Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Nazajutrz po południu pani de Sertonville oglądała w swym salonie kartę wizytową z napisem: «Romuald hrabia Dubieński».
— Nie pan Dubieński, który bywał u mnie? — zapytała służącego.
— Nie, jakiś inny.
— W jakim wieku?
— Młody. Bardzo prosi, aby go pani hrabina przyjęła. Musiał przyjechać niedawno i z daleka. Surdut ma czarny jak sutannę.
— Dobrze już, dobrze... prosić.
Oddaliła się do sypalni.
Tymczasem do pachnącego saloniku wszedł Romuald Dubieński, uroczysty. Laskę i kapelusz trzymał w ręku. Stanął we środku pokoju.
Ponieważ pani nie zjawiła się natychmiast, gość miał czas rozejrzeć się po ścianach, przystrojonych świeżo i jasno, jak balowa suknia, zobaczyć w lustrze własną postać i stwierdzić, że jest równie dostojna, jak ujmująca.
— Nie zanadto powagi, aby nie spłoszyć kobiety... Nie nadto uprzejmości, aby nie spaczyć charakteru posłannictwa. Stanowczość, spokój, wytworność wielkopańska. Jeżeli to istota, która nie zatraciła lepszych uczuć, cnota i rozum potrafią ją rozbroić. Jeżeli Mesalina, pozostają inne sposoby: przebiegłość, wreszcie hojność.
Program, naszkicowany w Chojnogórze, Romuald wypracował w ciągu długiej, samotnej podróży. Ażeby nie uledz wpływom, natychmiast po przyjeździe, przystąpił do wykonania swej misyi, nie dając nawet znać o sobie Jerzemu ani Kobryńskim. Spadał z nieba jak błysk ojcowskiej sprawiedliwości, był bowiem piorunem z ramienia pana Macieja...
— Piękniejsza niż sobie wyobrażałem!
Romuald błysnął mimowolnie rozstawionemi oczyma, poruszył nosem i otworzył nieco usta na widok Fernandy, która bez uprzedniego szelestu ukazała się w postaci swej odurzającej. Zacisnął jednak pancerz zasad na sobie i po ceremonialnym ukłonie pozostał we środku salonu, mimo zapraszającego skinienia, aby usiadł. Pani de Sertonville patrzała jak na zamorskiego ptaka, o którym miała pewne zoologiczne wiadomości, ale na oczy go nie widziała. Nie wątpiła jednak, że tego ptaka równie Łatwo spłoszyć, jak usidlić.
— Wybaczy pani niezgrabność człowiekowi, oderwanemu od pracy dla zamiarów, które będę miał zaszczyt wyłuszczyć. Jestem starszym bratem Jerzego Dubieńskiego, niejako opiekunem i przedstawicielem ojca, który mnie tu wysłał. Jeżeli pani choć trochę dobrze życzy Jerzemu...
— Bardzo miły człowiek — wtrąciła swobodnie Fernanda.
— ...Sympatye, które sobie zyskuje, wciągają go w niebezpieczeństwa, a sposób jego życia zagraża poważnie jego przyszłości nietylko pod względem moralnym, lecz i materyalnym. Ojciec przezemnie, żąda natychmiastowego powrotu Jerzego do kraju i do obowiązków naturalnych. Instynktowo może mając zaufanie do szlachetnych pani uczuć, przyszedłem ją upraszać, aby mi zechciała pomódz w namówieniu Jerzego do uznania woli ojca.
Pani de Sertonville do swego boleśnie lubieżnego uśmiechu przydała trochę dworskiej ironii:
— Państwo tam dużo jeszcze czytają Dumasa? Scena z «Damy Kameliowej» jest klasyczna, ale już wyszła u nas ze zwyczajów. Z Duvalów, ojców i synów, znamy już tylko... bulion. Co gorsza, źle pan trafił do mnie, gdyż nie jestem ani Małgorzatą Gautier, ani aniołem stróżem brata pańskiego.
Romuald trochę się zmieszał:
Źle mnie pani rozumie. Dla naszych celów rodzinnych pragnąłem użyć tylko przyjaznego wpływu pani na mojego brata. Chyba że przyjaźń nie istnieje, w takim razie...
— Owszem. Brat pana bardzo mi się podoba. Do całej pańskiej rodziny mam najlepsze uprzedzenia. Nie wiem tylko, czy mój wpływ byłby skuteczny, a w każdym razie mój rozkaz nie podziała na niego.
Romuald, straciwszy wątek przygotowanej mowy, chwiał się równie w zamiarach, jak w swej stojącej postawie.
— Niechże pan usiądzie, i pomówmy jak lepsi znajomi. Znamy się bowiem trochę, choćby tylko pośrednio.
Ordynat Dubieński usiadł, sztywny jeszcze, ale coraz lepiej usposobiony dla pięknej nieprzyciółki, która, podparłszy twarz ręką, patrzała na niego poufale.
— Rozumiem troskliwość pana. Powiem więcej: wszystko, co dotycze Dubieńskich, a więc pana, gorąco mnie obchodzi. Chociaż więc pan obraża mnie przez swe przypuszczenia, nie chcę być mściwą.
— O! bynajmniej! Zamiar obraźliwy nie postał w mojej głowie!
Fernanda wyciągnęła rękę do Romualda, a razem wychyliła szyję, a usta jej bolesne, czerwone, pełne były kobiecej prośby o słodkie przymierze. Dubieński pochylił się nad jej ręką, zaledwie jej nie pocałował. Przysunął krzesło i poczuł się zupełnie rozbrojonym.
— Mówmy zatem otwarcie — odezwała się pani de Sertonville. — Nietylko dla Jerzego, lecz dla wszystkich Nizza jest próbą ogniową.
— To, co powtarza mój ojciec! zawołał Romuald ożywiony.
— Naturalnie, kobiety są głównem niebezpieczeństwem, ale te są wszędzie. Gorsze są intrygi, grasujące tutaj, gorsze te ciemne figury, które w zamieszaniu międzynarodowem uchodzą za zupełnie co innego, niż są w istocie. Czy pan zna Oleskich?
— Spotykamy ich czasami — odpowiedział Dubieński; nie należą do naszych bliższych znajomych.
— Mam nadzieję. Pani nie sądzę, ale jej opiekuna nauczyłam się cenić, jak na to zasługuje. Tam pan powinien był się udać, jeżeli przyjechał W zamiarze ratowania brata.
Romuald nie zrozumiał i prosił usilnie o bliższe wytłómaczenie. Fernanda wzbraniała się:
— Pierwszy raz w życiu znajdują się w takiej pozycyi. Mówić o mało znajomym człowieku z nieznajomym zupełnie jego bratem i wyjawiać różne brudy, które mnie nie dotyczą!
— Ależ pani ma sposobność spełnić dobry uczynek, pomódz mi do ratowania nierozważnego młodzieńca...
— Dobry uczynek?... to tak elastyczne pojęcie! Inny wzgląd skłoniłby mnie do powiadomienia pana: szczera sympatya, już dawniejsza, dla brata pańskiego, i nowa...
Fernanda przerwała, z dziewiczem prawie zakłopotaniem, a Romuald, pogłaskany po sercu, coraz natarczywiej domagał się zwierzeń, coraz pożądliwiej szukał ręki Fernandy.
— Pani!... pani hrabino! Widzę swoją pomyłkę, a zarazem szczęśliwy jestem, żem zdołał zabrać znajomość z kobietą równie piękną, jak szlachetną, i pozyskać trochę jej zaufania. Mów pani! Ja, ze swej strony, obiecuję nietylko dyskrecyę, lecz gotów jestem na wszelkie usługi. Rzadko spotkałem, w czynnem swojem życiu, równie zajmującą rozmowę.
Pani de Sertonville objęła swą władzę nad nowym niewolnikiem za pomocą łzawego spojrzenia, w którem tliły się iskry nieodgadnionych obietnic. Rzekła:
— Usług nie potrzebuję. Potrzeba mi raczej trochy opieki w życiu, trochy pobłażliwości dla wad i zachcianek kobiety opuszczonej, samotnej... Nie mówmy o tem. Pan mi się wydaje dobrym i przyjaznym. Więc dla dobra waszego, muszę powiedzieć co się dzieje z Jerzym. Jest uwikłany w sieci tego intryganta, Fabiuszu Oleskiego, który działa na niego za pomocą swej pięknej... powiedzmy kuzynki.
— Jak? kiedy to się stało? W jakim celu pan Oleski chciałby pozyskać Jerzego?
— Na to odpowiedzieć nie umiem, bo nie znam się na podobnych machinacyach. To wiem tylko, że sześć tygodni temu widywałam często pańskiego brata, a nawet jego los, jego poetycki talent szczerze mnie obchodziły. Teraz widuję go coraz rzadziej, bo jest nieodstępnym towarzyszem państwa Oleskich. Ta trójka jest nierozerwalna, odosobnia się i knuje rzeczy niedobre. Pan Fabiusz działa przez oszczerstwo, przez różne perory, a prowadzi Jerzego do jakichś ciemnych celów swoich, o których bliżej pana nie powiadomię. Przypuszczam jednak, że brat pański jest już dzisiaj w bardzo blizkich stosunkach z panią Oleską. Mówią nawet o projektach małżeńskich... Nie wiem, czy te zyskałyby pochwałę pana i jego rodziny?
— Nigdy! — zawołał Romuald: — zupełnie o kim innym myślimy dla Jerzego!
— Aa? doprawdy?
— To jest... myślelibyśmy, gdyby o to chodziło obecnie. Ale objaśnienia pani przejmują mnie zgrozą. Proszę przyjąć wyrazy najgłębszej skruchy za moje wystąpienie do pani, a także pozwolić sobie podziękować jak najgoręcej za otworzenie mi oczu i sposobność poznania wzniosłego serca i charakteru. Pozostaje mi więc oddalić się ze wstydem, za siebie i za brata i prosić o zachowanie w tajemnicy naszej rozmowy.
— Na to może pan liczyć. Co zaś do działania tutaj, praktyczniej byłoby rozmówić się stanowczo z panem Oleskim i pociągnąć go do odpowiedzialności. Ale za to może przyjemniej było panu rozmawiać ze mną, tak jak mnie konwersacya dzisiejsza pozostanie miłem wspomnieniem...
Niepokój od otrzymanych wiadomości równoważył się w sercu Romualda ze wzruszeniem zmysłowo-romantycznem. W życiu swem obowiązkowem i oszczędnem nie spotkał kobiety, zbliżającej się do ponęty Fernandy, nie zaznał nigdy mocy tak zaprawnego wina. Miłostki jego były skryte, dorywcze i tanie. Dzisiaj poznał pokusę przemożną, pokusę, o której we śnie tylko mógł marzyć.
Musiał opuścić salon pani de Sertonville, do którego zabłądził, i ruszać na dalszą kampanię. Poprosiwszy więc tylko o pozwolenie powrotu, wyszedł na ulicę, rozgrzany i lekki, zapominając na chwilę o swych niesmacznych obowiązkach.
— Ten Jerzy! ten Jerzy! co za zbrodniarz!... ale jaki szczęśliwiec!...
Szedł przez ulicę jak pijany, chwytając w nozdrza nowe dla niego wonie egzotyczne, zaglądając w oczy kobietom, wąchając własne ręce, na których pozostała pamiątka perfum Fernandy. I począł wątpić, czy mrówcza cnota chojnogórska jest właściwą dla niego drogą. W szerokiem życiu można także wiele czynić dobrego...
Ale miał w żyłach autentyczną krew Dubieńskich, posłuszną, choć burzliwą. Ten mocny sok krąży oddawna już w «Dębach» rodzinnych i, choć wykrzywia czasem konary w malownicze węzły, ostatecznie kształci je zawsze na pożytek i ozdobę pnia genealogicznego. Romuald był pożytecznym tego pnia konarem.
Dla ochłonięcia i dla namysłu usiadł pod otwartą na ulicę werendą kawiarni i kazał sobie podać coś chłodzącego... to, co piją tamci państwo przy sąsiednim stole. Była to limonada z szampańskiem winem.
Mężczyźni w kawiarni byli wszyscy dobrze ubrani, niedbale pogardliwi, kobiety wszystkie ponętne. Nigdzie nie było jegomościa w wytartym surducie, z teką pod pachą, nigdzie zamyślonego pana w okularach. Nikt nie otwierał sakiewki, szukając w przegródce drobnej monety; pieniądze brano z garści, wydobytej z kieszeni, rzucano na marmur stołów, nie oglądając się za resztą.
— Bogaty kraj... — pomyślał Romuald.
Publiczność cała była zajęta zabawą, albo odpoczynkiem po zabawie. Głosy brzmiały energicznie, błyszczały oczy. Przez ulicę ciągnęły dobre powozy, samochody, bicykle. Mnóstwo postrojonych kobiet perfumowało atmosferę, już naturalnie pachnącą kwiatem pomarańczowym, sandałem, pieprzem, morzem... mocną gamą zapachów przyjemnie odurzających.
— Szczęśliwy kraj...
Romuald zaczął myśleć, ile dni może tu pozostać... potem, że trzeba pójść do krawca... potem o pani de Sertonville... i byłby się rozmarzył, gdyby nie był prawym Dubieńskim. Spostrzegłszy, że mu się przyglądają niektórzy, poczuł się przez chwilę nieco upokorzonym: był widocznie inny, niż tamci, z pozoru. Zaraz jednak z tej odmienności postanowił sobie zrobić wyższość; zaakcentował swą wytworną powagę, zapiął czarny surdut, dlatego, że wszyscy mieli rozpięte, lekkie ubrania, zapłacił metodycznie i wychodząc ze sztywną pogardą omijał ironiczne, choć powściągliwe uśmiechy ludzi, których żartobliwe uwagi przeczuwał poza swemi plecami. Zresztą w chwili, gdy opuszczał kawiarnię, żółty jakiś człowieczek z ukośnemi oczyma, wysiadłszy z powozu, wchodził do zakładu w towarzystwie dwóch sobie podobnych i odwrócił uwagę ogólną. Romuald posłyszał parę razy tytuł «Monseigneur», skąd wniósł, że nowo przybyły musi być jakimś księciem rasy żółtej. Dubieński prawie zmartwił się, że zeszedł raptem ze sceny, chociaż odgrywał na niej rolę w swojem tylko przekonaniu poważną.
— Dość tego, teraz do obowiązków...
Skierował kroki do hotelu, w którym mieszkali Kobryńscy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.