Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział VII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Zaledwie minęli pierwsze stoły, zwrócili uwagę na parę ludzi błąkających się opodal od gry.
Mężczyzna nosił na sobie szare, źle skrojone ubranie, monokl w oku, a minę miał tak zuchwałą dawnego bywalca »po podobnych zakładach«, że każdy go brał odrazu za nowo przybyłego. Kobieta była ubrana lepiej, nosiła się z uprzejmą godnością i pilnie przeglądała zgromadzenie za pomocą szyldkretowej lornetki.
Jerzy, idący z Fernandą, stanął nagle, jakby przed gorączkowem przywidzeniem:
— Do licha! to moja siostra.
Instynktowo odsunął się od Fernandy, dając jej znak, że muszą się rozejść. Ale ona, tylko ruchem brwi wyraziwszy niespodziankę, odrzekła szybko i twardo:
— Głupstwo, zaraz, mnie jej przedstawisz.
W grupie obserwowanej powstał też mały popłoch, krótka narada i decyzya. Poczem obie pary skierowały się ku sobie z różnemi, stosownie do usposobień, oznakami zdziwienia i radości.
— Założyłam się z Władziem, że zdybiemy cię aż tutaj, w paszczy potwora — ozwała się pierwsza dowcipna Terenia.
— W paszczy... ha... ha!... Cóż to za projekt niespodziewany?... Pozwolisz Tereniu... pani hrabina de Sertonville pragnie zabrać z tobą znajomość.
— Tyle o księżnie słyszałam od jej brata, że pozwoliłam sobie odrazu narzucić się ze swą znajomością. Ciekawość i najlepsze me uprzedzenia niech mi posłużą za wymówkę.
— Ciekawość jest nam wszystkim wspólna, córkom Ewy. Miło mi poznać panią — odpowiedziała księżna Kobryńska, dystyngowanem zmrużeniem niewielkich oczu wywdzięczając się za pochlebstwo gwałtownych oczu Fernandy.
Książę Władysław, gdy go z kolei przedstawiono pięknej Hiszpance, uznał za stosowne stwierdzić swój hołd sumiennym pocałunkiem w rękawiczkę, a pani de Sertonville oderwała lekko rękę od tego uścisku, jak panienka, która dla igraszki dotyka się pierwszy raz maszyny elektrycznej. Potem rzekła:
— Usuwam się. Przedewszystkiem rozrzewnienia rodzinne.
Tych właśnie oczekiwał Jerzy z pewnem odrętwieniem, jakby Kobryńscy przywieźli z sobą trochę mrozu z Chojnogóry, i mróz ten powarzył kwiaty jego wyobraźni. Zapytał nawet:
— Cóż tam u nas? zima?
— Sanna, mój drogi — odrzekł Władysław. – A ta hrabina co za jedna?
— Hrabina Fernanda de Sertonville, Hiszpanka, za mężem Francuzem. Jedliśmy razem śniadanie u Granowskich, a potem w licznej kompanii przyjechaliśmy do Montecarlo.
— U Granowskich? Aa! to zatem pani z wysokich sfer?
— Czyś wątpił?... Powiedz mi jednak, skąd się tu nagle wzięliście?
Księżna Teresa przybrała wyraz tak misterny, że brat, który ją znał dobrze, domyślił się odrazu jakiejś misyi nieprzyjemnej.
— Przyjechaliśmy trochę dla mojego zdrowia, trochę... dla ciebie.
— Bardzo rad jestem. A czy przywozicie mi pieniądze, których dawno oczekuję?
— Jeszcze nie.
— Jakto: jeszcze nie? co to znaczy?
— Aby wszystko wytłómaczyć, musimy gdzieś się odosobnić na rozmowę, bo tutaj trudno.
Rzeczywiście było trudno. Chociaż tłumy skupione były głównie około stołów rulety, a znaczna tych stołów odległość sprawiała, że przejścia po sali nie były zbyt zatamowane, jednakże ruch przechodniów był ciągły i niewygodny dla osób nie biorących w grze udziału. Wszystkie twarze były mniej więcej zasępione, podniecone jakiemś cichem pijaństwem; rzadko trafiała się twarz pogodna lub obojętna. Kobiety i mężczyźni opuszczali nerwowo jeden stół gry, aby szybko zdążać do drugiego lub ku wyjściu. Ktoś podczas takiej gwałtownej migracyi potrącił księżnę Kobryńską i uciekł, zaledwie przeprosiwszy. Kobiety, szeleszczące nadzwyczajnymi strojami, obwieszone łańcuchami i klejnotami, przechodziły szybko, tryumfalnie, mierzyły nowo przybyłych roztargnionem, często pogardliwem spojrzeniem; czuły się tutaj widocznie u siebie w domu.
Wogóle ciżba była nadzwyczaj strojna, bardzo różnobarwna i zajmująca, ale bynajmniej nie wesoła, owszem, jakaś groźna.
Jerzy chciał odrazu wyprowadzić siostrę na powietrze, ale księżna ociągała się:
— Zostańmy jeszcze trochę. Po raz pierwszy jestem w tych salach, a zapewne i po raz ostatni: muszę się napatrzyć.
— Dlaczego po raz ostatni? — rzekł Kobryński. — Tu przychodzą wszyscy: od głów koronowanych aż do... aż do najprostszych ludzi. Tu jest schadzka całej Riviery i całego świata.
— Ale tyle niebezpieczeństw! — szepnęła Terenia, mrugając rozjaśnionemi oczkami. — Może nie dla mnie, choć i ja czuję się dziwną... ale dla Władzia naprzykład. Władzio przegrał już dwieście franków.
— Postawiłem dziesięć ludwików „contre le coup de trois“. No, i powtórzył się trzeci raz ten sam kolor, więc przegrałem. Wielka rzecz! jutro, albo po obiedzie wygram.
— Widzę, że się znasz na tem — rzekł Jerzy, zadowolony, że szwagier niezbyt przesiąkł powagą swej misyi.
— Ja?! Mój drogi, ja tu byłem już dwa razy; w Baden raz bank zerwałem; prawda, żem się znowu zgrał w Ostendzie, ale na ogół mam wenę i grać umiem.
— Władziu! — rzekła żona z niewymowną słodyczą — czy przyjechaliśmy, o takich rzeczach rozmawiać z Jerzym?
— Ach, moja kochana! Jerzy jest dawno pełnoletni, a to, co mu powiemy, weźmie jak mu się spodoba.
— Władziu!
Władzio machnął ręką i przestano się spierać, a księżna Teresa upatrzyła w sali kąt mniej zapełniony tam pociągnęła za sobą męża i brata. Lornetkę skierowała na architekturę sali.
— Powiedz mi, Jerzy, kto malował te freski?
— Freski?... Prawda, są jakieś; nawet ich dotąd nie spostrzegłem. Kto je malował, nie mam pojęcia.
— Ty? taki artysta?...
— Rzadko bywam w tej sali.
— Rzadko? więc mało grasz?
— Nie gram wcale. Czasem mi się zdarzy coś potrzymać do spółki, albo z nudów postawić parę sztuk złota, ale w zasadzie nie gram.
— Jurku! — zawołała księżna z entuzyazmem: — jam zawsze mówiła, żeś ty nie upadł, że się wznosisz owszem, tylko się szamoczesz z niebezpieczeństwami twej bogatej natury! Jurku! jak się cieszę, że cię znajduję w dobrych dyspozycyach!
Jerzy obejrzał się, czy kto ze znajomych nie usłyszał niezwykłego wybuchu siostrzanego afektu, a potem uśmiechnął się:
— Jestem rzeczywiście w doskonałem usposobieniu. Niczego mi nie brak... a! owszem — pieniędzy. Mieszkam w Nizzy, piszę trochę, widuję najlepsze towarzystwo...
Siostra uspokoiła się i przybrała wyraz hamowanej czułości, pod którym jednak drżały jeszcze niektóre powątpiewania, obawy, spółczucia, igrając z sobą nawzajem.
Kobryński zaś spojrzał na Jerzego wzrokiem wilczym, z pode łba, obiecywał sobie bowiem zostać poufnym sojusznikiem szwagra, tymczasem spotkał w nim wyznawcę wielu cnót, na teraz mniej potrzebnych.
Terenia przeglądała znowu chciwie barwną, galeryę osób, napełniającą salę.
— A ta wysoka, z piórami tonowanemi na kapeluszu, która ci skinęła tak zgrabnie głową, jak się nazywa?
— Ach, zapomniałem. To nie jest pani «z towarzystwa».
— I znasz ją?! Uciekam stąd, moi drodzy. Jeszcze do mnie gotowa zagadać.
— Niema obawy. Ale wyjść możemy na powietrze, bo tutaj duszno i rozmówić się niepodobna.
W tej chwili grupa, złożona ze Słuszki, Rubensona i pani de Sertonville, zbliżyła się do grupy, rozprawiającej w kącie, z widocznym zamiarem zaczepnym.
Sluszka przypomniał się pamięci księżny Kobryńskiej, a potem trzęsąc wzniesionym palcem, jak kaznodzieja, zaczął mówić:
— Chociaż księżna nie poznaje mnie, miałem już dawno zaszczyt być jej przedstawiony. Otóż teraz, gdy państwo zjeżdżacie na Rivierę, musicie mnie znać i być przekonani o mojej niezbędności. To jest mój kraj, i beze mnie obejść się tu nikt nie zdoła. Chyba — rzekł z wielkim giestem komicznie-desperackim — chyba, że chce tu przepaść! Kochana księżno! proszę mi wierzyć i poddać się memu kierownictwu. Zaraz na wstępie zapytuję: gdzie państwo dzisiaj jedzą obiad?
Księżna, trochę ogłuszona tym potokiem słów, obejrzała się na brata i na innych, ale widząc twarze wesołe, tłómaczące, że Słuszka inny być nie może, odpowiedziała:
— Mieszkamy tutaj, w hotelu Paryskim, i tam zapewne będziemy na obiedzie.
— Składa się wybornie. Opatrzność to przewidziała, a ja zawsze mówię, że moja rola na świecie ogranicza się do pomagania Opatrzności. Nie zastępuję Jej, pomagam tylko. Otóż, upraszam o uważne posłuchanie... Panie Rubenson!
proszę mi nie przerywać! Pan Rubenson, przyjaciel nas wszystkich, daje dzisiaj obiad dla margrabiów d’Anjorrant w oszklonej galeryi tegoż hotelu Paryskiego, w którym pani zamieszkała, i zapytuje najuprzejmiej, czy księstwo Kobryńscy nie zgodziliby się przyjąć zaproszenia na ten obiad? Rubenson skłonił się i powtórzył zaproszenie, godząc w księżnę wzrokiem, na który tylko zdobyćby się mógł wyżeł, gdyby miał nos niepomiernie rzymski.
— Ależ... państwo zbyt są uprzejmi... ledwo wysiedliśmy z wagonu... nikogo nie znamy.
Słuszka przybrał znowu ton komicznego nakazu:
— Skoro śmiem do państwa się wstawić, trzeba mieć przekonanie, że propozycya jest możliwa i, co więcej, ponętna. Nie można lepiej rozpocząć tutaj sezonu, niż na obiedzie pana Rubensona, w galeryi hotelu Paryskiego.
Wtrącił Rubenson:
— Nie jemy dzisiaj u Noël’a i Pattarda, bo całe towarzystwo przyjechało z Nizzy po śniadaniu i jest w strojach porannych; nikt się nie przebiera. Zwykle jadamy u Noël’a i Pattar’da.
— Ja tu przyjechałam dla zdrowia, bez tualet — broniła się zakłopotana księżna.
— Właśnie dlatego prosimy księżnę o pozostanie w tej ślicznej sukni. Właśnie dlatego tak to urządzamy — dodał Rubenson zadowolony z pomysłu, choć było widoczne, że nie dla Kobryńskich, lecz uprzednio postanowiono poranne ubrania z powodu niemożliwości ich zmienienia.
Książę Władysław, rozejrzawszy się w sytuacyi i zapewniony o udziale pięknej Fernandy, odezwał się stanowczo:
— Bardzo panu dziękuję za uprzejme zaproszenie; nie omieszkamy się stawić, księżna i ja.
Tę przemoc mężowskiej władzy księżna przyjęła z poddaniem, z nieokreślonym uśmiechem, w którym nad wielu, wielu dystynkcyami górowała jednak pogoda duszy.
Skoro po różnych jeszcze wymienionych grzecznościach, Kobryńscy znaleźli się z Jerzym na placu przed Kasynem, Terenia drżała od wrażeń, wzruszeń i od zapachu kwiatów, świeżo polanych wodą, roznamiętnionych przez nadchodzący wieczór:
— Co za wir! jaki szał w tym sztucznym raju! Czuje się tu podszepty wszystkich pokus, a przytem wdzięczność dla Pana Boga, że ten piękny kraj dla nas stworzył...
Ponieważ ani w sercu męża, ani nawet brata nie znalazła odgłosu, stłumiła westchnienie do Stwórcy, i stosując się do poziomu mężczyzn, zapytała:
— Ale czy wypada obiad przyjmować od Rubensona... od tak mało znajomego Rubensona?
— Tu się tak robi. Tu wszyscy żyją łatwo i razem, w salach gry, na tym placu, w tej galeryi...
Jerzy wskazał laską parterowy taras hotelu Paryskiego, na pół otwarty, na pół oszklony, Księżna spojrzała pożądliwie przez lornetkę.
— Więc tutaj to się odbędzie?...
Słońce znikło już i szafirowe przesłony padły na góry; na placu zajaśniały latarnie, zapaliły się oczy Kasyna, hotelów; galerya Karola III-go oznaczyła swój kierunek elektrycznym pasem, zawieszonym w pół góry; a na różnych wysokościach poczęły się iskrzyć światełka odosobnionych mieszkań ludzkich, tem czerwieńsze, dalsze, tem bardziej nęcące, im wyższe, aż do grzbietu skał, nad którym blado-fosforyczne rozmnożyły się gwiazdy.
Na morzu, stalowo damascenowanem, srebrne ognisko księżyca ogromniało coraz jaskrawiej, a po pięknej linii wybrzeża, roztopionej już w spadającej ciemności, pobiegł wąż sztucznych świateł i przystroił krainę do uciech nocnych.
Mimo chłodniejszego powiewu od morza, Kobryńscy z Jerzym przechadzali się długo, oddychając emanacyami klimatu, pasąc oczy widokiem, i Terenia, prawie natchniona, mówiła rzeczy bardzo podniosłe. Aż nareszcie Władysław odłączył się od grupy, a siostra pozostała sam na sam z bratem.
Tymczasem obiad Rubensona przygotowywano w hotelu Paryskim z pewnemi modyfikacyami, których przyczyną było, że obie Amerykanki, margrabina i lady Cosway, wróciły pociągiem do Nizzy. Słuszka, autor pomysłu, spierał się z d’Anjorrant’em:
— Jak można Rubensonowi psuć obiad w ostatniej chwili?
— Dyabeł go wiedział, że nas zaprosi do tej oszklonej klatki, niby na pokaz wszystkim sezonowym gapiom, i że użyje nas do zareklamowania pięknej Fernandy. A nie! Dwa razy dziennie wystawiać moją żonę i bratową na takie towarzystwo, dziękuję.
— A na balu maskowym mogłeś na kolacyę z temi paniami zaprosić Emilienne d’Alençon i de Vriès?... — ozwał się Eustachy rozgoryczony.
— Mogłem! To była ekscentryczność. Tutaj zaś widzę wyraźnie zamiar pani de Sertonville wkradania się do sfer, w których nigdy nie była i za moją pomocą nie będzie.
— Jakieś napadło cię katoństwo, Raulu. Z przeproszeniem jadałem już u ciebie obiady, w Paryżu i tutaj, z paniami, o których kronika...
— Eustachy! Naucz się jeszcze jednego pewnika. Nie zamykam swego domu przed naszemi krewnemi, które co do obyczajów współzawodniczą z kokotami; to jest miłosierdzie. Ale nie wprowadzam kokot, kandydatek na damy, do salonu mojej żony. C’est une affaire de tenue.
— Masz jakieś uprzedzenia co do pani de Sertonville, których nie rozumiem. Jest przecie dobrze urodzona i naprawdę zamężna. I ja wiem o jej niektórych wycieczkach do zakazanych rajów, ale, mój Boże, tutaj... Nie możesz mnie mieć za naiwnego. Ja także coś wiem.
— Dowiesz się z czasem jeszcze dużo więcej.
Nie było sposobu zmienić postanowienia margrabiego. Zatem Słuszka poszedł tłómaczyć Rubensonowi, że pani d’Anjorrant i jej siostra nie mogą tu zostać na obiedzie z powodu przeróżnych kombinacyi dyplomatycznych, z których bankier zrozumiał tylko tyle, że nie będą, i zasąpił się:
— No, a co teraz?
Słuszka wymyślił na poczekaniu dwie zastępczynie. Jedną była stara księżna della Robbia, autentyczna dama włoska, której namiętność do gry starczyła za wszystkie inne przyjemności i względy światowe. Ta przyjmie łatwo zaproszenie, bo już je nieraz przyjęła, a blizkość restauracyi od Kasyna znęci ją, bo będzie mogła, nie zmieniając sukni, prosto od gry wstąpić na obiad i zaraz po obiedzie do gry powrócić. Drugą kandydatką została hrabina Puckelswart, ładna Niemka, krewna Schwinda, który i tak już był proszony.
Obie panie przyjęły propozycyę. D’Anjorrant także pozostał i narzekał przed Rubensonem na swoje panie, że te Amerykanki mają swe przyzwyczajenia, od których nie odstąpią. Nakręcone są jak zegarki. Dla nich obiad bez stosownej tualety równa się nieszczęściu.
Tymczasem Kobryński wstąpił do sali gry i wyniósł z niej trzy tysiące franków. Był w wysokiej temperaturze ducha, zwłaszcza po rozmowie z Fernandą, bardzo obiecującej; szukał teraz żony, która, ciągle natchniona, włóczyła za sobą Jerzego po tarasach, po drogach płaskich i stromych. Gdy ich spotkał nareszcie, zauważył wyraz Tereni uroczysty, używany tylko w chwilach przełomowych, i wyraz Jerzego przybity, pośredni między żalem za grzechy a znudzeniem.
— Władziu — rzekła Terenia, nie zważając na inne słowa męża: — radosną mam dla ciebie nowinę: Jerzy, na moje nalegania, porzucił ostatecznie ową pannę Kulig. Uczynił to dla nas — i poświęcił ją.
— Winszuję — odrzekł szwagier i wstrząsnął ręką Jerzego.
— A teraz nasz pobyt tutaj...
— Co? nasz pobyt?... — zawołał Kobryński srodze zaniepokojony. Nie wyjedziemy przecie zaraz?!
— Nie zrozumiałeś. Nasz pobyt tutaj ma jedynie na celu zdrowie. Nie mówię już o mojem, ale o moralnem zdrowiu Jerzego. Ja wyleczę jego serce; ty, Władziu, pomożesz mi.
— Ile tylko sił starczy! wybuchnął Kobryński, odkrywszy w sobie skarby uczuć familijnych, z których dotychczas nie zdawał sobie sprawy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.