Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   370   —

chciwie ją odczytali i porozumieli się spojrzeniem. Wątpliwość co do zdania pana Macieja ustala; poseł miał teraz do okazania całą moc i rozciągłość swej plenipotencyi. Zamyślił się i pokiwał żałośnie głową.
Jerzy dopomniał się niecierpliwie:
— Słucham więc: co mi dopowiesz?
Romuald ocknął się i urzędownie przystąpił do sprawy:
— Widzisz, kochany Jerzy... wszystkie twoje zamiary i zachcianki wynikają z życia bez steru. Kobieta jest głównem niebezpieczeństwem twego życia, powiem nawet, nieprzyjaciółką twej duszy. Pokusy mają i inni, ale mają też przywiązanie do zasad, które ich bronią. Ten maszt Odyseusza...
— Romualdzie! Doprawdy ja lepiej znam się na literaturze niż ty. Komunałów nie potrzebuję. Mów, co masz mi do powiedzenia, po prostu:
Romuald przełknął ślinę i zarumienił się. Ciągnął jednak dalej spokojnie:
— Mówię jak umiem, ale za to myśl moja nie błąka się po manowcach. Wiem, jak trzeba myśleć. Powtarzam więc, i to nie od siebie, lecz od ojca, że zasady twego działania są błędne, że je trzeba stanowczo zmienić, porzucić.
— Tak odrazu? i w jakim celu?
— Dla pozostania prawym członkiem rodziny, dla pozostania Dubieńskim.
— Dubieńskim być nie przestałem, ale chcę być nowym, nie starym.