Strona:Klemens Junosza - Wybór pism Tom VII.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miał zawsze wiele do powiedzenia, dowcip na zawołanie, niewyczerpany był w pomysłach co do urządzania rozmaitych zabaw i rozrywek. Złożył Kintzom wizytę i przychodził coraz częściej. Z każdym dniem moja panna była dla mnie bardziej uprzedzającą i grzeczną, ale i chłodniejszą zarazem. Od czasu, gdy poznała owego jegomości, nie robiła mi już żadnych wymówek i starannie unikała rozmowy o naszych zamiarach na przyszłość. Zapewne teraz domyślasz się reszty...
— Rzecz jasna: artysta zajął twoje miejsce.
— Tak... Pewnego dnia, gdym zapytał o termin ślubu, odpowiedziała mi, ze lepiej będzie zapomnieć dziecinnych uniesień, że charaktery nasze nie są dobrane... Mówiła to z pewną nieśmiałością, z drżeniem w głosie...
— A ty?
— Ukłoniłem się etykietalnie, życzyłem szczęścia i wyszedłem. W kilka godzin później odesłałem jej pierścionek i oto, jak widzisz, jest ostatnia kartka mojego romansu.
— Cóż teraz zamierzasz robić?
— Jeszcze nie wiem. Waham się, tymczasem zaś obliczam skutki szału. Niewesoły bilans... Matka rozżalona na mnie śmiertelnie; rok czasu stracony... długi, których przedtem nie znałem, a w duszy zwątpienie, zniechęcenie... Ach, to ostatnie podobno najgorsze!.. Ciężko żyć, ciężko, mój Stasiu!..
— Nie poddawaj się smutkom. Faktu spełnionego cofnąć nie sposób... a zresztą, zastanowiwszy się