Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   84   —

jej urokiem. Poeta, a ona tak... do wszystkiego: do wiersza, do żartu, do rulety, do salonu... Jednem słowem: do wszystkiego.
— Jerzy taki piękny! — westchnęła księżna, tłómacząc nieubłaganą konieczność jego wpływu na kobiety.
— Piękny?... No tak — odparł Kobryński, wydymając pierś efektownie. — Zapytałem ją poprostu o Jerzego.
— Zapytałeś?!
— Dyplomatycznie objeżdżałam ten przedmiot, aż nareszcie dałem jej się domyślić, o co chodzi. Żebyś widziała, jakim wybuchła śmiechem! Tak, lubi poetów, bardzo lubi Jerzego, ma nadzieję, że i on dla niej ma trochę przyjaźni. Ale potem... no, nie warto opowiadać.
— Cóż potem? muszę przecie wiedzieć.
— Tylko nie mów nikomu Tereniu, bo mogłyby powstać plotki. Potem jak zaczęła naśladować Jerzego deklamującego, myślałem, że umrę ze śmiechu. Tak, wiesz? rączka na kamizelce i wzrok błędny...
— Ależ to wcale nieładnie z jej strony.
— Raz się tylko przytrafiło. Byliśmy podochoceni. Pamiętasz, wtenczas, kiedyś to ty pojechała z panią Puckelswart, a ja zostałem na śniadaniu w Beaulieu? Zresztą bardzo Jerzego ceni. A ze mną gada swobodnie, bo ja, wiesz? jestem dobrym towarzyszem, mnie tam amory nie