Sylwandira/Tom III/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.
Jak kawaler d’Anguilhem chcąc się przekonać o ważnéj dla siebie okoliczności, podpalił swój dom.

W trzy dni po scenie jaką opisaliśmy, pałac d’Anguilhem przedstawiał patryjarchalne widowisko, dzięki zachwycającéj serdeczności pana Bouteau, nieustającym pieszczotom Sylwandiry, nadskakującym grzecznościom pana de Royancourt i skrytości Rogera.
Zdawało się, że wszyscy ci ludzie kochają się na sposób ewangeliczny.
Ponieważ zaś na tym świecie wszystko jest powierzchownością, każdy dał się oszukać, nawet ci którzy mieli interes sięgać w najgłębsze tajniki serc innych.
Roger nawet widząc, że w którąkolwiek stronę sięgnął wzrokiem lub wyciągnął rękę, napotykał wszędzie tak czułą przyjaźń, znajdował się niekiedy w powątpiewaniu.
Na nieszczęście Cretté’go nie było jeszcze w Paryżu i dopiero za tydzień miał wrócić: Roger potajemnie poszedł do jego mieszkania i umówił się z Basque’m, że skoro tylko jego pan powróci, zostanie uwiadomiony.
Przez ten czas Sylwandira okazywała największą tkliwość dla męża, wypytywała go jak przepędzał czas w więzieniu i czy myślał niekiedy o niéj.
Roger odpowiadał, że więzienie było miejscem bardzo przyjemném, dozorcy służącemi pełnemi grzeczności, że codziennie jadał u stołu gubernatora, po południu wyjeżdżał z nim powozem, a co wieczór grywał w lombra lub szachy, poczém udawał się na noc do ładnego pokoiku, nie mającego innéj niedogodności, jak drzwi z dworna ryglami i okno z cztérema kratami. Roger obawiał się, aby Sylwandira dowiedziawszy się jak było w istocie, nie pojęła, że człowiek który tyle wycierpiał, potrzebował się koniecznie zemścić.
Na zapytanie zaś czy myślał o niéj, Roger przysięgał czule Sylwandirze, że nie przestawał tego czynić od rana do wieczora, i od wieczora do rana. Co do tego, wiadomo, że Roger mówił szczerą prawdę.
Następnie Sylwandira znowu przysięgała Rogerowi, że wyładniał w jéj oczach i że więzienie bardzo korzystnie go zmieniło.
Jednego rana Basque dał znać Rogerowi, że margrabia de Cretté powrócił przed pół godziną.
Roger wyszedł pieszo, wziął karetę na rogu ulicy i kazał się zawieść do pałacu de Cretté. Margrabia czekał nań; obaj przyjaciele rzucili się w swoje objęcia.
Cretté dowiedział się części tylko wydarzeń jakie przytrafiły się Rogerowi, a mianowicie szczegółów jego dwóch ucieczek i ran jakie były tego następstwem; lecz nie dowiedział się o samotnym lochu bez słońca, w jakim się Roger znajdował, ani o męczarniach jakich doznawał, widząc, że czas ubiegał, a nie mogąc go obliczyć; nie domyślał się także, że jego przyjaciel powziął nieodwołalne postanowienie zemścić się na żonie, jeżeli ta, jak sądził, istotnie przyczyniła się do jego uwięzienia.
Cretté powtórzył mu tylko to, o czém już doniósł w swoim liście, to jest o zniknieniu Sylwandiry, o kłótni swojéj z panem de Royancourt, i przekonaniu moralném, jeżeli nie materyjalném, jakie posiadał, że Sylwandira wydała nieszczęsne piosnki, które posłużyły, jeżeli nie za przyczynę, to przynajmniéj za powód uwięzienia jéj męża.
Co się tyczy uwolnienia Rogera, to zawdzięczać należało, jak się domyślał więzień, niezmordowanym staraniom Cretté’go, d’Herbigny’go a szczególniéj Chastfellux’a, który z matki był w pewnym stopniu powinowatym pana d’Argenson; dotąd zapierał się prawie tego pokrewieństwa, lecz gdy ono mogło stać się użyteczném Rogerowi, sam się przyznał do niego. Dopiero gdy Royancourt ujrzał, że w skutek tych wszystkich zabiegów rzeczy tak daleko zaszły, że niepodobna było trzymać Rogera dłużéj w więzieniu, z prześladowcy został obrońcą, a że rzeczywiście posiadał wpływy, przyśpieszył wypuszczenie więźnia na wolność.
Reszta już wiadoma.
Wszystko co Cretté opowiadał Rogerowi, tak dobrze się zgadzało z tém co ze dwadzieścia razy sam przed sobą powtórzył, że obaj nie wątpili ani na chwilę, iż przyszli do najdokładniejszego ocenienia przyczyn i do największéj prawdy rezultatów.
Dwaj przyjaciele rozłączyli się powtarzając sobie wzajemnie zapewnienia najszczerszéj i dozgonnéj przyjaźni.
Roger, lubo moralnie dostatecznie przekonany, chciał dla zupełnego zaspokojenia sumienia, posiadać z kilka dowodów materyjalnych, któreby nie dopuszczały żadnéj wątpliwości odzywającej się jeszcze niekiedy w jego sercu.
W więzieniu nauczył się rozmyślać i milczyć. Aż dotąd bardzo dokładnie zastosował tę poniewolną praktykę; nikt nie domyślał się, co się działo w głębi jego duszy, zaczął przeto działać.
Najprzód przywołał Breton’a.
Breton był sługą wiernym i na którego mógł liczyć.
Od niego dowiedział się, że w czasie gdy znajdował się w więżeniu margrabia bywał codziennie w jego domu, i że te wizyty ustały dopiero w dniu, gdy pani d’Anguilhem zniknęła.
Jasném przeto było dla Rogera, że gdyby jego ukochana małżonka powzięła chwalebny zamiar szukania go, uwiadomiłaby o nim wszystkich swoich przyjaciół; pan de Royancourt zaś sam wyznał przed Rogerem, że Sylwandira odjeżdżając nic nikomu nie powiedziała.
Pani d’Anguilhem, na miesiąc przed swoją ucieczką, odprawiła pokojówkę, która służyła już u niéj od lat dziesięciu; to wydało się bardzo podejrzaném Rogerowi, gdyż panna Klaryssa była zbyt wierną i zręczną, aby jéj się pozbywać tak bez powodu, i w chwili przedsięwzięcia saméj jednéj podróży pełnéj trudów.
Roger spodziewał się wydobyć cokolwiek światła z saméj Sylwandiry; lecz gdy, używając obłudy nawet w miłości, pragnął także dowiedzieć się od żony, jak pędziła czas w ciągu jego nieobecności, zamiast odpowiedzi otrzymywał tylko pieszczoty i przymilania bez końca. Sylwandira wyznała tylko, że przepędziła dwa miesiące w klasztorze Panien Miłosierdzia, który wprawdzie słynął z surowości reguł, lecz gdzie pan de Royancourt, przyjaciel pani de Maintenon miał wolny wstęp, gdyż siostra jego była tam przełożoną, a jedna z krewnych kassyjerką.
Udać się po objaśnienie do Panien-Miłosierdzia, było to wydać się samemu z swojém niedowierzaniem; przeto Roger przysiągł, że wierzył wszystkiemu co mu mówiono i zapewnił Sylwandirg, że jéj także pobyt w klasztorze dodał wiele powabów. Zresztą jako mąż zachowywał się jak najprzykładniéj, czgściéj niż kiedykolwiek dawał panu Bouteau słodkie nazwisko teścia i obsypywał pana de Royancourt największemi grzecznościami.
Przyjaciele nie wiedzący, jak Cretté, że cała ta uprzejmość pokrywała cóś tajemniczego, straszliwego może, pozwalali sobie drwinek gdy rozmowa toczyła się o tém odnowieniu się miłości pomiędzy dwojgiem młodych małżonków, i, jak łatwo pojąć w pewnych towarzystwach nie zaniedbywano żartować sobie kosztem pani d’Angnilhem, téj cnotliwéj Penelopy, która zamiast czekać na swojego Ulissesa szukała go, niewiadomo gdzie, lecz zapewnie nie tam gdzie się znajdował.
Roger tymczasem dał wolność działania Bretonowi i polecił mu przekupić którego z ludzi pana de Royancourt. Jednego rana, Breton, ubierając pana, oznajmił mu, że stangret margrabiego, którego tenże wczoraj wybił, zgadzał się za sto luidorów wyznać wszystko. Breton radził kawalerowi aby korzystał z téj chwili nieukontentowania.
Kawaler usłuchał rady Bretona: posłał sto luidorów stangretowi, i tegoż samego dnia następujących szczegółów dowiedział się z własnych jego ust:
— Co noc począwszy od dnia, który odpowiadał zniknięciu Sylwandiry, pan de Royancourt udawał się po kolacyi, do małéj wioski Luzarches, niekiedy konno, czasem karetą; przepędzał tam cztery lub pięć godzin; i regularnie co noc, o drugiéj godzinie nadedniem, powracał do Paryża, gdzie stawał o czwartéj. Kładł się wówczas do łóżka, i udawał że wcale nie wychodził. Dla większéj ostrożności, powóz jego wracał o północy do domu, i wszyscy ludzie, z wyjątkiem stangreta, który wiedział że powóz był próżny, i kamerdynera, który oczekiwał na powrót pana de Royancourt aż do czwartéj rano, sądzili, że pan już powrócił.
Roger znalazł już piérwszy ślad. Obiecał sobie, że musi dojść aż do drugiego końca téj nici, której początek trzymał w ręku. Udał się przeto sam do Luzarches.
Tam dowiedział się, że młoda jakaś dama wynajęła jeden z domów, w którym sama mieszkała. Zakonnica usługiwała jéj. Mężczyzna jakiś, którego nie wiadomo nazwiska, lecz który wydawał się znakomitym panem, odwiedzał ją co wieczór. Opisano mu Sylwandirę i pana de Royancourt tak dokładnie, że nie podobna było wątpić.
Kto inny narobiłby hałasu, wyzwałby pana de Royancourt na pojedynek lub kazałby go zamordować najemnym zbójcom; lecz pojedynek pociągał za sobą Fort-l’Évêque, lub Bastyliją; morderstwa zaś karę, która nie przyszła nawet na myśl Rogerowi, to jest bicie kołem.
Wszystko to przeto nie było zemstą, kiedy ta zemsta pociągała za sobą karę: Rogerowi trzeba było zemsty, po wykonaniu któréj pozostałby wolnym, szczęśliwym, a jednak pomszczonym.
Zresztą na Sylwandirę to szczególniéj zwróconą była jego nienawiść; ona to go zdradziła, chociaż ją tak kochał; ją to nienawidził tak okrutnie, że obawiał się, czy jéj jeszcze nie kocha.
Co do niéj, tak była pewną władzy swojéj nad Rogerem, że pędziła dni szczęśliwe i spokojne. Pan de Royancourt bywał ciągle, lecz widocznie stawał się coraz to ozięblejszym.
— Tak być powinno, — mówił do siebie Roger śledząc postępy téj obojętności, tak jak był świadkiem postępów miłości, — posiadanie sprowadza zawsze za sobą oziębłość.
I podwajał nadskakiwali przy Sylwandirze, która znowu czując się występną, odpłacała się mężowi najczulszém obejściem.
Sylwandira była nadzwyczaj ostrożną; jednak dnia jednego, gdy przez cały tydzień nadaremnie oczekiwała przybycia pana de Royancourt, a on nie raczył dać jéj nawet o sobie wiadomości, nie mogąc wytrzymać dłużéj, napisała bilecik pełen wymówek i zadzwoniła na swojego zaufanego służącego, chcąc przez niego posłać to pismo.
Lecz nie było nikogo z służby pani d’Anguilhem, i na odgłos dzwonka wszedł Breton. Ponieważ Sylwandira trzymała już list w ręku, nie śmiała odłożyć na później téj posyłki; przytém Breton oznajmił, że jest zupełnie wolny w téj chwili i ofiarował się pani d’Anguilhem wypełnić jéj polecenie. Odmówić, było to bez wątpienia wzbudzić podejrzenie w tym człowieku. Nadrobiła przeto odwagą, oddała list Bretonowi i rzekła obojętnie:
— Zanieść natychmiast margrabiemu de Royancourt.
Breton szedł zmiénić suknie, gdy spotkał na schodach swojego pana; pokazał mu tedy ów list, zapytując zarazem spojrzeniem, czy miał go zanieść podług adresu.
Roger miał uledz pokusie i wziąć go, gdy usłyszał po za drzwiami szelest jedwabnéj sukni; domyślił się, że Sylwandira szpiegowała go.
— List od pani do pana de Royancourt, — rzekł służący.
— Dobrze; zanieś go natychmiast podług adresu, — odrzekł Roger, — i powiedz odemnie margrabiemu, że niegrzecznie z jego strony, iż nas tak zaniedbuje; że już tydzień jak go nie widziałem, i że pod tym tylko warunkiem przebaczę mu tę obojętność, jeżeli przybędzie do nas dziś na obiad.
— Ależ, panie... — rzekł Breton.
— Dobrze, mój przyjacielu, idź już, idź, — mówił Roger; — nie potrzebuję cię w téj chwili wcale.
— Potem zeszedłszy dziesięć lub dwanaście wschodów i chodząc do Sylwandiry z wielkiém podziwieniem Breton’a:
— Bardzo dobrze uczyniłaś, moja droga, — rzekł wyciągając mankietki i poprawiając żabotu, — żeś posłała po tego kochanego Royancourt’a; życzyłbym sobie aby skosztował z nami téj sarny, którą mój ojciec przysłał nam z Anguilhem.
Sylwandira, która poczerwieniała, zbladła, zżółkła, która, słowem, w jednéj sekundzie przeszła przez wszystkie kolory tęczy, odzyskała przytomność i przywołała uśmiech na usta.
— Jak wybornego mam męża! — pomyślała całując Rogera w oba policzki.
W godzinę obiadową. oznajmiono pana de Royancourt; podwójne zaprosiny jakie otrzymał, wzruszyły go zapewnie, gdyż był nadzwyczaj uprzejmy; co Sylwandira, ta tryumfowała. Roger uważał ich oboje nieznacznie, był dowcipny bez przymusu i uszczypliwości.
Przy deserze, dojrzał wymownych spojrzeń, jakie Sylwandira zamieniła z margrabią.
W chwilę potém gdy wstali od stołu i przechodzili do salonu na kawę, ujrzał, że margrabia prowadząc Sylwandirę, wsunął jéj bilecik do ręki. Sylwandira ukryła go za gorsem.
— Kobieto bezwstydna, bezczelny hultaju, — pomruknął Roger, — jakżebym rad zabić was własną ręką oboje!
Lecz powściągnął się i mankietka tylko ucierpiała, podarł ją w kawałki.
Trzeba było mieć ten bilet: była to rzecz bardzo trudna, lecz nader ważna; Roger myślał przeto nad tém przez cały wieczór, i nareszcie zdawało mu się, że znalazł sposób.
Cała rzecz była wyrachować, w którym czasie mniéj więcéj Sylwandira weźmie się do przeczytania tego biletu.
Najpewniej wieczorem, przy toalecie, odpowiedział sobie.
Przez cały wieczór tedy, nie spuścił Sylwandiry z oczu ani na chwilę i pewny był, że nie miała czasu przeczytać biletu; gdy zaś Royancourt odjechał, ukrył się w salonie przytykającym do gabinetu żony; poczém gdy pomiarkował, że już musiała czytać ów list fatalny, podpalił firanki u jednego z okien; natychmiast płomień wybuchnął aż pod sufit i kilka szyb pękło.
— Ogień! ogień! — zawołał Roger, i wpadł do buduaru.
Sylwandira trzymała jeszcze bilet pana de Royancourt w ręku i uczyniła poruszenie chcąc go ukryć; lecz spostrzegłszy płomień i dym, który już ogarnął salon, cofnęła się, krzyknęła i utraciła przytomność.
Roger otworzył jéj palce, podczas gdy salon gorzał i szybko przeczytał to co następuje:
„Przestańmy mówić o przeszłości, Sylwandiro; nieraz wyrzucałem sobie to, cośmy uczynili: co do twojej propozycyi, abyśmy uciekali razem i porzucili Francyją, to jest szaleństwem i odrzucam ją; zresztą wstydzić się zaczynam, że oszukujemy tak poczciwego człowieka, który okazuje mi tyle przyjaźni. Jeżeli chcesz mi uwierzyć, Sylwandiro, zerwijmy wszelkie, stosunki. Powiadasz mi, że umierasz z miłości ku mnie; żyj dla twojego biednego męża który cię uwielbia, to będzie daleko więcej po chrześcijańsku.”
— A cóż, niedowiarku, szaleńcze, — rzekł Roger sam do siebie, — czy będziesz wątpił jeszcze?
I wsunął napowrót bilet w rękę Sylwandiry, ciągle zimną i sztywną; potém zamykając drzwi buduaru, zadzwonił na Bretona.
Płomień pochłonął wszystkie firanki, uszkodził jedną z konsol, i uczernił część sztukateryi, lecz nie znalazłszy więcéj przedmiotów łatwych do zapalenia się, piął się słabo po szybach okien, i około drewnianych balustrad.
Cała służba w jednéj chwili stanęła w gotowości, i w dziesięć minut nie było już ani ognia, ani dymu.
Sylwandira przyszedłszy do siebie, ujrzała się samą w swoim buduarze i znalazłszy w ręku zgnieciony bilet, sądziła, że Roger nic nie postrzegł; rada przeto, że uniknęła szczęśliwie tego podwójnego niebezpieczeństwa, udała się do salonu, gdzie zajmowano się przywracaniem porządku.
Gdy ją tylko zobaczył, Roger pobiegł naprzeciwko niéj.
— Ah! droga Sylwandiro jakie nieszczęście! Twój apartament zupełnie zniszczony, a był tak świeży, tak gustowny; dla reparacyi przez miesiąc przynajmniéj, nie będziem mogli przyjmować.
— A więc, mój drogi, — rzekła Sylwandira najczulszym głosem, — jedźmy do Champigny.
— Do Champigny? — odrzekł Roger.
— Tak; czy obawiasz się wspomnień, jakie ta wioska przywiedzie ci na pamięć?
Roger otworzył usta chcąc powiedzieć:
— A dla czego nie do Luzarches?
Lecz powściągnął się.
— Nie, bez wątpienia, — rzekł głośno, — i wiész jak drogiemi są dla mego serca wspomnienia, jakie mógłbym znaleść w tym domu, który uczyniłaś mi tak drogim; lecz myślę że lepiéjby było, gdybyśmy, wziąwszy z tysiąc pistoli, udali się sam na sam, jak dwoje czułych kochanków, na zwiedzenie téj pięknéj Prowancyi, któréj śpiewy tak cudnie wykonywasz przy klawikorcie.
— O! mój przyjacielu, — rzekła Sylwandira czyniąc zachwycającą minkę, — czy nie zdaje ci się, że to będzie za daleka podróż?
— No, no, nie mówmy już o tém, moja luba; niech tak się stanie; jak sobie życzysz.
Lecz Sylwandira zbyt szczęśliwą była w téj chwili, że nie odkryto jéj tajemnicy, aby miała trwać w odmowném postanowieniu; zresztą pomyślała, że wyjechać, było to bez wątpienia zranić dumę pana de Royancourt, który zranił ją w jéj miłości, a że pragnęła zemścić się na niewiernym, powróciła do projektu Rogera.
— Nie, nie, mój przyjacielu, — nie pozbawię ani ciebie, ani siebie saméj téj przyjemności; zresztą przyrzekłam sobie, że starać się zawsze będę przypodobać ci się. Rozkazuj przeto, a wypełnię twoję wolę.
Roger powściągnął uczucie radości jakie przepełniało jego pierś, i zaczął czynić przygotowania; lecz chociaż śpieszył się jak mógł, przez ten czas Royancourt i Sylwandira pogodzili się, i dnia jednego margrabia uczynił propozycyją kawalerowi i jego żonie, towarzyszenia im do Prowancyi.
Nie było to wcale na rękę Rogerowi; udał jednak, że z zapałem przyjmuje propozycyją pana de Royancourt; lecz pod pozorem rozmaitych interesów, odwlekał czas odjazdu.
Spodziewał się, że przez ten czas zajdzie nowe poróżnienie między kochankami, i nie omylił się; gdyż wkrótce przejął drugi bilet pana de Royancourt, w którym ten oznajmił Sylwandirze, że zrywa z nią ostatecznie, i aby uczynić niepodobném wszelkie zbliżenie się, wyjeżdża natychmiast do Utrechtu.
Sylwandira napróżno starała się ukryć swój gniew; Roger mógł śledzić jego wszystkie postępy w jéj sercu i na jéj twarzy.
W dniu odjazdu pana de Royancourt do Hollandyi, piérwsza wspomniała o podróży do Prowancyi.
— O! na honor, — rzekł sam do siebie Roger, — odgrywam najśmieszniejszą, najpodlejszą rolę; lecz dzięki Bogu, zbliża się godzina rozwiązania.
Zgodził się przeto skwapliwie na propozycyją żony, a ponieważ wszystkie przygotowania poczynione już były oddawna, nazajutrz, dnia 1 czerwca 1713 roku, małżonkowie wyjechali z Paryża, zakochani w sobie na pozór, jak dwoje gołąbków.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.