Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   57   —

skrzydlatych zachcianek. Możnaby się przejechać grzbietem tych wyżyn przez opalowe leciutkie mgławice, można puścić się łodzią po tem ciepłem, przyjaznem morzu. Ale wstąpimy najpierw do sali gry w Montecarlo. Coś łechce, coś upaja, coś gna.
Tylko woźnica włoski w bluzie i w birecie, leżąc niedbale na ładownym wozie, mniema, że dzień jest zwyczajny, pracowity, i spogląda chmurnie ze swego wysokiego leża na szczęśliwych, którzy go pędem mijają.
W pociągu śmiechy i podniecony głos Słuszki. Nie siada nawet, obchodzi po przedziałach mnóstwo znajomych, bo ma wiele nauk do udzielenia. Tę zaś główną:
— Mówię wam, posiadłem sekret rulety. Gnomy rulety nawiedzają mnie. Kto chce być szczęśliwy, proszę za mną. Dzisiaj mój system gram do spółki z księżną della Robbia. Mogę jeszcze kogoś przybrać, mam jeszcze jedno miejsce.
Odezwał się baron von Schwind, Westfalczyk, wysoki, kościsty, rasowy, z oczyma zmęczonemi przez bezsenność i hamowaną chciwość:
— Każdy za siebie, mój drogi, to najlepsze. A jeżeli już spółka, to ją wolę z Rubensonem, tylko niech mi najprzód da kredytywę na pół miliona.
Wskazał głową w oddalony kąt wagonu, gdzie siedział Rubenson w towarzystwie pani de Sertonville i Jerzego Dubieńskiego.