Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXXIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIII.

Jerzy, gdy otrzeźwiał, stanął wobec groźnej alternatywy i zadumał się. Wybór między poplatnem zadowoleniem rodziny a romantycznem małżeństwem z Anną stał się nieuchronnym. Gdyby to jeszcze był wybór między obowiązkiem a pociągiem uczuciowym! Ale stawały w sprzeczności dwa obowiązki: jeden wynikający z urodzenia, z konieczności; drugi z konsekwencyi własnych postępków, których nie śmiał nazywać zdrożnymi. Jak wybrnąć z dramatu? Jakim sposobem utrzymać w objęciach kochaną kobietę, a nie narazić się na utratę tych podłych środków materyalnych, których dokuczliwą potrzebę odczuwa jeszcze bardziej poeta, niż zwykły śmiertelnik?
Miłość i praca?? Ale praca szara, niemiłosierna, nie nazwana żadnem szumnem mianem; zajęcie w jakichś gazetach, w jakichś biurach urzędniczych... Gdyby nawet zdecydował się żyć na koszt żony, nie miała ona dostatecznego majątku dla urzeczywistnienia owego prawowitego romansu, w którego postaci przedstawiał sobie Jerzy pożycie małżeńskie z Anną. Przyszła rodzina bez pałacu, bez powozu, bez estetycznych form życia, wydawała mu się wprawdzie rozrzewniającą, ale zarazem jakby nierealną.
— Teraz, Anno, — mówił wieczorem po stanowczej rozprawie z bratem — staję przed tobą odarty nawet z tych biednych promieni, które należały mi się z urodzenia. Pozostaję sam tylko na twe usługi — serce i ręka...
— O te dbam przedewszystkiem — odpowiedziała Anna szczerze, ale smutno.
Nie wysłuchała obojętnie wiadomości o uporze Dubieńskich, tak twardym, że raczej wyrzekali się syna i brata, niżby ją mieli przyjąć do rodziny. I w jej rachubach, prostych i uczciwych, przyszłość przedstawiała się łatwiejszą, normalniejszą, niż ta nowa perspektywa ucieczki z ukochanym do jakiejś chaty odludnej i wyklętej. Ale najbardziej dotknęła ją pycha tych ludzi, którzy widocznie poczytywali ją, Annę Oleską, za niegodną noszenia ich nazwiska. Jedyną pociechą było to, że Jerzy inaczej myśli i czuje. Bardziej niż kiedykolwiek potrzebowała niezłomnej pewności, niezachwianej wiary w narzeczonego. To też przy nowych wyznaniach, ująwszy mocno za obie dłonie Jerzego, patrzała mu w oczy z gorącem zapytaniem:
— Ty, mój drogi, jesteś inny?...
Jerzy mdło odpowiedział na uścisk dłoni Anny wyraził się ponuro:
— Czy ja mam prawo?
— Jakie prawo?
— Narażać ciebie na dzielenie tego życia, które teraz będę zmuszony rozpocząć.
— Jerzy! przedewszystkiem nie masz prawa tak mówić! Powinienbyś wiedzieć, że nie dla żadnych ubocznych widoków, ale dla ciebie samego pokochałam cię...
— Moja najdroższa!
Skończyło się na wątpliwem rozrzewnieniu, i z obu stron pozostał niepokój o przyszłość. Przez całą noc Jerzy walczył bezsennie z okrutną, alternatywą: Ona czy bogactwo?... Przypominało to biblijną przypowieść o pasowaniu się Jakóba z aniołem.
Następny dzień przyniósł jednak roztargnienie od ciężkich myśli w postaci niespodziewanego wypadku. Poranne pisma nicejskie ogłosiły, że hrabia Dubieński, zaszczytnie znany w dyplomacyi europejskiej Zebri-bej, w przejeździe morzem z Rzymu do Marsylii rzucił kotwicę własnego jachtu pod Nizzą. Na statku znajdowali się jako goście hrabiego: książę Filip XIII i inne dostojne osoby.
Wiadomość ta podziałała elektrycznie na całą rodzinę Dubieńskich, przebywającą tego ranka różne moralne utrapienia. Właśnie bowiem do księżny Teresy wrócił był zbiegły małżonek, blady, zwyciężony przez nieszczęścia, i starał się wytłómaczyć znaczenie podpisu księżny na solidarnym wekslu: przyciśnięty okolicznościami, Władzio położył podpis żony na dokumencie, ale opatrzył go głoskami p. p., ktore znaczą «per procura», w zastępstwie a mąż jest naturalnym prokurentem żony w sprawach pieniężnych. Przyznawał jednak, że takie postępowanie prawne jest wyjątkowe i dopuszczalne tylko w pośpiechu, za granicą, w braku właściwych urzędników i kancelaryi. Ostatecznie książę Kobryński nie był prawnikiem i mógł się omylić; w przyszłości obiecywał tego nie czynić; odwoływał się do wspaniałomyślności i do dyskrecyi żony, całując ją ze łzami, zaklinając na pamięć o nazwisku, o honorze, o przodkach i potomkach. Rada nierada, Terenia musiała uwierzyć w szczerą skruchę męża i zabrała się do przygotowań na pośpieszny wyjazd z Nizzy.
Wiadomość, że stryj Tadeusz znajduje się w pobliżu na pokładzie swego jachtu, przerwała równie Izy Władzia, jak pakowanie kufrów. Dreszcz zadowolonej dumy rodzinnej przebiegł przez małżonków Kobryńskich i przyczynił się jeszcze do ich zespolenia. A także blizkość takiego pana, przepływającego w towarzystwie Jego Królewskiej Wysokości przed ciekawemi oczyma przyjaciół, dostawców i lichwiarzy, zwiększała stanowisko i kredyt miotających się na brzegu krewniaków. A także opisany w gazecie przepych na statku i różne wzmianki o wielmożności jego właściciela budziły nadzieję i wiarę w Opatrzność, której wyroki niezbadane kierowały i tą, łodzią. W każdym razie przejazd stryja pod Nizzą wydał się Kobryńskim wypadkiem pomyślnym.
Inaczej odczuł to Romuald, wyczytawszy wzmiankę w gazecie. Ów stryj Tadeusz nie był zdeklarowanym aliantem Chojnogóry, raczej dla Jerzego miał słabość. Nie wiadomo, jakie zawikłania mogłoby wywołać zejście się Tadeusza z Jerzym?...
Gorączkowe wrażenia członków rodziny doprowadziły ich ostatecznie do jednomyślnego kroku: spotkali się we troje na brzegu morza, w punkcie najmniej oddalonym od stojącego na kotwicy statku. Kobryński przyniósł nawet lunetę.
— Ha, ha! dzień dobry! Stryj przepływa...
Roześmieli się do siebie i, nie zamieniając dalszych uwag, zaczęli obserwować.
Jacht nie wpłynął do portu, stał opodal, na pełnem morzu, między Villefranche a Nizzą; nie zabierał się widocznie do wylądowania. Poranek był idealnie błękitny, spokojny i gorący. Na martwej prawie tafli wyiskrzonego szafiru drzemał biały statek samotnie, przesłoniony oślepiającemi wełnami falującego powietrza. Z powodu ciszy morskiej i skwaru nie było nawet żagli rybackich na wodzie; czasem tylko bliższa brzegu mewa, zniżając się ukośnie ostrem skrzydłem do powierzchni morza, przecięła ją małą rysą, i widać było wtedy, że szyba metalicznego szafiru nie stężała, ale płynna jest, tylko śpi w pachnącym upale. I znowu mewy wzbijały się w górny błękit, kołysząc się zygzakami, jak wielkie motyle.
Na kosztownej wygładzonej tafli leżał sam jeden przedmiot pożądania patrzących z brzegu Dubieńskich.
— Flaga francuska — oznajmił Kobryński, który patrzał przez lunetę. — Na pokładzie nie widać nikogo.
— A czy jest nasz herb na przodzie? — zapytał Romuald.
— Jest, jest, nawet z kolorami.
Po chwili milczenia odezwał się Kobryński:
— Umie żyć jednak ten Tadeusz!
— Nauczył się — poprawiła Terenia.
Wtem na nużącym już swą jednostajnością, obrazie ukazał się ciekawy szczegół: do jachtu zbliżała się łódka od Nizzy.
— Szalupa! — ogłosił Kobryński a w niej... poczekajcie... doprawdy: Jerzy!
— Czy napewno?
— On, on! poznaję twarz... i ubranie. Spojrzyjcie sami.
Romuald uchwycił lunetę i stwierdził tożsamość osoby brata, a nadto porównawszy ubiór wioślarzy z ubiorami majtków na jachcie, doszedł do przekonania, że Jerzy podąża do stryja przysłaną ze statku szalupą. Dostrzegł nawet napis na boku szalupy: nazywała się «Joyeuse».
Terenia zapragnęła także naocznie przekonać się; ale luneta była nastawiona dla lepszego wzroku niż księżny, która zatem musiała poprzestać na opowiadaniu męża i brata.
Spojrzeli po sobie z rozczarowaniem, i Romuald sformułował smutną oczywistość:
— Widać, że stryj nie zamierza wstąpić do Nizzy. I z nas wszystkich wezwał tylko Jerzego! Dobrze mówi ojciec, że stryj Tadeusz jest niepewny...
Umilkli, goniąc oczyma łódkę, która zbliżała się już do statku.
— Trzeba temu przeszkodzić! — zawołał Romuald zaczerwieniony. — Jeżeli Tadeusz da Jerzemu pieniędzy, przepadły nasze starania... i nasze sposoby.
Twarz księżny Teresy oblała się niby aureolą, chrześcijańskiej męczennicy:
— Daj pokój, Romciu... Stryj nie jest znowu tak skory... i coraz bardziej powraca... Może Bóg go natchnie? Zdajmy się na wolę Bożą.
— Masz słuszność, droga Tereniu — rzekł książę, który dzisiaj był usposobiony tkliwie i pokutnie.
Terenia miała słuszność, tem bardziej, że niepodobieństwem było wstrzymać na morzu szalupę, przybijającą już do jachtu; chybaby ją zatopić za pomocą torpedy. Zaniepokojone rodzeństwo musiało zatem z niemą powagą przyglądać się, jak opuszczono ze statku schody, jak Jerzy zręcznie wdrapał się na pokład i przepadł w zagadkowych głębiach jachtu. Jednocześnie dostrzegli lekki dymek wznoszący się z małego kominka, nie z wielkiej rury od motoru: zapewne w kuchni gotowano śniadanie.
Władzio przełknął ślinę i poczuł głód.
— Chodźmy stąd — rzekł: nic nie wskóramy, a lepiej, żeby nas tu nikt nie zobaczył przyglądających się pływającemu zdala od nas stryjowi.
Uwaga była trafna, choć zbyt jaskrawo wypowiedziana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.