dzieci, a dlaczego nie kochasz rodzonego brata?
— Żartujesz! Chciałabym cię widzieć szczęśliwym i dlatego namawiam cię, żebyś się ożenił — nie zwłócz z tem; czas ucieka, czego ty, może bardziej niż kto inny, nie spostrzegasz, będąc nieustannie zajętym.
Doktór przyszedł do wniosku, że nie przekona siostry i pozostawił jej zupełną swobodę działania. Przykro mu to jednak było. Raz, przejeżdżając przez Stawiska, wstąpił do dworu i zwierzył się panu Janowi ze swojem zmartwieniem. Pan Jan na żonę spojrzał i zrozumieli się zaraz. Józio okazywał dużą chęć do nauki, można było powoli, choćby tylko od konwersacyi w jakim obcym języku zaczynać. Przytem i pani Janowa, i babcia lubiły bardzo siostrę doktora i rade widziały ją w swojem towarzystwie.
— Uparta jest — mówił doktór, — postanowiła szukać obowiązku, i już jej nic od tego nie powstrzyma, żadne perswazye nie pomogą. Gdyby choć nie wybrała się znów gdzie na koniec świata!
— Doktorze — rzekła pani Marya nieśmiało, — my potrzebujemy nauczycielki do dzieci... gdyby panna Gracya zechciała...
— A kogoż ona tu uczyć będzie? czteroletniego Józia, czy maleńką Zosię!... tu dla mej siostry zatrudnienia nie ma.
— Bądź pan spokojny, znajdzie się.
— Ja byłbym bardzo zadowolony, gdyby u państwa została; miałbym ją przynajmniej na oku.
Nazajutrz, pani Marya pojechała do miasteczka i odbyła z panną Gracyą długą konferencyę, a w kilka dni później, siostra doktora przeniosła się na stale do Stawisk.
Z panią Janową zaprzyjaźniły się odrazu, więcej nawet: pokochały się serdecznie, jak siostry. Z początku, panna Gracya miała pewne skrupuły, co do swego stanowiska: takie małe dzieci, jak Józio, nie uczą się jeszcze; wkrótce jednak przekonała się, że tak nie jest, że dzieci mogą się uczyć od chwili, w której myśleć zaczynają, chociaż do takiej nauki książka niepotrzebna. Takie nauczanie sprawiało jej wielką przyjemność, przywiązała się do dzieci całem sercem i postanowiła zostać w domu państwa Janowstwa, jak będzie można najdłużej. Było jej z nimi, a i im z nią bardzo dobrze, spokojnie. Brat kiedy niekiedy przyjeżdżał, widywała go dość często, wiedziała, że zdrów i że mu nic nie braknie, prócz żony, ma się rozumieć. Niekiedy były z tego powodu długie dysputy, w których i pani Janowa, i babcia stawały po stronie panny Gracyi, nie szczędząc wymowy. Doktór perswazyi słuchał, głową kiwał, przyrzekał, że dobrej rady posłucha, i na tem się kończyło.
Pobawiwszy się z dziećmi, które Kurpielska później zaprowadziła do domu, doktór usiadł na ganku, zapalił cygaro i patrzał w niebo, po którem goniły się leciuchne białe obłoczki. Niebawem ukazał się na ganku i gospodarz. Był to jeszcze przystojny, nawet piękny mężczyzna, ale już nie taki, jak wówczas, kiedy mu Kąkolski marsza weselnego przygrywał... nie taki... Czoło wówczas pogodne i gładkie, przysłonięte było chmurą zadumy, oczy nie miały dawnego blasku, a brwi ściągnięte świadczyły o ciągłej trosce. Na ogorzałej twarzy uśmiech pojawiał się rzadko.
Doktór, ujrzawszy pana Jana, rzekł:
— Chodźmy się przejść.
— Dokąd?
— Do ogrodu, w pole; dokąd się panu podoba. Powietrza ci trzeba, panie Janie, orzeźwienia. O żonę się nie lękaj. Podźwignie się ona i wszystko będzie dobrze.
— Bardzo w ostatnich czasach zmizerniała i schudła.
— Ha! co chcesz, wszyscy się z czasem zmieniamy, i pan nie jesteś już taki, jak dawniej — i ja...
— Co do tego, przeczę. Musisz mieć, doktorze, jakiś eliksir tajemniczy, bo wyglądasz zawsze czerstwo.
— Zdaje ci się, kochany panie Janie; czuję, żem już stary; nie dalej niż onegdaj, usnąłem nad książką, chociaż przedmiot, o którym traktowała, bardzo mnie zajmował. No, daj się namówić, chodźmy...
— Dobrze, pójdziemy w pole.
Wyszli na folwark dróżką, po której obydwóch stronach falowało bujne, gęste żyto.
— Śliczne masz zboże, panie Janie — rzekł doktór.
— Jedyna to nadzieja — odrzekł ojciec Józia z westchnieniem.
— Jak to jedyna? w czem?
— Dużoby o tem mówić, po różach się nie stąpa; ciężary gniotą, z każdym rokiem gorzej.
— Dla czego?
— Alboż ja wiem? zdaje się, że wszystko dobrze zrobione, wszystko w swoim czasie; sąsiedzi podziwiają, zazdroszczą nawet, a rezultat niedobry. Zeszłego roku grad miałem, dwa lata temu pomór na bydło, a z tego zboża, które pan tu widzisz, już, co najmniej, czwarta część sprzedana. Pojęcia nie masz, doktorze, ile się na tem traci...
Doktór chciał odpowiedzieć, gdy wtem ujrzał człowieka, siedzącego w rowie, przy drodze. Chłop to był, pomimo gorąca ubrany w kożuch, blady; mizerny, trzęsący się od zimna.
Zobaczywszy pana Jana, podniósł się z trudnością, i, uchylając czapki, rzekł:
— Niech będzie pochwalony.
— Na wieki. Co tu robisz, Walenty?
— Słaby jestem — odrzekł, — rozłamało mnie całkiem. Po plecach ból chodzi, po gnatach łamanie, a środkiem ziąb taki, jakby w siarczysty mróz. Robić nie mogę, w chałupie się kuczy samemu, wylazłem tedy w pole, układłem się w słońcu, żeby choć mnie trochę przygrzało.
— Niedobrze w takim stanie zdrowia kłaść się na ziemi — rzekł doktór, — może zaszkodzić.
— Ej, wielmożny panie, to bajki! gdzieby tam szkodziło? toć człowiek z ziemi jest i w ziemię się obróci. Koło ziemi robi, na ziemi sypia, a jak pomrze, to go też nie gdzieindziej, jeno w ziemię schowają. Takie prawo.
— Radziliście się też kogo? — spytał doktór.
— A jakże, wielmożny panie. Byłem i u kowala, i u Berka felczera, i kobieta jedna, znająca, lekarstwo mi dawała, i owczarz proszek z ziela; nic nie pomogło, panie. Już mnie tak ze dwa tygodnie morduje.
— Czy wy mnie znacie?
— Nie, wielmożny panie, nie znam.
— Ja jestem doktór.
Chłop pokłonił się do ziemi.
— Już ja i to sobie miarkowałem — rzekł, — że wypadnie mi chyba do doktora pójść, żeby mi proszek na lekką śmierć zapisał, bo kiedy od dobrych ludzi lekarstwo nie pomaga, to snadź już taka wola boska, że trzeba umierać.
Doktór wcale się tą odpowiedzią nie zraził, położył chłopu rękę na ramieniu i bystro popatrzył mu w oczy:
— Nie — rzekł po chwili, — w twoich oczach, człowieku, śmierć jeszcze nie stoi.
— Albo to znać?
— Naturalnie, że znać, jak się kto zna. Ja chorobę widzę i wiem, jakie ci lekarstwa dawali. Berek zerżnął ci cały grzbiet bańkami.
— A dyć prawda.
— Kowal dawał ci wódkę z psim proszkiem.
— O la Boga, a wielmożny pan zkąd to wie?
— Z twoich oczu, mój człowieku; od owczarza dostałeś ziela tysiączniku, a owa kobieta znająca kazała cię natrząsać.
Chłop sądził, że ma z czarownikiem do czynienia i, miał wielką ochotę drapnąć.
Doktór z całą powagą mówił dalej:
— Oni nie leczyli cię źle, mój człowieku, tylko nie poznali się na chorobie.
Chłop oczy szeroko otworzył. Pierwszy raz w życiu słyszał lekarza, który się o kowalu i znającej kobiecie w ten sposób wyrażał...
Doktór mówił dalej:
— Już nie powtarzaj tych lekarstw, bo wiesz, że i dobre nawet, jeżeli go użyć za wiele, zaszkodzi...
— A no, dyć prawda... wielmożny panie.
— Przyjdź za godzinę do dworu, dam ci krople, będziesz je brał o samym wschodzie, o samym południu i o zachodzie słońca; a pamiętaj, na ziemi się nie kładź, bo ta słabość, co cię tak zmarnowała, w ziemi siedzi. Jeżeli chcesz leżeć, to się połóż w izbie, albo lepiej w stodole, na słomie. Postaraj się też o białą kurę, i niech ci kobieta ugotuje z niej rosół, ale pamiętaj, żeby kura była biała.
— Właśnie, że mam taką kokoszę.
— To bardzo dobrze. Cóż? zrobisz, jak ci mówię?
— Zrobię, wielmożny panie.
Pan Jan, gdy odeszli od chłopa, śmiać się zaczął.
— Co też ci, doktorze, przyszedł za koncept z tą białą kurą!
— Niemożna inaczej. Przesądy, to chwast, który trzeba powoli wyrywać, od razu nie sposób. Ja bo zawsze idę drogą kompromisu w tym względzie i, przekonałem się, że dobrze robię. Tą drogą przyzwyczajam chłopów do leczenia się. Wypraktykowałem ten środek. Gdybym mu zalecił do jedzenia kurę, wzruszyłby ramionami i nie posłuchał; ponieważ mówiłem o białej, będzie jej szukał po całej wsi, dopóki nie znajdzie.
— A może...
— O, ręczę za niego, i to jest bardzo naturalne. On nie rozumie, że leczenie chorób odbywa się na pewnych wyrozumowanych zasadach, lecz uważa je za jakąś czynność tajemniczą, nadprzyrodzoną; dla tego tak się garnie do zamawiaczy i znachorów. Baba nad nim szepcze wyrazy bez związku, okadza go dymem z ziół pachnących, i on w tem widzi jakąś tajemniczą potęgę. Moje lekarstwo tego uroku nie ma, więc nie wzbudza wiary. A no, i muszę się uciekać do kur białych, czarnych, pstrych, a przytem, niby kontrabandą, szwarcuję moje lekarstwo. Nie zalecam też nigdy, żeby brali lekarstwa podług zegaru, raz, że mało który z nich zegar posiada, a powtóre, że godzina nie robi wrażenia. Co innego słońce: chłopu się nie śni nawet, że w tym razie użyte jest ono jako czasomierz. Nie, on je uważa poniekąd za część składową lekarstwa, za czynnik uzdrawiający. Godzina razem z zegarkiem siedzi u pana w kieszeni — słońce na niebie jest. Takiemi drogami do tych ludzi trafiam, robię maleńki kompromis z ciemnotą i, powoli, zwalczam ją podstępnie. Z czasem, gdy się z lekarzem i lekarstwami oswoją, nie będzie potrzeby o białych kurach mówić. Mam już między chłopami pacyentów, którzy mi wierzą i ufają.
— Pan, bo na wszystko masz sposoby.
— No, nie bardzo — odrzekł śmiejąc się. — Siostra mi każe się żenić, a jednak...
— Bo się panu szukać nie chce.
— Ależ szukam, słowo daję, że szukam, lecz to trudna sprawa.
— Co prawda, nie znam łatwiejszej.
— Mówisz pan jak człowiek, który przepłynął szczęśliwie przez rzekę i zapomniał o tem, jak musiał walczyć z bystrym prądem; a ja stoję nad brzegiem i lękam się przeprawy, widzę wszelkie jej niebezpieczeństwa. Cóż robić? kochany panie Janie, nie każdy może o sobie powiedzieć, że jest nieustraszony i odważny. Ja się tem nie pochwalę.
— Cóż pana tak przeraża w tej sprawie?
— Cała sprawa, głównie wstęp do niej. Wizyty, konkury, a już najbardziej same oświadczyny. To jest, jak dla mnie, praca herkulesowa! Z chłopem poradzę sobie za pomocą czarnej kury, z panną, z rodzicami rzecz inna.
— To też zdaj pan tę rzecz na siostrę.
— Dziękuję, gdybym siostry słuchał, już od roku byłbym mężem panny Eudoksyi.
— Tej z Wólki?!
— A tak; przyznasz pan, że byłby to los nie bardzo godny zazdrości. Panna ma lat... albo ja wiem? zapewne mało co mniej, niż ja; a ja mam ich, jak na jedną osobę, dużo. Ma być znakomita gospodyni i osoba pełna stanowczości i energii. Pierwsza zaleta nie przeszkadza zapewne, ale te dwie ostatnie dają dużo do myślenia. Umysł bardzo trzeźwy, tak przynajmniej moja siostra utrzymuje; wola niezłomna, tak mi ktoś z boku podszepnął; powierzchowność pozostawia nieco do życzenia.
— Nawet wiele — rzekł pan Jan.
— Ja bardzo wymagający nie jestem, uznałbym nawet pannę Eudoksyę za osobę kompletnie przystojną, gdyby nie to, że ją cokolwiek twarz szpeci. Siostra wymaga ode mnie wielkiej zaprawdę ofiary, ale moje poświęcenie aż tak daleko nie idzie. Bronię się przeto, jak lew...
— Przecież nie jedna tylko panna Eudoksya jest w okolicy.
— A wiem, wiem, znam je wszystkie.
— A cóż doktór powiesz o pannie Anieli z Sosenek? Mojem zdaniem, jest to osoba mająca wszelkie warunki, nie prawdaż?
— Istotnie, wszelkie — plus jeden, który tamte wszelkie przeważa. Ona ma strasznego ojca.
— Co też pan mówisz? najzacniejszy człowiek!
— Jedno drugiemu nie przeszkadza; dla mnie jest on straszny, dla tego mijam Sosenki zdaleka, i nawet, gdy mnie wzywają, wymawiam się wszelkiemi sposobami.
— Nie rozumiem.
— Otóż widzisz pan: pan Karol, ten zacny bez zaprzeczenia człowiek, dotknięty jest chorobą...
— On! ależ to kolos! typ zdrowego człowieka.
— A jednak ma chorobę straszniejszą od wszystkich razem wziętych; on jest chory na... medycynę. Czytuje dzieła lekarskie i zabija mnie swemi dysputami. Wierz mi pan, że jest to straszna rzecz. Usiądźmy sobie tu, na tych kamieniach, bom się już trochę zmęczył, opowiem coś o tym nieszczęśliwym człowieku.
— Słucham pana z wielką ciekawością — rzekł pan Jan siadając.
— Widzisz bo, drogi panie, nie ma na świecie człowieka, nie powiem szczęśliwego, bo byłoby to za wiele, ale mającego spokój przynajmniej. Pan Karol, o którym właśnie mówimy, ma owego spokoju mniej niż pan, niż ja, niż nawet ten chłop, któremu rosół z białej kury zaleciłem.
— Co pan mówisz? Człowiek majętny, zdrów.
— Prawda, prawda...
— Człowiek, który nie ma żadnych kłopotów, pożenił synów, wydał córki za mąż, prócz jednej tylko panny Anieli, no, ale i ta wiecznie panną nie będzie, bo prędzej czy później znajdzie się ktoś, co o jej rękę poprosi, choćby ty sam, doktorze...
— No, nie; powiedziałem, że boję się i nie cofam tego.
— Przyznasz pan jednak...
— Odchodzimy od przedmiotu. Zaczęliśmy mówić o panu Karolu. Masz pan słuszność: majętny on jest, kłopotów materyalnych nie zna, nie wisi nad nim, tak jak nad wielu innymi, jak i nad panem może, tak zwany „miecz Damoklesa”, wyposażył dzieci, nie brakuje mu nic, może spać spokojnie i być pewnym, że do końca życia nie będą go trapiły takie kwestye, jak kwestya bytu, deficytu i kredytu! Jest to jednak rzecz dowiedziona, że kto nieszczęścia nie ma, ten musi je sobie wytworzyć. Otóż pan Karol wytworzył sobie... medycynę. Przywidziało mu się, że zrobi na tem polu nadzwyczajne odkrycia i zbawi ludzkość za pomocą środków niesłychanie prostych a potężnych. Sprowadził sobie kilka dzieł lekarskich i zaczął je zawzięcie wertować. Zdaje mu się, że już jest blizki znalezienia wielkiej prawdy. Myśl o nieszczęsnej sztuce Hipokratesa nie opuszcza go ani na chwilę; pana, sąsiadów, znajomych nie nudzi temi sprawami, gdyż uważa was za profanów, z którymi dysputować niewarto, ale niechno mnie spotka! Zamęcza po prostu o przedmiocie, o którym ma bardzo słabe pojęcie, żadne prawie; dysputuje, sprzecza się i koniecznie pragnie mnie przekonać, że ma słuszność. Ja, jak pan wiesz, jestem trochę prędki, więc, ile razy się spotkamy, jest wojna. W takich warunkach, trudno się starać o pannę.
— A jednak szkoda.
— Kłaniam uniżenie! panna podoba mi się, to prawda, ale zakochany nie jestem, a spokój domowy stanowczo przekładam nad dysputy o medycynie. Wyperswadowałem sobie tedy pannę Anielę i, omijam Sosenki, jak mogę najdalej.
— No, jest jeszcze młoda wdówka w Gzie... pani Malwina.
Doktór udał, że nie słyszy, i zaczął bardzo starannie strząsać popiół z cygara.
— Doktorze — powtórzył pan Jan, — wspomniałem o młodej wdówce...
— A tak, słyszałem, słyszałem, w samej rzeczy, tak sobie, miła kobiecinka...
— To mało powiedziane. Uroda, wykształcenie, majątek niewielki, ale na co panu majątek? masz z czego żyć.
— Zapewne, głodu nie doznaję, pieniędzy od nikogo nie pożyczam.
— Ja słyszałem, że pani Malwina ma zamiar Giez sprzedać i wyprowadzić się do Warszawy; mojem zdaniem, zrobiłaby bardzo rozumnie, bo sama z gospodarstwem rady sobie nie da. Mówiono mi, że stara się o kupców i że, w niedługim czasie, mieć ich będzie.
— Zkąd pan to wiesz?! — zapytał doktór.
— Wszyscy w okolicy tak mówią, i ja pochwalam jej zamiar. Kobieta młoda, czego się ma na wsi więzić? W Warszawie będzie się bawiła, za mąż wyjdzie.
— Dajże pan pokój! po co ma ztąd wyjeżdżać? po co wychodzić za mąż? do czego to podobne!
Rzekłszy to, umilkł, w umyśleniu kreślił laską dziwaczne jakieś znaki po ziemi, wreszcie, jakby sobie coś nagle przypomniał, podniósł się i rzekł:
— Powiedziałem głupstwo, nonsens, i odwołuję moje słowa. Niech wyjeżdża, niech idzie za mąż, cóż mnie do tego? jakie prawo mam się w to wtrącać? Młoda, niezależna, piękna, świat przed nią otwarty.
— Młoda i niezależna, zapewne; ale do piękności jej daleko. Nie przeczę, że przystojna.
— A! przepraszam, to rzecz gustu; według mego zdania, jest to osoba pełna wdzięku i ma jakiś szczególny, niewysłowiony urok...
— Jestem w domu, i rozumiem teraz, dla czego doktór nie stara się ani o pannę Eudoksyę, ani o pannę Anielę, dla czego głuchy jest na namowy panny Gracyi, a nawet mojej żony i babci. Ale ostatecznie, o cóż chodzi? Do Gza nie tak daleko; zacząć bywać i oświadczyć się; nie sądzę, żeby były nadzwyczajne trudności.
Doktór westchnął.
— Ej, widzę — odezwał się pan Jan, — że nie jesteś pan dobrodziej śmiały.
— Niestety! mówiłem ci już, że pod tym względem istotnie brak mi odwagi. Słuchaj, panie Janie, w zaufaniu ci to powiem, jako przyjacielowi, ufając, że tajemnicy mojej nie zdradzisz; wszak prawda?...
— Czyż pan możesz o tem wątpić?
— Więc dowiedz się, odkrywam przed tobą moje najskrytsze myśli, z któremi od kilku lat już bój toczę. Jeżeli ożenię się, to tylko z tą kobietą, z inną nie. Ona wywiera na mnie dziwny wpływ, magnetyzuje mnie swemi oczyma, z blizka i z odległości. Tego nikt nie wie, tylko ja i ty, panie Janie...
— A ona?
— Nie wiem. Odwiedzam ją nieraz, nawet dość często, rozmawiam z nią, zachwycam się i, po każdej bytności, wracam do domu, jak pijany. Wiesz co? przyszedłem do wniosku, że są pod tym względem pewne prawa, niewzruszone, z pod których nikt wyłamać się nie może. Prędzej czy później dościgną one człowieka, a jeżeli wykręcał się od nich przez czas dłuższy, to się zemszczą nad nim. Ja jestem w podobnem położeniu. Przez wiele lat nie poddawałem się temu prawu; zdawało mi się, że sam sobie mogę wystarczać, że praca, nauka, wreszcie rozrywka i odpoczynek, wypełnią mi życie. Ugruntowałem się nawet w tem przekonaniu i śmiałbym się z człowieka, któryby twierdził, że się mylę... Teraz widzę, żem był w błędzie: czuję dokoła siebie próżnię, widzę, żem zmarnował życie, żem je źle, zupełnie źle urządził.. Cóż dziś jestem? nic. Jednostka, nawet nie jednostka, ale zero; dla kogo żyję? — dla nikogo...
— Dlaczego jej pan tego nie powiesz?
— Nie śmiem.
— Zabawne to, doprawdy — rzekł pan Jan — i gdyby nie szczera sympatya, jaką żywię dla ciebie, kochany doktorze, gotówbym żartować z tej nieśmiałości. Trzeba być odważnym i raz się zebrać na krok stanowczy.
— A potem co?
— Ożenić się.
— A jeżeli nie?
— Naprzód nie widzę racyi, dlaczego miałoby być „nie”, a choćby, w najgorszym razie, spotkała pana rekuza, to, mojem zdaniem przynajmniej, lepiej już raz dowiedzieć się, aniżeli żyć w niepewności i zawieszeniu.
— Daj pokój, kochany panie Janie, nie znasz się na tem. Sądzisz po sobie, a ty i ja — to wielka różnica! Szedłeś na pewno, wiedziałeś, że masz sympatyę, nie wątpiłeś o wzajemności. Ja w zupełnie innych jestem warunkach; jedno niebaczne słówko może mnie pozbawić wszystkiego — nawet nadziei i złudzeń, a ja tego pozbywać się nie chcę. Śmiesznem ci się wyda, że ja, człowiek trzeźwy, praktyczny, niemłody, opowiadam ci takie historye, ale cóż robić, wola moja jest zbyt słaba, abym mógł zapanować nad sobą.
Doszli do dworku; doktór posmutniał i zasępił się, dopiero rozpogodził czoło, gdy mały Józio zaczął się do niego przymilać.
Po odjeździe doktora, pan Jan zamknął się w swoim pokoju, rozłożył księgi i regestra gospodarskie, zaczął rachować. Dodawał, odejmował, robił różne notatki i wyliczenia, a przytem tarł czoło i zamyślał się ciężko. Snadź, że go jakaś troska trapiła, że cyfry nie mówiły mu tego, czego się może spodziewał. Ciężka bo z niemi walka; są one zimne, nieubłagane, w wyrokach swoich stanowcze. Trzy od dwóch, powiadają, nie można — i rzeczywiście nie można, choćby człowiek krwawemi łzami płakał, choćby mur głową rozbijał. Pan Jan ani pierwszego, ani drugiego nie czynił, lecz wszelkiemi siłami dążył do tego, żeby owe dwa, od których trzeba koniecznie trzy odjąć, zamienić choćby tylko na trzy. Niechby wreszcie pozostało zero, i to już rezultat szczęśliwy! Dobija się tak o to od lat kilku, ale widzi, że i to skromne marzenie jest nie do osiągnięcia. Gospodaruje, jak umie, a ludzie powiadają, że dobrze umie; robi wszystko co można, stara się, zabiega; równo ze słońcem wstaje, późną nocą na spoczynek chodzi, nie wyręcza się nikim, sam wszędzie jest, sam pilnuje, dogląda. Wychodzi w pole, widzi, że tam nieźle, że praca nie idzie na marne, i otucha wstępuje w jego serce. Budzi się w nim energia, przychodzą myśli świeże: jeszcze to, jeszcze owo zrobić, zaprowadzić, ulepszyć. Może będzie lepiej, może nareszcie przyjdzie ten upragniony rezultat — zero. Inaczej marzyło się przed laty pięciu, inaczej dziś, a jakie marzenia będą dalej, za lat dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, któż to odgadnąć może?...
Bywało, powróciwszy po całodziennej pracy do domu, porozmawia z żoną, popieści dzieci i czuje się ukrzepionym, na duchu silniejszym — lecz, zamknąwszy się u siebie, wejrzawszy w księgi, porozmawiawszy z cyframi, widzi, że nie jest tak, jak sobie wyobraża, że czekają jakieś nowe, nieprzewidziane wydatki, że owo fatalne trzy od dwóch, ciągle, na każdym kroku się nasuwa.
Marszczy więc biedny człowiek czoło i myśli, a ta zmarszczka rzeźbi się coraz głębiej i głębiej, i już nie rozgładza się wcale.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.