Przejdź do zawartości

Stracone szczęście/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

W Alejach Ujazdowskich, w Warszawie, było, jak zwykle wieczorem podczas lata, ludno i gwarno. Mnóstwo powozów, dorożek i karykli rozmaitego kształtu, toczyło się środkiem, na chodnikach było pełno ludzi; kto tylko miał czas wolny, śpieszył odetchnąć świeżem powietrzem, orzeźwić się, ochłodzić po całodziennym znoju.
W parku Łazienkowskim, w Botanicznym ogrodzie, snuły się gromadki osób, dzieci goniły się po alejach, owdzie na ustronnej ławce stary emeryt o lepszych czasach rozmyślał, a zachodzące słońce, przedzierając się przez konary drzew, oblewało złotawem światłem zwierciadlane powierzchnie stawów, po których pływały łabędzie.
Wśród tego tłumu, sam jeden, z głową schyloną ku ziemi, szedł młody człowiek, w którym z trudnością poznalibyśmy naszego sędzica z Bajkowszczyzny. Szedł za innymi bezmyślnie, a na twarzy jego znać było zniechęcenie, czy znużenie może. Twarz miał pobladłą, oczy zapadnięte, nie patrzył się na nikogo i posuwał się jak automat.
Niedaleko mostu, gdy przez główną aleję przechodził, głośny okrzyk „na bok!” i tentent kopyt końskich przebudził go z zadumy. Odskoczył i obejrzał się. W powozie siedziała panna Izabella z nieodstępną ciocią, a vis a vis jakiś młody człowiek z dużą, czarną jak krucze pióra, brodą.
Sędzic uchylił kapelusza, panna Izabella skłoniła lekko główką i powóz szybko pomknął dalej... Młody człowiek zwrócił w boczną aleję, a ujrzawszy wolną ławeczkę, pod rozłożystym kasztanem, usiadł na niej i dumał...
Kto wie, dokąd biegły jego myśli? czy goniły za tym eleganckim powozem, w którym niejednokrotnie przejeżdżał przez cieniste aleje parku, zapatrzony w czarne oczy panny Izabelli, czy też pobiegły może daleko, do rodzinnej wioski, do swoich...
Samotnym i opuszczonym czuł się tu, wśród gwarnego rojowiska ludzi; dnie wydawały mu się niesłychanie długiemi, godziny upływały powoli... nieznośnie powoli... Chciałby wyrwać się ztąd, uciec jak najdalej... Zbierał rozproszone myśli, kombinował, postanowienie jakieś chciał powziąć.
Wtem, gdy rzucił spojrzenie przed siebie, ujrzał, że zbliża się ku ławce ktoś z dawnych jego znajomych... Nie mylił się; był to pan Stanisław z Zielonki, brat panny Marty.
Zobaczywszy go, sędzic zerwał się z ławki.
— Stasiu!.. — zawołał — panie Stanisławie! nie poznajesz już dawnych znajomych?
— W istocie — odrzekł Stanisław chłodno jakoś — zmieniłeś się pan bardzo od czasu, jak przestaliśmy się widywać.
Przez chwilę trwało kłopotliwe dla obudwóch milczenie.
— Stasiu — rzekł sędzic nieśmiało — powiedz szczerze, czy masz do mnie urazę jaką? Powiedz... gotów ci jestem dać wszelkie zadosyćuczynienie...
— Właściwie nie mam żadnego powodu do urazy... ale odsunąłeś się pan od nas w sposób dość... dziwny, co najmniej.
— Tak... to prawda.... masz słuszność... Bądź więc zdrów, panie Stanisławie; odchodzę.
To mówiąc uchylił kapelusza.
— A nie! — zawołał Stanisław — tak być nie może... Według mego zdania, niema powodu, żebyśmy się znać przestali. Ja cię do pewnego stopnia usprawiedliwiam... działałeś pod wrażeniem... rozumiem. Zresztą postąpienie twoje nikomu krzywdy nie przyniosło. Jesteśmy dawni koledzy, więc zapomnijmy co było... ja podaję ci rękę do zgody...
Sędzic pochwycił dłoń przyjaciela i serdecznie ją uścisnął.
— Poczciwy jesteś, jak zawsze... ale, przepraszam cię, siądę... jeżeli możesz mi poświęcić chwilkę czasu...
— Owszem. Powiedz-że mi, co się z tobą dzieje? co ci jest? Nie wyglądasz mi wcale na szczęśliwego człowieka...
— Szczęśliwego!? — zapytał ze zdumieniem — cóż za ironia!
— Wyglądasz, jakbyś był chory...
— Bo i jestem takim... podwójnie: moralnie i fizycznie... nerwami żyłem przez rok prawie, to nie dziw, że nadszarpnęły się i cierpią...
— Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć...
— Co tam! opowiadać nie warto... Zwykła historya szaleństwa...
— Mówisz spokojnie... więc chyba wyleczyłeś się z niego?..
— Zapewne, czuję w sobie reakcyę, jeżeli tak nazwać można niesmak i zniechęcenie do życia... ale to później, później... teraz chciałbym przedewszystkiem wiedzieć, co u was słychać, na wsi? Czy dawno przyjechałeś ztamtąd?
— Blizko od roku stale już tutaj przemieszkuję.
— A Zielonka?
— Puściliśmy ją w dzierżawę. Siostra moja zamieszkała u pani Sielskiej, a ja dostałem posadę i pracuję. Blizko ośm godzin na dzień mam do czynienia z cyframi, a z resztą czasu robię, co mi się tylko podoba.
— Zawsze o życiu miejskiem marzyłeś...
— Tak; tu jestem w swoim żywiole. Pracuję, zarabiam na utrzymanie; mam te rozrywki, które lubię, i prawdę powiedziawszy, więcej nie żądam. W Zielonce byłem jak piąte koło u wozu... Ale ja dobry sobie jestem... mówię tylko o sobie, zamiast o tych, którzy cię najbardziej obchodzą. Rodzice twoi zdrowi są; mamy ztamtąd relacye, gdyż Marcia koresponduje z twoją matką, i dzierżawca nasz, znany ci zapewne, pan Onufry, także często listy do nas pisze, przysłowiami je przeplatając do niemożliwości.
— A twoja siostra? — spytał nieśmiało sędzic.
— Marcia? Tęskni trochę do wsi, ale zaaklimatyzowała się tutaj. Prawdopodobnie jest tu w ogrodzie, w towarzystwie pani Sielskiej... jeżeli chcesz, odszukamy je z łatwością.
— O nie! nie! innym razem; mój Stasiu... nie śmiem cię prosić... gdybyś jednak mógł mi wyświadczyć jedną łaskę, byłbym ci bardzo wdzięczny...
— Owszem, służę ci...
— Odwieź mnie do mieszkania, bom chory... ledwie na nogach się trzymam, dreszcze mnie przejmują...
Stanisław podał sędzicowi ramię, na którem ten oparł się i postępował z trudnością.
— Aby tylko do dorożki — rzekł.
— Trzeba o jakim ratunku pomyśleć, gdyż cierpisz, jak widzę, bardzo.
— To nic, od kilku dni, właściwie zaś od kilku tygodni, nieswoim się czuję... Nie wiem, co to jest, nerwy chyba... ale myślę, że po jakimś czasie, odpocząwszy trochę, do równowagi powrócę...
Doszedłszy do alei, znaleźli dorożkę i w kwadrans później pan Stanisław wprowadził sędzica do mieszkania w hotelu.
Młody człowiek rzucił się na łóżko i przez czas jakiś z trudnością oddychał... Pan Stanisław patrzył na niego ze współczuciem.
— Mój kochany — rzekł — tak cię nie mogę zostawić! Postaram się o kogoś, żeby cię dozorował; może pomieszczenie wygodniejsze ci znajdę.
— Nie, nie! Właściwie powiedziawszy, nic mi nie potrzeba, oprócz spokoju i wytchnienia... To nie ciało choruje, lecz dusza; nie fizyczna dolegliwość siły odbiera, lecz zawody i przejścia moralnej natury. O gdybyś mógł wiedzieć, com przez ten czas przecierpiał, przeżył, przebolał!..
— Nie mów o tem; tego rodzaju wspomnienia mogą ci przykrość sprawić.
— Sam sobie winien jestem... Uśmiechało mi się szczęście ciche, spokojne; nie korzystałem z niego... Olśnił mnie meteor, goniłem za nim, jak za marą złudną... i w tej gonitwie połowę życia straciłem. Ty jej zapewne nie znasz, Stasiu...
— Ja? tej niemki? Owszem, znam ją, ale bardzo niewiele co prawda; była u nas w domu raz, czy dwa razy, nie pamiętam już dobrze. Przecież, o ile sobie przypominam, i ty ją u nas poznałeś?
— Niestety!
— Nie rozumiem, co się stało... U nas w okolicy mówiono, że jesteście po słowie, że się z nią żenisz, że ojciec jej uszczęśliwiony z tego związku, że dostajesz ogromny posag...
— Nie krzywdź mnie. Zgrzeszyłem lekkomyślnością, dałem się unieść szałowi, który mię ogarnął, leciałem jak ćma w płomień, ale zimnej rachuby w tem nie było. Wierz mi, jako dawnemu koledze, jako przyjacielowi, otwieram ci serce i wyznaję szczerą, najszczerszą prawdę... Gdyby była zupełnie biedna, tak samo szalałbym za nią, jak szalałem.
— Więc naprawdę tak przywiązałeś się do niej?
— Czy wątpiliście o tem? Ale czemuż się dziwię? Pozory przeciwko mnie świadczyły. Panna uchodziła za bardzo bogatą i nie bez racyi, gdyż ojciec jej jest milionerem... Poznałem ją w waszym domu w Zielonce; z początku zajęła mnie jej oryginalność, bawiłem się dobrze w jej towarzystwie... Potem zacząłem do niej tęsknić; wreszcie stałem się codziennym gościem...
— Miałeś przynajmniej wzajemność z jej strony?
— Przynajmniej zapewniała mnie o tem.
— Więc dlaczegóż?..
— Dlaczego stosunek nasz został zerwany? Czy ja wiem? Sam sobie dokładnie sprawy z tego zdać nie mogę. Z początku byłem bardzo, a bardzo kochany. Tak przynajmniej zapewniała mnie ona sama — i w imię przywiązania, w imię uczucia, jakie nas łączyło, żądała ode mnie, abym opuścił dom rodzicielski i pojechał za nią. Wiedziała ona o tem, że matka moja nie jest dla niej przychylną, że się na nasz związek nie zgodzi; wiedziała o tem i zażądała, żebym wyrzekł się dla niej stosunków z najbliższą rodziną. Była to ciężka ofiara... Próbowałem wyjednać zezwolenie matki, lecz odmówiła stanowczo i postawiła kwestyę na ostrzu noża... „Wybieraj, rzekła do mnie, ja albo ona?” Wybrałem ją... opuściłem dom rodziców, porzuciłem zamiary i projekta, o których marzyłem od lat wielu, i zaślepiony, szalony, pobiegłem za nią... sądząc, że w jej miłości znajdę nieograniczone szczęście. Ja wyjechałem z domu pierwej, ona z ojcem przybyła do Warszawy w tydzień później. Zaraz złożyłem im wizytę i oświadczyłem Kintzowi moje zamiary. Przyjął mię z otwartemi rękami, nazwał ukochanym synem: jednem słowem, wszystko zdawało się układać jak najlepiej. Jako narzeczony, bywałem u Kintzów codziennym gościem... Ale może cię nudzi ta spowiedź chorego, zdenerwowanego człowieka?
— Co za przypuszczenie!! Owszem, słucham cię z natężoną uwagą i doprawdy nie mogę się jeszcze domyśleć właściwego powodu twego nieszczęścia. Kochałeś ją, byłeś nawzajem kochany... ojciec, jak sam mówisz, z otwartemi rękami cię przyjął... dlaczegóż więc ten związek do skutku nie przyszedł?
— Alboż ja wiem dlaczego? Bywałem prawie codzień, znosiłem jej wszelkie kaprysy... wymówki, jeżeli spóźniłem się o parę minut; wybuchy łez, gdym na jaką umówioną zabawę nie przyszedł. Kwiatek, książka, przejażdżka czy spacer, wszystko dawało jej powód do niezadowolenia... W najmniejszej bagatelce, w każdem prawie odezwaniu się mojem znajdowała myśli ukryte, wymawiała mi, że moje uczucie dla niej stygnie, że nie kocham jej jak dawniej. Nie wolno mi było na inną kobietę spojrzeć, nie wolno powiedzieć, że ta lub owa panna jest przystojna, inteligentna, lub utalentowana... W takim razie wybuchała zaraz burza. Zamykała się w swoim pokoju, nie chciała mnie widzieć, groziła zerwaniem... Terminów ślubu było kilka, żaden jednak do skutku nie przyszedł, a zawsze z jej przyczyny... i zawsze z przyczyny drobnej, bagatelnej. To brakowało jeszcze jakiego fatałaszka do wyprawy, to znów nie mogła się zgodzić na wybór miejsca, w którem mieliśmy zamieszkać... Jednem słowem, ciągle coś nowego. Ojciec jej, człowiek bardzo bogaty, kochający ją szalenie, dogadzał wszystkim jej grymasom i zachciankom. Przez rok blizko patrzyłem na to własnemi oczami, przez rok włóczyłem się za nią po całej prawie Europie, gdyż namiętnie lubi podróżować. Rozumiesz zapewne, że takie wycieczki nie obyły się bez znacznego kosztu. Do rodziców udać się nie chciałem, musiałem więc zaciągnąć długi, a że usłużnych dobroczyńców ludzkości nie brak, więc w bardzo szybkim czasie zobowiązania moje zaczęły się powiększać. Dręczyło mnie to, gdyż nie byłem przyzwyczajony do życia na kredyt, a tembardziej na lichwę... te jednak nowe kłopoty, w jakie brnąłem coraz bardziej, aczkolwiek przykre, były drobnostką w porównaniu z owym ciągłym niepokojem, wymówkami i scenami zazdrości, które znosiłem co dzień prawie. Żyłem, powiadam ci, w nieustannem rozdrażnieniu... Nieraz, gdym znalazł się samotny w mojem mieszkaniu, zastanawiałem się nad tem: dokąd ja idę? jaka przyszłość mnie czeka... jakie będzie pożycie z kobietą takiego temperamentu? miałem ochotę powiedzieć sobie: dość już szaleństwa! i odesłać jej pierścionek...
— Dlaczegożeś tego nie uczynił?
— Dlaczego? bom ją kochał, mój Stasiu... bo i dziś jeszcze, pomimo rozczarowania i goryczy, pomimo, że już wszystko między nami stanowczo i na zawsze zerwane, nie mogę o niej mówić obojętnie i spokojnie...
— A jednak w rezultacie przyszło do tego, żeś z nią zerwał?
— Nie; to nie ja... ona sama zerwała. Gdyśmy byli w Wiedniu, zkąd ja przed miesiącem wróciłem, a oni przed tygodniem zaledwie... zauważyłem znaczną zmianę w usposobieniu mej narzeczonej. Była o wiele spokojniejsza, nie robiła mi zwykłych scen... Uszczęśliwiony byłem z tej zmiany, ale powodu jej nie umiałem odgadnąć...
Zamyślił się przez chwilę, jak gdyby wspomnienia chciał zebrać i rzekł:
— Przekonałem się, że byłem bardzo niedomyślny... W pewnem towarzystwie poznała jakiegoś muzyka, ex-artystę, ex-nauczyciela śpiewu, czy coś w tym rodzaju... Akompaniowała mu do śpiewu i zachwyconą była jego znajomością muzyki. Jegomość ów, widocznie południowego pochodzenia, włoch czy hiszpan, a według innych wersyi podobno żyd... odznaczał się oryginalną bardzo powierzchownością. Prócz tego, miał zawsze wiele do powiedzenia, dowcip na zawołanie, niewyczerpany był w pomysłach co do urządzania rozmaitych zabaw i rozrywek. Złożył Kintzom wizytę i przychodził coraz częściej. Z każdym dniem moja panna była dla mnie bardziej uprzedzającą i grzeczną, ale i chłodniejszą zarazem. Od czasu, gdy poznała owego jegomości, nie robiła mi już żadnych wymówek i starannie unikała rozmowy o naszych zamiarach na przyszłość. Zapewne teraz domyślasz się reszty...
— Rzecz jasna: artysta zajął twoje miejsce.
— Tak... Pewnego dnia, gdym zapytał o termin ślubu, odpowiedziała mi, że lepiej będzie zapomnieć dziecinnych uniesień, że charaktery nasze nie są dobrane... Mówiła to z pewną nieśmiałością, z drżeniem w głosie...
— A ty?
— Ukłoniłem się etykietalnie, życzyłem szczęścia i wyszedłem. W kilka godzin później odesłałem jej pierścionek i oto, jak widzisz, jest ostatnia kartka mojego romansu.
— Cóż teraz zamierzasz robić?
— Jeszcze nie wiem. Waham się, tymczasem zaś obliczam skutki szału. Niewesoły bilans... Matka rozżalona na mnie śmiertelnie; rok czasu stracony... długi, których przedtem nie znałem, a w duszy zwątpienie, zniechęcenie... Ach, to ostatnie podobno najgorsze!.. Ciężko żyć, ciężko, mój Stasiu!..
— Nie poddawaj się smutkom. Faktu spełnionego cofnąć nie sposób... a zresztą, zastanowiwszy się bliżej nad tem, co się stało, to kto wie, czy nie lepiej dla ciebie, że owo małżeństwo nie przyszło do skutku. Teraz przedewszystkiem powinieneś obmyślić sobie jakieś zajęcie, pracę, któraby wszystkie siły twej inteligencyi pochłaniała. Miałeś zamiar zakładać fabrykę w swym majątku, dać ludziom zatrudnienie, ożywić okolicę...
— Prawda, lecz po tem, co zaszło między mną a matką... wolałbym pracować u kogo obcego; może też jaki obowiązek znajdę...
— Co za dzieciństwo! Czy sądzisz, że rodzice nie przyjmą cię z otwartemi rękami, że nie będą uszczęśliwieni, gdy powrócisz? Oni cię kochają, jesteś przecież jedynem ich dzieckiem.
Sędzic zamyślił się.
— Może ty masz słuszność — rzekł po chwili. — Prawdopodobnie pójdę za twoją radą... ale nie zaraz, nie dziś... Daj mi trochę odetchnąć po tych wszystkich wrażeniach... abym je mógł jak najprędzej z pamięci wymazać...
— Wymażesz, wierz mi że wymażesz i śladu po nich nie zostanie, gdy rozpoczniesz budowę fabryki, gdy sam się wszystkiem zajmiesz, w każdy szczegół wejrzeć zechcesz. Przypomnij sobie, że było to niegdyś twojem marzeniem, że projektowałeś założyć dla robotników szkołę, ochronkę, szpital, kasę oszczędności i tym podobne instytucye.
— Gdybym miał ten spokój, co dawniej, to pragnienie życia...
— Odzyskasz je... tylko mężczyzną bądź. Otrząśnij się, patrz w przyszłość śmiało. Już ja cię nie opuszczę. Postaramy się wyleczyć i ciało i duszę. Od jutra zajmiemy się pierwszem. Bądź tylko dobrej myśli i nie poddawaj się smutkom. Teraz odejść już muszę... Co robisz wieczorami? masz co czytać?
— Kupuję codzień gazety.
— Przyniosę ci jutro parę książek, mam ich sporo; teraz bądź zdrów.
— Dokąd ci tak pilno?
— Śpieszę napowrót do Łazienek: siostra tam pewnie jest jeszcze ze swoją opiekunką... a nie wiem, czy Zielski przyjdzie, aby je odprowadzić.
— Któż to jest ten Zielski? — spytał sędzic.
— Zdaje mi się, żeś go spotkał u nas... Jest to nasz dawny znajomy, a od miesiąca narzeczony mojej siostry. Mam nadzieję; że poznacie się bliżej. Teraz bądź zdrów; jutro przyjdę do ciebie.
Powiedziawszy to, pan Stanisław wyszedł. Sędzic zostawszy sam w mieszkaniu, zamyślił się... Chodził długo po pokoju i po długim namyśle — do pisania usiadł.
W kilka dni później sędzina otrzymała bardzo obszerny list od swego jedynaka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.