Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Chemik, któryby wziął pod obserwacyę małżonków Kobryńskich w dziesięć dni po przyjeździe, mógłby ciekawe zapisać spostrzeżenia, jak wielkie ognisko montekarlijsko-nicejskie okwasza i przekształca szlachetny skądinąd metal, wykopany w Polsce, zahartowany nawet w święconej wodzie ze źródeł Chojnogórskich. Zmiany te zresztą uwydatniały się głównie na powierzchni, nie dotykając wewnętrznej wartości kruszcu.
Władzio oględniej obchodził się z monoklem i swoją »wyższość« opierał już na innych zasadach, zapożyczonych trochę od Słuszki, trochę od d’Anjorrant’a. Ubierał się dużo staranniej, popadł tylko w inną ostateczność: ubierał się za dobrze. Grał coraz grubiej, a pochop do tego dawały mu zwłaszcza częste współki z panią de Sertonville, która przegrywała zawsze; potrzebował więc i te straty powetować i na swój rachunek coś wygrać. A to, coby wygrał, oddałby także, gdyby nadarzyła się sposobność, pięknej wspólniczce namiętności do gry, towarzyszce różnych uciech, niestety niewinnych. Biedna Fernanda przyznała mu się bowiem do wielu wad, a między innemi do tej, że lubiła grę niepomiernie. Ale była tak piękna, tak pociągająca tajemnicą swego życia, że wada ta uwydatniała tylko przez sprzeczność jej fizyczne i moralne zalety.
Księżna Teresa, bardziej wyrobiona od męża, zmieniła mniej swą powierzchowność: kupiła tylko kilkanaście kapeluszy i wynalazła mieszaninę perfum, zastosowaną do jej nowych pragnień. Czuła się bowiem znacznie zdrowszą i dużo młodszą; zakwitło w niej pragnienie jakiejś rozkoszy, jakichś obcowań z nieznanymi duchami rodzaju męskiego w granicach przez zasady dozwolonych. Bo też otaczały ją liczne pokusy, z któremi postanowiła igrać, aby wypróbować swe siły, a sił swoich moralnych była zupełnie pewna. Słuszka, »miły tyran«, krytykował jej stroje, kierował jej dyetą, wybierał jej przyjemności, dyktował potrzebne wizyty, a chociaż czynił to samo dla wielu innych pań i dla niektórych mężczyzn, zdawało się, że dla niej miał serce miększe, że dowcip jej zastanawiał go, że ulegał jej dystyngowanemu wdziękowi, oddając mu hołd, rzecz dziwna, nieśmiały. Mawiał zresztą:
— Księżna Teresa jest jedną z moich najlepszych uczennic. Przechodzi nawet moje wymagania.
Inni też mężczyźni byli żywo zajęci postacią księżny. Schwind, gdy mu brakło pieniędzy do gry, lubił z nią rozmawiać, bo mówiła bardzo dobrze po niemiecku. Zakopiański znalazł w niej »opalowe promienie naszych starych świątyń«, a nadto dziwne podobieństwo do jednej postaci, którą, przypominał sobie z fresków gdzieś kiedyś widzianych, może w preegzystencyi. Zakopiański nie był zgrabny, i księżna go nie lubiła dla jego poufałości i wybryków retorycznych. Ale należał też do »podbitych«.
Tylko legenda o nabożeństwie Lenbacha do mistycznej piękności Teresy Kobryńskiej nie znalazła na Rivierze powodzenia. Nie chwytano tego subtelnego stosunku między mistrzem, a wzorem. Prawda, że znano tu mało Lenbacha, widziano tylko wzór.
Do rzadkich mężczyzn, którzy nie ulegli wdziękowi księżny Teresy, należał d’Anjorrant. Żałowała go, bo to człowiek wielkich zdolności, ale suchy, nieczuły na piękno, na bogactwa duchowe; pozytywizm i egoizm pochłaniają go.
Dużo też kobiet zaprzyjaźniło się z księżną Kobryńską, jedne poprostu widząc w niej niepodejrzaną sojuszniczkę dla wyzyskania tutejszych zabaw (o! jakże się myliły!); drugie, zaślepione swą pięknością, nie dostrzegały niebezpieczeństw współzawodnictwa z subtelniejszym, choć mniej wyraźnym typem piękności księżny. Pani de Sertonville okazywała jej tyle uległości i względów, że niepodobna było jej nie lubić; gniewało tylko Terenię, że Fernanda zwracała się do niej zawsze z takim odcieniem uszanowania, jakby mówiła do starszej od siebie. Ile miała lat Fernanda? niewiadomo; była w pełnym rozkwicie piękności. Ale Terenia była znów tak młoda sercem, no i w ogóle, że śmiało mogła się poczytywać za młodszą od braci, choć była najstarsza z rodziny.
Na pozór, pośród ciągłych zabaw, obiadów, wycieczek, pozostawało mało miejsca na zajęcie się głównym celem wyprawy do Nizzy, ratowaniem Jerzego. Ale było to tylko pozorne zamieszanie. Terenia miała tego ćwieka głęboko zabitego w głowie, jeżeli tak godzi się wyrazić o najszlachetniejszym zamiarze.
— Dajmy wypadkom przepłynąć, dajmy zabliźnić się ranom mówiła do męża. Jerzy poświęcił już dawno swe uczucie, ale uczucia są jak arabskie wonie, które trzeba wywabiać innymi silnymi zapachami. Tutejsze życie go bawi, zagłusza i leczy. Może też wpływ pani de Sertonville, z którą Jerzy coś ukrywa, podziała zbawiennie. Ta pani byłaby niebezpieczna, ale że to kobieta przelotna, zamężna...
Książę Władysław skrzywił się.
— Zdaje mi się, że masz błędne pojęcia o hrabinie de Sertonville. Mówiłem z nią o Jerzym; jestem przekonany, że nic tam nie było między nimi. To jest kobieta bardzo nieszczęśliwa, a przytem bardzo piękna i wielkiej inteligencyi. Nie dziw, że Jerzy, jak każdy, jest pod jej urokiem. Poeta, a ona tak... do wszystkiego: do wiersza, do żartu, do rulety, do salonu... Jednem słowem: do wszystkiego.
— Jerzy taki piękny! — westchnęła księżna, tłómacząc nieubłaganą konieczność jego wpływu na kobiety.
— Piękny?... No tak — odparł Kobryński, wydymając pierś efektownie. — Zapytałem ją poprostu o Jerzego.
— Zapytałeś?!
— Dyplomatycznie objeżdżałam ten przedmiot, aż nareszcie dałem jej się domyślić, o co chodzi. Żebyś widziała, jakim wybuchła śmiechem! Tak, lubi poetów, bardzo lubi Jerzego, ma nadzieję, że i on dla niej ma trochę przyjaźni. Ale potem... no, nie warto opowiadać.
— Cóż potem? muszę przecie wiedzieć.
— Tylko nie mów nikomu Tereniu, bo mogłyby powstać plotki. Potem jak zaczęła naśladować Jerzego deklamującego, myślałem, że umrę ze śmiechu. Tak, wiesz? rączka na kamizelce i wzrok błędny...
— Ależ to wcale nieładnie z jej strony.
— Raz się tylko przytrafiło. Byliśmy podochoceni. Pamiętasz, wtenczas, kiedyś to ty pojechała z panią Puckelswart, a ja zostałem na śniadaniu w Beaulieu? Zresztą bardzo Jerzego ceni. A ze mną gada swobodnie, bo ja, wiesz? jestem dobrym towarzyszem, mnie tam amory nie w głowie, ani poezya; mam umysł raczej filozoficzny.
Księżna zaczęła coraz pilniej przyglądać się mężowi.
— Moja Tereniu! patrzysz na mnie jak sędzia śledczy. Może mnie posądzasz o jakie niedozwolone stosunki z Fernandą? Mogę ci dać słowo honoru...
— Nie żądam, nie żądam. Zaciekawia mnie tylko ta pani. Muszę sama trochę bliżej jej się przypatrzyć.
Kobryński był nierad z siebie po tej rozmowie. Chciał być dyplomatą, a odsłonił się niepotrzebnie. Pal licho Jerzego, ale on sam zwrócił na siebie uwagę. Chociaż nie obawiał się zazdrości Tereni, »wzorowej kobiety i bez temperamentu«, nie chciał bynajmniej jej oznajmiać, że do Fernandy czuł pociąg niepohamowany, codzień gwałtowniejszy, nie uwieńczony jednak wzajemnością.
W parę godzin potem spotkał ją znowu przy grze w »trente et quarante«. Piękna Hiszpanka siedziała przy stole z Rubensonem i grała kupami biletów bankowych. Postać jej prosta, oczy szeroko otwarte i wpatrzone w palce krupiera, wargi aż krwawe od zagryzania, nie wyrażały słodkich uczuć; owszem, nadawały jej pozór walczącej Judyty.
Wspólnik był tuż obok i przez złote binokle śledził równie uważnie układ kart i palce ciągnącego krupiera.
Kobryński poczekał na jakąś wygraną, aby nie narażać się na złe przyjęcie. Podszedł z tyłu do krzesła Fernandy i szepnął:
— Ho, ho! co tu za gra!
Przechyliła się i w mgnieniu oka zmieniła wyraz twarzy; znowu stała się czarną kotką, pełną wstydliwych ponęt:
— To dla niego.
Wskazała głową, na Rubensona.
Kobryński stanął cicho za krzesłem, przypatrując się dalej grze, której rozmiary zwracały uwagę całej skupionej czeredy ludzi. Wielu nawet przestało grać, aby się tylko przypatrywać. Na stole obok maksymalnych stawek Rubensona, błąkały się tylko rzadkie sztuki złota, przeważnie starych kobiet lub wyblakłych jegomościów, których tu znano od wieków. Inni starali się »iść za weną« grubego gracza i stawiać tam, gdzie on postawi.
Po rozegraniu »coup«, szwadron krupierów zbierał cicho pieniądze wygrane przez bank, lub wypłacał ostentacyjnie głośno wygrane przez publiczność.
— Oto są, panie, dwanaście tysięcy za dwanaście tysięcy. Czy mam je podać pani?... Proszę robić grę... masa asekurowana... Rien ne va plus!
Właściwie grał bank z Rubensonem. Inne stawki załatwiano pogardliwie, w milczeniu. Czasem zaszła sprzeczka o parę ludwików, które ktoś drobny chciał sobie przywłaszczyć z krzywdą, innego gracza lub banku. Wtedy »naczelnik partyi« szacował szybko tego, który wszczął sprzeczkę, mając mniej więcej o wszystkich obecnych dokładne policyjne informacye, rozstrzygał spór grzecznie i pospiesznie. W razie niepewności, krupier płacący rzucał żądane pieniądze z lekkiem wzruszeniem ramion. Ale właściwa walka toczyła się między wysokimi stróżami złotego domu a Rubensonem. Do niego zwracały się głowy sześciu krupierów, gdy odzywał się krótkim rozkazem:
— Asekurować masę... Przeprowadzić na czerwony...
Do Fernandy, przewracającej zwinną rączką bilety, zdążały pochlebne uśmiechy tychże wysokich stróżów.
— Czy pani raczyła postawić masę konno na inverse i czerwony, czy tylko na czerwony?
— Na czerwony.
— Rozumiemy.
I Ćwierć miliona obrotu na kwadrans, w jednej talii, migało się w oczach pożądliwego tłumu.
Do Kobryńskiego dochodziły ciche uwagi »galeryi« po rozegraniu każdej stawki:
— Znowu wygrał? co?... kanalia! Bank rozniesie.
— O co panu chodzi? Litujesz się pan nad bankiem? nad panem Blanc? nad dobrym księciem?
— A niech ich dyabli! Ale dlaczego Żyd wygra, a porządny człowiek nigdy?
— Krupierzy są przez Żyda opłaceni.
— Co pan opowiada! Tutaj jest kontrola bezwzględna i nieomylna.
— Uważajmy. Znowu maksymum...
Rubenson wygrywał. Rączki pani de Sertonville uwijały się w kierunku od środka stołu do uśmiechniętego towarzysza i sprawiały się dokładnie, chociaż tak lekko i niedbale. Nareszcie Rubenson doszedł do zamierzonej na dzisiaj cyfry i odepchnął się od stołu. Rzucił paręset franków w formie gratyfikacyi spoconym krupierom, którzy przyjęli je z głośnem »podziękowaniem panu baronowi«.
Fernanda pociągnęła Kobryńskiego za sobą do atrium.
— Wracam dziś z panem do Nizzy powozem.
— Ze mną?! Służę z radością. Pozwoli mi pani odpowiednio urządzić się.
— Mam swój powóz, obstalowany na godzinę jedenastą, po obiedzie.
— To już nie będę mógł powrócić pociągiem do Monte Carlo?
— Czy pan chce wracać?
Proste to zapytanie wypowiedziała naturalnie, nie zajrzawszy nawet w oczy Kobryńskiemu, ale on patrzał ciągle w jej oczy i spostrzegł w nich fosforyczną iskrę niepewną, może trochę ironi?...
— Pojechałbym za panią na kraj świata i wiecznie z nią pozostał!
Teraz pani de Sertonville spojrzała na wielbiciela, który wysilił spojrzenie i wąsy podkręcił jeszcze wyżej, jakby je odgarniając do pocałunku.
Odezwała się łaskawie, ale zimno:
— Jesteś pan przyjemny.
— Pani nie może dostatecznie ocenić, jakiego ma we mnie przyjaciela i sługę. Gdyby chodziło o największe poświęcenie, o życie, o zabójstwo...
— Tra la la... proszę mówić trochę ostrożniej, bo ludzie blizko. Nie wymagam poświęceń; proszę, aby mi pan towarzyszył do Nizzy w moim powozie.
— Któżby to śmiał nazwać poświęceniem! Ja mówię wogóle, że odkąd panią poznałem, nie marzę już o niczem, tylko o widoku pani; szukam sposobów zasłużenia się jej; chciałbym dowieść, że mogę się na coś przydać...
Fernanda przysłoniła oczy długiemi rzęsami i przesunęła po wargach koniec języka, co było u niej oznaką zamyślenia o rzeczach ponętnych.
— Pomówimy w powozie. Będziemy mieli pięć kwadransów czasu.
— A godzina... nasza czy kiedy wybije?... Fernando? — szepnał Kobryński, tracąc zupełnie głowę.
— Mości książę! znam tylko moje godziny. Nie dzielę się niemi.
— Pani hrabino! Nie jestem zgrabny, ale gotów na wszelkie rozkazy.
— Niech się pan zatem napije limonady i będzie gotów przy »czerwonej bramie«, o jedenastej, na zgrabne wskoczenie do mojego powozu. Trzeba być zgrabnym — inaczej... pojadę sama.
Kobryński skłonił się już tylko. Przez resztę dnia chodził jak pijany, pożyczył pieniędzy zgranemu rodakowi, którego dotychczas starannie unikał, wymyślił konieczność jechania do Nizzy na partyę klubową, która potrwać może aż do rana, a o pół do jedenastej tak serdecznie uściskał żonę, jakby jej miał do zawdzięczenia tę podróż nocną, z Fernandą.
Puszczał się jednak na niepewne szlaki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.