Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   356   —

Dla ochłonięcia i dla namysłu usiadł pod otwartą na ulicę werendą kawiarni i kazał sobie podać coś chłodzącego... to, co piją tamci państwo przy sąsiednim stole. Była to limonada z szampańskiem winem.
Mężczyźni w kawiarni byli wszyscy dobrze ubrani, niedbale pogardliwi, kobiety wszystkie ponętne. Nigdzie nie było jegomościa w wytartym surducie, z teką pod pachą, nigdzie zamyślonego pana w okularach. Nikt nie otwierał sakiewki, szukając w przegródce drobnej monety; pieniądze brano z garści, wydobytej z kieszeni, rzucano na marmur stołów, nie oglądając się za resztą.
— Bogaty kraj... — pomyślał Romuald.
Publiczność cała była zajęta zabawą, albo ododpoczynkiem po zabawie. Głosy brzmiały energicznie, błyszczały oczy. Przez ulicę ciągnęły dobre powozy, samochody, bicykle. Mnóstwo postrojonych kobiet perfumowało atmosferę, już naturalnie pachnącą kwiatem pomarańczowym, sandałem, pieprzem, morzem... mocną gamą zapachów przyjemnie odurzających.
— Szczęśliwy kraj...
Romuald zaczął myśleć, ile dni może tu pozostać... potem, że trzeba pójść do krawca... potem o pani de Sertonville... i byłby się rozmarzył, gdyby nie był prawym Dubieńskim. Spostrzegłszy, że mu się przyglądają niektórzy, poczuł się przez chwilę nieco upokorzonym: był widocznie inny, niż tamci, z pozoru. Zaraz jednak z tej od-