Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXXII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.

Bracia nie widzieli się od roku. Przez ten czas niebardzo tęsknili do siebie. Spotkanie obecne nie mogło też rozpłomienić uczuć braterskich, zwłaszcza że Jerzy otrzymał przed chwilą i miał z sobą w kieszeni odpowiedź ojca:
«Stanowczo nie pochwalam. Romuald dopowie resztę».
Jerzy przychodził więc do siostry po objaśnienia, a spotykając Romualda, przeczuł najgorszy wynik. Nie wiedział jednak jeszcze, co «dopowie» Romuald i jakim sposobem lokomocyi znalazł się już dzisiaj, razem z depeszą, w Nizzy, a skądinąd też nie mógł przewidywać nic gorszego, niż przyjazd Romualda, streszczającego w swojej osobie wszystkie właściwości rodziny, od których Jerzy uciekł na kraj świata. Zasady Dubieńskich, stosowane przez ojca, były znośniejsze: pan Maciej był stary, skamieniały w wyrobionym przez siebie systemie, był też ojcem i źródłem wszelkiego dobra. Ale Romuald, o dwa lata tylko starszy, naturalnie równouprawniony, przyprowadzał Jerzego swoją zmonopolizowaną doskonałością coraz częściej do rozpaczy. Ze wszystkich też ukochanych przez familię idei, idea ordynacyi trafiała młodszemu bratu najtrudniej do przekonania.
Zaraz po przywitaniu, gdy spojrzeli sobie w oczy, bracia poczuli, że łatwo się nie porozumieją, poczuli nawet coś, co pospolicie nazywa się nienawiścią. Ale Romuald był zbyt wyrobiony, aby okazać, a tem bardziej nazwać po imieniu tak gminne i niewłaściwe Dubieńskim uczucie. Rozpoczął więc przyjaźnie, choć stanowczo:
— Zgadujesz zapewne, kochany Jerzy, że mój przyjazd do Nizzy nie jest bez powodu. Ojciec kazał mi oderwać się od naszych interesów materyalnych i pospieszyć tutaj dla interesów wyższego rzędu. Dobra sława wszystkich członków rodziny jest skarbem najcenniejszym, którego strzedz wszyscy powinniśmy. Nie śmiałbym ci powiedzieć, że zapominasz o niej, jesteś jednak na pochyłości...
Oszczędź mi, proszę, tej przedmowy-przerwał Jerzy z buntowniczym błyskiem w oczach: — wiem, że do żądanej przez was doskonałości nigdy nie dojdę, ale mam uczciwe zamiary, co do których chciałem zasięgnąć rady ojca. Tymczasem otrzymuję odpowiedź niejasną i pragnę wytłómaczenia. Oto jest zdanie ojca o moich zaręczynach.
Dobył z kieszeni depeszę. Romuald i Teresa chciwie ją odczytali i porozumieli się spojrzeniem. Wątpliwość co do zdania pana Macieja ustala; poseł miał teraz do okazania całą moc i rozciągłość swej plenipotencyi. Zamyślił się i pokiwał żałośnie głową.
Jerzy dopomniał się niecierpliwie:
— Słucham więc: co mi dopowiesz?
Romuald ocknął się i urzędownie przystąpił do sprawy:
— Widzisz, kochany Jerzy... wszystkie twoje zamiary i zachcianki wynikają z życia bez steru. Kobieta jest głównem niebezpieczeństwem twego życia, powiem nawet, nieprzyjaciółką twej duszy. Pokusy mają i inni, ale mają też przywiązanie do zasad, które ich bronią. Ten maszt Odyseusza...
— Romualdzie! Doprawdy ja lepiej znam się na literaturze niż ty. Komunałów nie potrzebuję. Mów, co masz mi do powiedzenia, po prostu:
Romuald przełknął ślinę i zarumienił się. Ciągnął jednak dalej spokojnie:
— Mówię jak umiem, ale za to myśl moja nie błąka się po manowcach. Wiem, jak trzeba myśleć. Powtarzam więc, i to nie od siebie, lecz od ojca, że zasady twego działania są błędne, że je trzeba stanowczo zmienić, porzucić.
— Tak odrazu? i w jakim celu?
— Dla pozostania prawym członkiem rodziny, dla pozostania Dubieńskim.
— Dubieńskim być nie przestałem, ale chcę być nowym, nie starym.
— Doświadczenie nasze — mówię znowu w imieniu ojca — jest może lepsze, dlatego że starsze. Jesteśmy przekonani, że jedynie życie rodzinne, ciepło domowego ogniska pozwoli dojrzeć wszystkim naturalnym darom twoim i wykształcić cię na pożytecznego obywatela. Ojciec przywołuje cię do ogniska, chce zapomnieć o przeszłości, ojciec jest dobry i wspaniałomyślny. Mam ci nawet do zakomunikowania, że jeżeli wrócisz natychmiast, długi twoje, o których wiemy, będą zapłacone w trzech ratach rocznych.
— Nie wyrzekałem się przecie nigdy powrotu do domu, a teraz tem mniej. Ale chcę wrócić — z żoną.
Romuald poruszył ramionami, zaznaczając stanowisko non possumus.
— Masz przecie wyraźną odpowiedź ojca.
— Wcale niewyraźną! Czekam właśnie na objaśnienie.
— Widocznie ojciec stawia panią Oleską w rzędzie kobiet niebezpiecznych, od których pragnie cię obronić.
— Ale na jakiej zasadzie?
— Zasad ojca nie roztrząsam. Trzeba się im poddać, gdyż umie on być równie łaskawy, jak sprawiedliwy. W razie gdybyś nie posłuchał, mam ci bardzo smutne rzeczy do powiedzenia.
— Naprzykład?
— Ojciec stanowczo i ostatecznie przestanie ci dostarczać pieniędzy na życie bez zasad. Nie taję ci nawet, żo jest bardzo rozgoryczony, że myślał już o możliwem zniesieniu twojej schedy.
Jerzy pobladł i zamilkł. Tutaj Teresa, dotąd zupełnie bierna, wmieszała się do rozmowy:
— Romciu! to są ostateczności! Nie warto nawet wspominać o nich. Ja wierzę w Jurka, on nie zechce przyczyniać nam i ojcu takiej boleści, on się opamięta.
Patrzała z wyrazistym niepokojem na Jerzego, który milczał jeszcze, ale żuł nerwowo jakąś odpowiedź. Nareszcie przemówił:
— Znam to, już Terenia przywiozła mi podobne pogróżki. Namyślałem się nad niemi i doszedłem do ciekawych wniosków o prawdziwem znaczeniu naszej rodziny. Jest to stowarzyszenie do wyrabiania zasad w pocie czoła stowarzyszonych, z kapitałem skoncentrowanym w ręku naczelnika firmy i wynalazcy pomysłu.
— Nie przeczę — odpowiedział Romuald: — tylko twój zmysł satyryczny nie dopatrzył się innego celu założenia rodziny. Jesteśmy, powinniśmy być jedną osobą większą, rozrodzoną na kilka lub kilkanaście osób, czujących tak samo, tak samo pojmujących obowiązki moralne i społeczne. Ta spójnia, ten cement jest naszą siłą, i chlubą.
— Co mi tam mówisz! — zawołał Jerzy: — jedyny cement, który nas łączy, to pieniądze!
Ten wybuch wywołał wielkie zgorszenie. Siostra wmieszała się stanowczo do rozmowy braci, z których jeden chwycił się środka zakazanego: nazwania po imieniu wielkich tajemnic rodzinnych.
— Jurku! cofnij to słowo! i my zapomnimy, żeś je powiedział.
— Nie cofam. Wszystkie inne nasze spójnie to frazesy. Miłość, która nie liczy się ani trochę z cudzą indywidualnością! Obowiązki społeczne, polegające na dobieraniu zasad ku własnej wygodzie, czy to obowiązki? Co myśmy kiedy uczynili dla kogo? Żyjemy jak każdy bankier, jak każdy żarłok, tylko nazywamy to cnotą, a apetyty innych — występkiem.
Teraz Romuald, dotknięty do żywego, zaczynał tracić cierpliwość.
— Nie przyjechałem tutaj rozprawiać z tobą o naszej wartości, ani kłócić się o teorye. Mam ci do oświadczenia wyraźną wolę ojca i zapytuję: czy trwasz w twych pięknych zamiarach, czy chcesz się ich wyrzec?
— Co nazywasz pięknymi zamiarami?
— Pozostawanie tutaj pod jakimkolwiek pozorem.
— Mówiłem ci, że chcę wrócić do normalnego życia, ale we dwoje, bo jestem zaręczony.
— To ten sam kierunek, to równoznaczne. Jednej zachciance ulega się skrycie, drugiej jawnie, skoro wynajdzie się przed światem usprawiedliwienie. Dla nas obojętne jest nazwisko kobiety, która cię trzyma. Czy Francuzka, czy Polka, czy separatka, czy wdowa, wszystko jedno, musisz ją poświęcić ideom rodzinnym. Nie zamyślasz przecie na seryo wprowadzić jednej z tych pań do Chojnogóry? Jerzy drgnął i złowrogo zaciśnął pięście.
— Jakiem prawem tak się wyrażasz?!
— Prawem danem mi przez ojca.
— A ja ci prawem wolnego człowieka powiem, że jedyny powód, któryby mnie wstrzymywał od wprowadzenia pani Anny Oleskiej do Chojnogóry, to wstyd okazania jej takiej rodziny, ale na ten wstyd już się zdecydowałem.
— Ubliżasz nam wszystkim w mojej osobie!
Zaperzeni bracia przybrali tak wojownicze postawy, że Terenia pomyślała błyskawicznie, coby to było, gdyby dwaj Dubieńscy, przechodząc od słów do giestów, potraktowali się jak dwaj szewcy. Rzuciła się między rozprawiających, jak siostra, jak rozjemca, jak anioł rodziny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.