Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział VI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Pociąg, zbierający pasażerów od zachodu na wschód, do Cannes, Antibes, Nizzy, Beaulieu, do korony tego kraju, do Montecarlo, mknął samym brzegiem morza, mijając po lewej stronie niby ogród gęsto zamieszkany, oliwne gaje na rdzawych stokach skał, mury białych willi, kapiących od róż i geranium; ze świstem i grzmotem wpadał w krótkie tunele, osadzał się z rozpędu na małych dworcach, na których przybierał gorączkowo kilka osób, trzaskał drzwiami wagonów, świstał i ruszał dalej, bryzgając wesołą parą na szosę tuż obok rozciągniętą. Po szosie tej warczały samochody, śmigały bicykle na wyprzódki z pociągiem. Zaledwie gdzie niegdzie ciężki, wysoki wóz, wleczony przez muła, przerywał ten pęd, jakby dla oznaczenia szybkości mijającego pościgu.
Wcześnie jeszcze — dzień cały przed nami. Może to dzień szczęścia, niebywałych wzruszeń, może ten oczekiwany dzień wielkiej fortuny?... Tymczasem dzień taki pogodny, aż się dostaje skrzydlatych zachcianek. Możnaby się przejechać grzbietem tych wyżyn przez opalowe leciutkie mgławice, można puścić się łodzią po tem ciepłem, przyjaznem morzu. Ale wstąpimy najpierw do sali gry w Montecarlo. Coś łechce, coś upaja, coś gna.
Tylko woźnica włoski w bluzie i w birecie, leżąc niedbale na ładownym wozie, mniema, że dzień jest zwyczajny, pracowity, i spogląda chmurnie ze swego wysokiego leża na szczęśliwych, którzy go pędem mijają.
W pociągu śmiechy i podniecony głos Słuszki. Nie siada nawet, obchodzi po przedziałach mnóstwo znajomych, bo ma wiele nauk do udzielenia. Tę zaś główną:
— Mówię wam, posiadłem sekret rulety. Gnomy rulety nawiedzają mnie. Kto chce być szczęśliwy, proszę za mną. Dzisiaj mój system gram do spółki z księżną della Robbia. Mogę jeszcze kogoś przybrać, mam jeszcze jedno miejsce.
Odezwał się baron von Schwind, Westfalczyk, wysoki, kościsty, rasowy, z oczyma zmęczonemi przez bezsenność i hamowaną chciwość:
— Każdy za siebie, mój drogi, to najlepsze. A jeżeli już spółka, to ją wolę z Rubensonem, tylko niech mi najprzód da kredytywę na pół miliona.
Wskazał głową w oddalony kąt wagonu, gdzie siedział Rubenson w towarzystwie pani de Sertonville i Jerzego Dubieńskiego.
— Patrz, jak opuchł od biletów bankowych. Jeżeli dzisiaj wygra, będzie je musiał ulokować z tyłu, z przodu już nie zmieści.
— Schwind! — odezwał sentencyonalnie Słuszka — traktujesz grę nadto lekko. Zobaczysz, przyjdziesz jeszcze na moje podwórko.
— Obiecuję ci solennie przyjść, jak tylko się spłukam.
— Bah!
Przeszedł do przedziału, gdzie siedział d’Anjorrant z żoną i jej siostrą.
— A pani margrabina czy gra dzisiaj?
Pani d’Anjorrant dala giestem do zrozumienia, że nie ma pieniędzy. Słuszka już się ofiarowywał z pożyczką, gdy margrabia, ziewający w kącie, odezwał się sarkastycznie:
— Dziwię się, że kobieta piękna i z mojej szkoły może być pozbawiona środków.
Lady Cosway zarumieniła się. Pani d’Anjorrant, pragnąca nabrać francuskiego dowcipu i stosować się do męża, śmiała się niby serdecznie. Ale Słuszka był zgorszony i nie znajdował odpowiedzi.
— Moje dzieci! — rzekł wreszcie d’Anjorrant niecierpliwie — niema, na szczęście, panien między nami. Nie jesteśmy już u Granowskich. Przyznać trzeba Granowskim jedną zasługę; w naszem życiu nerwowem przedstawiają źródło odpoczynku, działają jak sen.
— Och, to sobie spokojni ludzie, bardzo porządni — rzekł Słuszka.
— Czy powiedziałem co innego? Właśnie to samo. Ty jednak, jako mentor całego świata, powinienbyś pani Granowskiej, którą także zapewne oświecasz, zabronić spraszać ludzi z czterech stron horyzontu. Horyzontalność kobiet naprzykład nie mogłaby być dowiedziona na lepszym podmiocie, niż na pani de Sertonville.
— Doprawdy, Raulu, jesteś niemiłosierny!
— Owszem, jestem wzorem miłosierdzia. Pani de Sertonville posiada różne podniecające specyalności. Stawia ją to w rzędzie kobiet wybitnych.
— Raulu! co ty gadasz? — odezwały się tym razem obie siostry.
— Zamilczmy zatem i przejdźmy do innych. Rubensonów nie wymawiam nikomu. Ludzie zupełnie przyzwoici, sto milionów razy przyzwoitsi, niż ci, którzy mają jednego franka. Ale któż to ten... ten, co się nazywa jak czkawka?
— Hynko Zakopiański... To poeta... zdolny podobno... waryat.
— U nas byli tacy na Montmartre, za czasów mego dzieciństwa. No, a pan Dubieński?
— Zupełnie porządny chłopiec, z doskonałej rodziny.
— Także poeta?
— Nie groźny.
— Ile ma renty rocznej?
— Mało. Ale rodzice bardzo bogaci, no i stryj... Wszystko to przyszłość wprawdzie.
— Cóż on tedy porabia z piękną Fernandą?
— On z Fernandą?!
— Eustachy! jesteś aniołem! Wznieś oczy ku niebu. Na wysokościach te palmy zwiastują nam raj, w którym możemy się spotkać bez rozterki.
Dojeżdżali do Montecarlo. Stroma skała zasłania od kolei żelaznej widok siedliska rozkoszy. Ale skoro służba kolejowa głośniejszym okrzykiem zwiastowała oczekiwaną nazwę, otworzyły się wszystkie drzwi wagonów, i potężne windy wzniosły jednych spragnionych na szczyt wzgórza, podczas gdy inni, zdyszani, biegli po łamanych schodach do tegoż celu, niebaczni na cudowne linie gór, przebłyski szafirowego morza i ściany roślin najrzadszych odmian.
Żaden teatr W dni wielkich przedstawień, żadna katedra podczas morowej zarazy nie wchłania tak szybko ludzi w swe otwarte na roścież podwoje, jak to czyni złoty dom rozpusty. Siła magnetyczna złota, przewalającego się wewnątrz, jest tak potężna, że tylko ludzie, którzy pragną, koniecznie okazać swą oporność, wchodzą powoli, a i ci czują niby wiatr pchający ich naprzód.
Rubenson, Słuszka, Schwind, d’Anjorrant ze swemi paniami znikli już w różnobarwnych czeluściach. Ociągała się jeszcze pani de Sertonville i Jerzy.
— Czy będziemy grali? — pytała Fernanda.
— Chyba tanio — odpowiedział Jerzy.
— Dla wielkich ludzi jest tylko wielka gra.
— Dla wielkich sakiew szczególnie.
— Takiś szalony? taki poeta?
— Zrobię wszystko, co każesz — rzekł Jerzy pod wejrzeniem Fernandy.
— Wiesz... mam przeczucie wygranej dzisiaj. Poróżniłam się z d’Anjorrant’em, nie miałam szczęścia w rozmowie z nim; może to dla gry dobra wróżba?
— Jak to? co to?
— Z d’Anjorrant’em trzeba być dobrze. I ja się o to staram, bo to człowiek niebezpieczny. A był przyjacielem mego męża... Dość, żem starała się przypomnieć mu dawną zażyłość, a on... To człowiek bez czci i wiary.
— Ależ cóż ci zrobił? co powiedzial?
— Ach, to za długie... Niech mu Bóg przebaczy... Wiesz co? Daj mi grać za nas oboje... Ile przeznaczasz na grę dzisiaj?...
Dubieński dobył pugilares i oddał wszystko, co się w nim znajdowało: 1.200 franków.
— To niewiele. Ja mam tylko tysiąc franków.
Pokazała bilet tysiącfrankowy w portmonetce.
— Więc oddaję ci dwieście i dajemy po tysiąc. Teraz pozwól mi grać. I z tego można dorobić się fortuny. Na obiedzie w Grand-Hotelu, prawda, mój jedyny?
Weszła do domu gry, a Jerzy poszedł tymczasem nad morze. Tam omacał kieszenie i znalazł jeszcze bilet na tysiąc franków w kamizelce. Ta waryatka Fernanda przegrywa zawsze, więc po co jej dawać za dużo?... Ale jaka misterna kobieta! Pierwszy raz ją widział dzisiaj u autentycznie uczciwych ludzi... Jak ona umie stosować się do otoczenia!
Na tarasie od morza było stanowczo za gorąco, a szczególnie blaski i natężone barwy tak raziły oczy, że Jerzy poszedł szukać po mieście jakichś ciekawości, gdyż do sali gry nie chciał teraz wchodzić.
O kilkadziesiąt kroków pod górę, przy bulwarze palmowym, który już znal na pamięć, spostrzegł napis: »Wystawa obrazów«. Wszedł do rotundy, ale wkrótce ją opuścił: było tam kilkadziesiąt malowideł dekoracyjnych, bez wartości. Zlustrował następnie wystawy sklepowe przy nielicznych ulicach mniej więcej poziomych na płaskowzgórzu montekarlijskiem. Dalsze uliczki, prowadzące pod górę, przypominały włoskie miasta; czystsze znacznie, ale bez indywidualności, bez życia. Miasto w tej porze dnia wyglądało puste; zaledwie gdzieniegdzie zdążał ktoś szybkim krokiem do Kasyna lub powolnym, zniechęconym, w stronę przeciwną. Kilka kobiet spotkał, nie mogąc sobie zdać sprawy, do jakiej należą klasy; wszystkie miały wspólną cechę niepokoju.
Wracał już po raz drugi do tych samych wystaw sklepowych, w których właściwie były tylko dwa rodzaje: stroje i klejnoty, gdy zwabił go wielki sklep antykwaryusza.
— Może znajdę jaką dobrą miniaturę?
Przejrzał ich co najmniej setkę: wszystkie lepsze były fałszywe, wszystkie stare mało warte, a przecenione niepomiernie. Oglądał też gotyckie tryptyki z kości słoniowej, swieżo strugane kozikiem i rzymskie medale wykonane za pomocą galwanoplastyki, i stare niby kopie obrazów, malowane na fotografii. Gdy nareszcie antykwaryusz zrozumiał, że nie z frycem ma do czynienia, zaczął wydobywać rzeczy lepsze, choć drugorzędne. Po długich poszukiwaniach, napotkał nareszcie Jerzy przedmiot ciekawy: wziął do ręki miedzianą, złoconą blachę w formie małej tarczy. Na stronie wypukłej był przytarty nieco wizerunek, starannie rytowany, na odwrotnej stronie wklęsłej, poczerniałe malowidło. Jerzy poznał ze zdumieniem polski ryngraf z końca XVII-go wieku. Odłożył go na bok, aby nic nie dać poznać po sobie, potem wziął blachę do światła, okurzył i szczegółowo obejrzał.
Na złoconej powierzchni widniała Matka Boska Częstochowska ze swemi dwiema bliznami na twarzy; u dołu herb Nałęcz na działach i sztandarach z przedzieloną datą 16—83. Na odwrocie Męka Pańska.
— Co pan chce za ten fragment?
— Czy to fragment? — zapytał antykwaryusz, wpatrując się pilnie w oczy kupującego.
— Zapewne... stara blacha od zbroi...
— To jest jakaś świętość. Pochodzi od rodziny, która mi różne rzeczy sprzedawała w zaprzeszłym sezonie, a naostatku to...
— Cóż pan żąda za tę blachę?
— Dawano mi za nią dwieście franków. Ale że jeden pan, który ją targował, dawno nie wrócił, oddam ją za... sto.
— Ach, panie! Jabym kupił tak... aby nie zabierać napróżno czasu... za parę ludwików.
— No, niech pan da 60 franków dla pierwszej znajomości.
Jerzy zapłacił z pewnym pośpiechem żądaną sumę i ryngraf zabrał. Gdy go ukrył pod surdutem, poczuł chłód metalu, i lekki dreszcz go przejął.
Poszedł do kasyna, aby odszukać Fernandę. Znalazł ją odrazu w sali kolumnowej, zwanej »atrium«. Siedziała na ławce z Rubensonem i opowiadała mu prawdopodobnie bardzo zabawne rzeczy, gdyż poczciwy bankier zanosił się od śmiechu, licząc tysiącfrankowe bilety.
Skoro tylko Jerzy się zbliżył, Fernanda rzekła:
— Nie należymy do szczęśliwych. Wszystko przegrałam.
Twarz jej, po której wrażenia przechodziły jak żywe obrazy, wyraziła nagle boleść i prośbę o przebaczenie.
— Ależ, kochana hrabino... na to byliśmy przygotowani. Taki drobiazg!
— Czy doprawdy?... Teraz umyśliłam grać na współkę z panem Rubensonem, och! w dwudziestej części, bo on gra kolosalnie.
— My wygramy — rzekł Rubenson, podnosząc z kanapy swój krótki kadłub, którego kształtów trudno było się domyślić pod ubraniem, tak był dziwacznie złożony z wypukłości, z fałdów i nieokreślonych napełnień.
— Musi być ładny w stroju... kąpielowym — szepnął Jerzy do Fernandy, gdy Rubenson oddalał się do sali gry.
Dubieński rzekł to z pewną zaciętością, gdyż potworna prawie postać bankiera sprawiała mu fizyczną odrazę, zwłaszcza w blizkości Fernandy, która lubiła z Rubensonem rozmawiać dla jego dowcipu.
Pani de Sertonville podniosła oczy zrazu wystraszone, potem pełne miłosnego zawodu:
— Jak możesz wywoływać takie obrazy?!
— Ja go nie wywołuję, on sam zawsze się znajduje.
— Przy mnie? Możeś zazdrosny o niego?
— Zazdrosny być nie mogę, ale nie lubię, gdy jego kosmata łapa dotyka choćby twej rękawiczki, albo gdy brudny surdut otrze się o twoją suknię.
— Brudny nie jest; owszem, można przy nim siedzieć. A rozmawiać z nim lubię dla jego dowcipu.
— Żebym ja kiedy mógł zrozumieć, na czem polega ten dowcip! Gdy powie »dzień dobry«, uśmiecha się jak smok po przełknięciu barana. Gdy do rozmowy wtrąci »to zależy«, znowu śmieje się, przymykając lewe oko. Ale ja się nie śmieję.
Pani de Sertonville obserwowała rozprawiającego Jerzego uważnie.
— Żeś dowcipniejszy, mój poeto, o tem nie wątpię. Ale dlaczego ludziom upośledzonym odmawiać przyjemności obcowania z nami?... Zwłaszcza szczęśliwi powinniby być dobrzy i laskawi dodała z przechyleniem głowy tak wymownem, jak pocałunek.
Weszli razem do sal gry, przepełnionych, uroczystych i gorączkowo czynnych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.