Przejdź do zawartości

Stracone szczęście/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stracone szczęście
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom VII
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1896
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Pan Onufry od kilku dni był w nieustannym ruchu. To jeździł do miasteczka, to miał jakieś czynności w Zielonce, tak, że w domu u siebie gościem był prawie.
— Nie miała baba kłopotu — monologował półgłosem — kupiła sobie... miłość. Osobliwszą miłość doprawdy! Bo, że ja tę dziewczynę kocham, to fakt... i że przysposabiam gniazdko, w którem ona kogo innego kochać będzie, to także fakt... Tarde venientibus ossa, z łysiną do panny nie przystępuj! I zazdrość mnie bierze, i cieszę się... cieszę się, że ona będzie szczęśliwą. Dziwne serce ludzkie!.. Musi ono zawsze coś ukochać... choćby szczęście cudze... Alea jacta est, czyli, mówiąc po prostu, psy zająca zjadły... Ród Wrzeszczów, a raczej ta linia, z której ja się wywodzę, na mnie się skończy. Szkoda, ale cóż począć? Ja chciałem się żenić, panna wszakże nie miała tej intencyi — i o takie głupstwo cały interes się rozbił. Na moim grobie strzaskają tarczę... a niech tam!! Może to i lepiej, że zginie niesplamiona i czysta... Niech strzaskają! Mógłbym się wprawdzie ożenić, gdyż ex re legatu ś. p. Biedulskiej, szczerzą do mnie ząbki różne panny i wdówki, lecz ani myślę... Panna Marta nie chciała mnie, ja nie chcę tamtych... niech mają piękne za nadobne, niech sieją rutkę, niech sieją!!
Perorując tak do siebie, zajechał pan Onufry do Komorna przed kościół.
Spasły kasztan dyszał ciężko pod ciężarem swego właściciela i gryzł niecierpliwie wędzidło.
Od dzwonnicy, utykając na jedną nogę, nadbiegł Szymon.
— Jak się masz, dziadzie? — rzekł pan Onufry, zsiadając z konia.
— Bóg zapłać wielmożnemu panu! kuśtykam jak mogący, pana Boga chwaląc... Ksiądz kanonik już mało oczu nie wypatrzy, tak wielmożnego pana wygląda; chciał mnie dziś nawet do Wólki z listem posyłać.
— Oho! a cóż tak nagłego się stało?
— Nie wiem nic, wielmożny panie; nie moja głowa na to, żeby pańskie interesa przeniknąć.
Pan Onufry spojrzał na dziada z ukosa i rzekł:
— Filut jesteś, mój Szymonie! ktoby cię nie znał, to by cię kupił. Weźże mego człapaka i schowaj go dobrze przed muchami, na tabaczkę dostaniesz...
Szymon konia wziął, a pan Onufry wszedł do plebanii.
— A dobrze, że cię widzę, mój panie Onufry! — zawołał ksiądz Andrzej. — Bóg cię tu chyba zesłał.
— Cóż się stało? co za gwałt?
— Ano nic tak wielkiego, ale kłopot... do Warszawy musimy jechać!
— My!? cui bono? czyli: co nam po tym ambarasie?
— Widzę, żeś jeszcze listu od swej dziedziczki nie otrzymał...
— Miałem ich w przeciągu dwóch tygodni chyba z pięć, bo moja pani dziedziczka, jak się przekonałem, bardzo lubi listy pisywać...
— Tedy spodziewaj się jegomość dzisiaj lub jutro szóstego, gdyż z listu, który ja otrzymałem, widzę, że i ciebie, panie Onufry, gorąco zaprasza. Wybierzemy się tedy razem... będzie nam weselej.
— Ale jeszcze raz pytam: na co my tam potrzebni?
— Jakto na co? Ja mam dać pannie Marcie ślub, a jegomość będziesz na weselu gościem. Tak serdecznie prosi, że się niepodobna wymówić...
Pan Onufry zrobił kwaśną minę.
— Uważam, że cię to nie zachwyca... — rzekł ksiądz.
— To jest właściwie... cóż mi tam! Owszem... życzę jej szczęścia, więcej niż samemu sobie. Zielskiego szanuję, bo jest porządny człowiek i wart Marci... błogosławię im z całego serca... ale asystować przy weselu, to... to jakoś dziwnie, dalibóg, bardzo dziwnie... jakby to powiedzieć... Sic vos non vobis, jak mówi poeta, co znaczy...
— Wiem, co to znaczy, wiem. Oj dziadzie, dziadzie! przepraszam, że cię tak nazywam poprostu, ale pleciesz od rzeczy. Prądu strumienia nie zawrócisz, czasu nie cofniesz... a że lubisz przysłowiami mówić, więc przypomnij sobie że: nie rychło, Marychno, po śmierci wędrować... i, że: co z woza spadło, to przepadło.
— Mała mi z tego pociecha, księże Andrzeju kochany. Że masz racyę, to wiem; ale, że mi na sercu głupio, to także wiem i bardzo dobrze wiem... Zważywszy jednak, że „gdy dwóch mówi, żeś pijany, to idź spać,” a waszą głowę, księże Andrzeju, liczę za dwie głowy, zgadzam się..... niech co chce będzie — jadę!
— Bardzo ślicznie! Postąpisz jegomość właśnie, jako na męża roztropnego przystało.
— Ma się rozumieć, że postąpię, choć mi to nie przyjdzie łatwo...
— Et, co tam! będziesz jeszcze na weselu tańczył, jak młodzieniaszek jaki...
— Hm, jak wypadnie, to będę nawet i tańczył... bo kto włazi między wrony, niechże kracze... jak powiada przysłowie; będę więc bił hołubce, choć w sercu gorzko, jak w pieprzniczce.
— Śmiej się z tego, panie Onufry! taka gorycz przemija, a szczęście tych, których kochamy, jest największem szczęściem dla nas starych... nie prawdaż?
— No tak, niby to... mój księże.
— Zresztą wesoło nam będzie w Warszawie, gdyż wszystkich znajomych tam znajdziemy. Sędziostwo pojechali wczoraj.
— Oboje?
— Tak, tak; pojechali zabrać swego jedynaka, który, słyszę, rozchorował się na piękne i leży.
— No patrzajże, dobrodzieju, tak mu więc owe niemieckie amory na złe wyszły?
— O amorach niema mowy; nic już z nich nie będzie.
— Zawsze mówiłem, że się to psu na budę nie zdało. Zauważyłem odrazu, że ma oczy świderkowate, a w ruchach coś przypominającego wiewiórkę, a trochę łasiczkę... Trzy grosze nie dałbym za to, że w niej siedzi dyabeł... incarnatus, co znaczy: dyabeł wędrowny, niemiecki... Było rzeczą do przewidzenia, że taki, panie dobrodzieju, Bismark w spódnicy będzie trzymał chłopaka przez jakiś czas w szachu, a potem powie mu zu wiederkuken, co znaczy: idź waść gdzie pieprz rośnie! Źle jej z oczu patrzyło, źle... i nie mogę się sędzicowi wydziwić, że się dał w te sidełka złapać. Prawdziwie to jednak mówił jakiś uczony, bodaj czy nie rabin z Kocka, że trudno jest zrobić rzecz mądrą, ale głupstwo łatwiej, niż orzech zgryźć... quod erat demonstrandum, co znaczy: że sędzic tego sam na sobie doświadczył.
— Mów co chcesz, panie Onufry, ale mi go żal, miał szczęście w ręku i ominęło go...
— No, jeżeli ta szwabka miała być szczęściem, to niech będę obwieszony na wierzbie, za lewe ucho! Także mi osobliwsza rozkosz być mężem i służką takiej dyabliczki.
— Nie o niej mówię; mówię o pannie Marcie, mój jegomość; z tą byłby szczęśliwy.
— Ha, któż mu winien? Nie chcieli żydzi manny, niechże jedzą... śledzie. Dawałem mu to swego czasu do zrozumienia, ale nie chciał słuchać. Udawał głuchego, podczas gdy faktycznie był ślepym... Ja na jego miejscu wiedziałbym lepiej co robić... Bądź-co-bądź, szkoda chłopca. Więc mówisz ksiądz dobrodziej, że sędzia z sędziną, czyli, jaśniej mówiąc, sędzina z sędzią, pojechali do niego?
— Tak, pojechali wczoraj.
— To zapewne będą na weselu?
— Właśnie że nie. Sędzina ciężko jest zmartwiona chorobą syna i tem, że panna Marta stracona już dla niej bezpowrotnie.
— Zapewne, tak ją kochała.
W kilka dni później, wielka, wygodna bryka pana Onufrego toczyła się do najbliższej stacyi drogi żelaznej. Pan Onufry, ubrany w biały kitel płócienny, który go od kurzu miał chronić, w kapeluszu z ogromnemi skrzydłami, palił fajeczkę i rozglądał się po polach...
— Wiesz co, księże Andrzeju — rzekł do swego towarzysza podróży — powiadają niemcy, że ubi bene ibi patria, co znaczy: gdzie grosz, tam dobrze... ale i to fałsz wierutny.
— W jakim to sensie jegomość rozumiesz?
— Ano... spojrzyj-że dokoła... czy może być gdzie lepiej i piękniej na świecie, niż tu, gdzieśmy się urodzili, gdzie przepędzamy życie i gdzie wreszcie, po najdłuższych latach, Szymon nas w ziemię zakopie..... Gdzie piękniejsze siano, gdzie lepsza pszenica, gdzie taki wąsaty jęczmień... gdzie? Pytam, czy może być gdzie? Powiesz ksiądz zapewne, boś dużo świata zwiedził, że są różne kraje, wspaniałe, podziw budzące... prawda... ale czy się do nich tak można przywiązać? Ja oto, gdy się puściłem w dalszą podróż, żeby ową sumkę po nieboszczce Biedulskiej odebrać, tom tak tęsknił za moją Wólką, że opowiedzieć nie umiem...
— Poeta jesteś, jak widzę, mój panie Onufry.
— Eh, nie... tak sobie... zwyczajny tylko szlachcic.
— No, no, nie zapieraj się, bo nie masz czego, mój panie Onufry. Czyż to śmieszne, że ktoś ukochał tak bardzo swoje zagony ojczyste?
Rura paterna! tak rura paterna — mówił z rozrzewnieniem pan Onufry — paterna, księże proboszczu, co się tłumaczy na polskie: szachownica z serwitutem! Są, są kłopoty, prawda, ale czy z szachownicą, czy bez niej, z serwitutem, czy bez serwitutu, człowiek się tu czuje swoim... jest w domu. A! co to mówić, mój księże! czy i dobrodziej nie przywiązałeś się do swej nizkiej plebanii, do kościołka, do tych ludzi, którzy tłumnie się garną, skoro stary Szymon w dzwony uderzy. Kochasz ty to wszystko, choć zimnego udajesz! Kochasz, boś krwią z krwi, kością z kości naszej... więc i ty jesteś, jako rzekłeś na mnie, poeta. Takimi już pono będziemy usque ad finem, co znaczy: dopóki nam oczu nie zasypią...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.