Sprawa Dołęgi/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXXVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVI.

Uporczywe pragnienie Dołęgi, cały zasób nowych spostrzeżeń, a głównie odkrycie uczucia Halszki — wszystko to złożyło się na niespodziewany wynik praktyczny: chęć szybkiego zbogacenia się. Że pieniądze są potężną dźwignią w ręku przedsiębiorczego człowieka, że zyskują na cenie w stosunku do dzielności ręki, która ich używa, że dają się przerobić na akcyę moralną i społeczną — o tem Dołęga myślał już dawno i był przekonany. Ale podnietą stawała mu się teraz i miłość własna. Zanim wystąpi jawnie jako pretendent do ręki księżniczki — skoro już tak szczęśliwie rzeczy się składają niechże ma przynajmniej do okazania jakiś majątek osobisty, realny, nietylko oparty na obietnicach przyszłości. Ta myśl tak dalece go pochłonęła, że zapanowała obecnie nad wszystkiemi pragnieniami, stosując się właśnie do nich wszystkich.
Pracy, i dobrze płatnej, miał już dosyć. Podwoił ją jednak przez nowe starania. Nie porzucając biura kolei, podjął się rozmaitych robót przy urządzeniu wystawy i przy kanalizacyi miasta. Te ostatnie były uciążliwe i niezdrowe zwłaszcza podczas letnich upałów, ale umowa z przedsiębiorcami była korzystna, mało bowiem znalazło się ochotników do tych robót podziemnych, przy filtrach i ściekach, wymagających wielkiej dokładności i dozoru.
Zwiększenie dochodów było jednak powolnym krokiem naprzód. Dołęga marzył o doraźnem pomnożeniu kapitału. Z niejaką bezwzględnością upomniał się najprzód o mniejsze i większe sumy pieniężne, które mu się należały od krewnych i przyjaciół. Trudno! — mógł znów kiedyś pożyczyć, lecz teraz potrzebował koniecznie pieniędzy. Te zabiegi, łącznie ze szczęśliwym wypadkiem podniesienia kursu akcyj, w których miał złożony spadek po matce, udały się. Lecz i podwojenie kapitału dawało jeszcze cyfrę niepokaźną wobec minimum majątku wymagalnego od konkurenta Halszki. Cyfry jej posagu nie znał, ale przeglądając szereg tych, którzy mieli choćby lekką pretensyę do jej ręki, spostrzegł, że była to sam a młodzież bogata.
— Żebym miał przynajmniej tyle, aby procent od mego kapitału wystarczył na moje osobiste wydatki, nie licząc dochodów z pracy. Jaka to będzie teraz silna, rozległa praca!
Po krótkiej walce wewnętrznej powziął też zamiar sprzedania swych obrazów. Dawniej odpychał tę myśl pod różnymi pozorami, obecnie uznał sprzedaż za konieczną i oznajmił swe postanowienie różnym kupcom i miłośnikom. Między obrazami znajdował się jeden najcenniejszy: portret rycerza, przez Massaccia. Dołęga patrzył na ten obraz zawieszony naprzeciw biurka i często ta głowa kędzierzawa, ruda, to twarde spojrzenie zaufane w swej sile, ten ruch stanowczy torsu i ręki — podsycały jego wiarę w przyszłość, a także dawrały złudzenie bogactwa, gdyż obraz ten, zachowany z czasów zamożności rodziny, znano i ceniono powszechnie. Miłośnicy obrazów nazywali go »rycerzem Dołęgi«. Gdy jednak Jan ogłosił, że jego rycerza można kupić, »znawcy« krajowa, licząc na okazyę i na potrzebę sprzedającego dawoli tak mało, że Jan zniecierpliwiony, posłał fotografię i ofertę do muzeum w Berlinie, stawiając cenę dwa razy wyższą od żądanej w kraju. Jakoż po niespełna miesiącu oczekiwania przyjechał agent galeryi berlińskiej, obejrzał obraz i żądaną cenę zapłacił.
Wiodło się więc Dołędze, ale w tych powodzeniach materyalnych tkwił dziwny, gorączkowy niepokój. Dążył do celu wielkimi krokami, jednak czy cel nie usuwał się przed nim w dal chwiejną i zawodną? Cała jego sprawo publiczna i prywatna, pozostała w Warze, zależała od zręczności paru niepewnych ludzi i od pamięci jednej kobiety.
W pierwszym miesiącu po przyjeździe stamtąd dowiedział się wprawdzie Jan, że Reckheim dostał od Halszki stanowczą odmowę. Wieść ogólna głosiła, że rodzice, a zwłaszcza matka, bardzo przychylnie zapatrywali się na małżeństwo księżniczki z młodym dyplomatą zamożnym i wysokiego urodzenia, który nadto czynił nadzieję przejścia na katolicyzm; ale Halszka na formalne oświadczyny odpowiedziała bez ogródki, że nie wyjdzie nigdy za cudzoziemca. Poczem Reckheim wyjechał i przepadł bez wieści. Nie obawiano się o jego życie, ale raczej o to, aby nie pisał pamiętników o swym pobycie u nas, o gościnnem przyjęciu, należącem się jego osobie, i o barbarzyństwie kraju, któremu »miał czas się przypatrzyć«.
Wieść ogólna, wyjątkowo tym razem, była zupełnie zgodna z prawdą. Chociaż więc Jan oczekiwał z pewnością tych wypadków, nie mniej przecież uradował się, gdy nadeszły. Styl księżniczki zarysował się pierwszy raz publicznie w tym, chociaż biernym, postępku i Jan był z niej dumny, łowił chciwie dosłyszane tu i owdzie słowa pochwał dla Halszki, dorzucał je, milcząc, do swych najdroższych skarbów. Kilka dni następnych Dołęga przepędził w upojeniu i w ufności.
— Jak jej podziękować? jak wyrazić serdeczną pochwałę? Pisać do niej wydało mu się niepodobieństwem.
Napisał do Andrzeja zapewniając go najprzód o niezmiennej przyjaźni mimo sprzecznych zapatrywań na niedawne postępowanie młodego Zbarazkiego. Skoro. małżeństwo z Hellówną stało się niemożliwem, nie było o czem mówić. Jeżeli »nie tędy droga«, jak się wyraził Zbązki, to może kędyś indziej? Różne drogi prowadzą do pożytku, do moralnego zadowolenia. Starał się być w liście wesół, przyjazny; pragnął wyrazić dużo dobrych uczuć, które żywi dla całej rodziny, a także otrzymać w zamian jak najwięcej szczegółów o koncesyi, o przyjeździe Zbarazkich do Warszawy. Nie brakowało uścisków, ucałowań rączek dla starszych pań, ukłonów dla młodszych.
Na list ten, napisany w początku sierpnia, nie otrzymał wcale odpowiedzi. Dopiero pod koniec miesiąca dowiedział się, że Andrzej wyjechał już dawno do jakichś wód we Francyi.
Tymczasem nerwowy niepokój oczekiwania, połączony z uciążliwą pracą wśród upałów panujących w mieście, doprowadził Dołęgę do przykrego stanu zdrowia. Czuł się znużonym i podnieconym zarazem, sypiał źle i — rzecz dziwna — on, który kochał Warszawę, począł czuć do niej wstręt fizyczny. Wystawa, do której planu i ustawienia dużo się przyczynił, wydawała mu się marną, biedną i przygnębiającą. Zohydził sobie rozpalone mury i chodniki, drzewa pokryte pyłem, więdnące przedwcześnie w upale; woń ulic, zwłaszcza nie skanalizowanych, dławiła go. A gdy mu wypadło odbierać jakąś robotę przy filtrach, poprostu buntował się i nie mógł czasem powściągnąć wybuchu kwaśnego humoru.
Gdy z wieczornym chłodem przychodziło trochę ukojenia, przemyśliwał w mieszkaniu swem, smutniejszem, bo ogołoconem z głównych ozdób, jakim sposobem zasięgnąć wiadomości o Halszce. Choćby dotknąć się czegoś, co bezpośrednio było z nią w zetknięciu... Nie miał od niej żadnej pamiątki. Przeglądał album Waru, który dostał od księżnej Hortensyi, ale te cienie obrazów podniecały tylko jego tęsknotę, nie zadawalając jej wcale. Żeby choć była fotografia tej alei, w której pożegnał Halszkę... Nie miał też żadnego jej portretu, a nie wiedział gdzieby go znaleźć.
Zdecydował się raz napisać do panny Ostykówmej i już zaczął:

Szanowna i łaskawa Pani!

Cenny bardzo upominek, ów album widoków Waru, który otrzymałem przy pożegnaniu, ma jeden brak żałosny dla mnie: brak wizerunków mieszkańców...

— Zgłupiałem zupełnie — rzekł niecierpliwie, drąc na kawałki zaczęty arkusz.
Zaczął się strofować, że kocha jak student, że widuje we snach zaczarowane ogrody, a w nich Halszkę smutną, zawsze samą, zawsze oddaloną przez jakieś tajemnicze moce, w przeźroczach zielonawych cieni, w których gruchają turkawki. Stara! się wmówić w siebie uczucie bardziej męskie, polegające na wyrozumowaniu, oparte na stronach moralnych. Ale gdy czasem przez otwarte okno jakiś wietrzyk przychylny wpadał razem z lekką wonią drzew, — cudem ocaloną w kurzu ulicznym, Dołęgę ściskało za gardło.
— Jednak ciężko mi...
Wrzesień był jeszcze cięższy, choć chłodniejszy. Od wyjazdu Dołęgi z Waru upływał trzeci miesiąc. Wystawa otwarta, rozpoczynające się wyścigi jesienne powinny były sprowadzić Zbarazkich do Warszawy; mówiono o tem jeszcze w Warze. Tymczasem ani Zbarazkich, ani nawet Andrzeja, który bywał zawsze na wyścigach, ani cienia wiadomości. Gdyby Dołęga nie krytykował tak surowo swych przewidzeń i przeczuć, mógłby myśleć, że War i wszystko, co z nim łączyło się w jego duszy, to jakaś piękna bajka z minionych szczęśliwych czasów.
Zachodził często na wystawę; w braku bezpośrednich wiadomości z Waru, mógł tam spotkać kogoś powiadomionego o Zbarazkich. Ale wystawa była dość pusta. Współcześnie odbywane wyścigi jesienne zajmowały żywiej stery bogate i bawiące się. Dołęga zajrzał i na wyścigi. Spotkał Gnińskich z Hektorem, już narzeczonym, spotkał Koryatowiczów, Kostków, Włoska. Mało z nimi mówił i dowiedział się tyle tylko, że Andrzej jest za granicą, a księstwo Januszowie powinniby tu już być oddawna, jednak ich dotąd niema. Nawet Włosek nie zgadywał powodu tak uporczywego zasiedzenia się na wsi.
— Póki było niepewne co do Reckheima, je comprends — ale teraz j’y perds mon latin. Księżniczka odpaliła takiego Reckheima... no, no! Ja byłem zresztą zawsze zdania, że to nie dla polskiej księżniczki partya.
— Pozwól pan, panie Włosek — zaczął Kersten jedną ze swych ortograficznych poprawek...
Ale cokolwiek mówił i mógł powiedzieć Kersten, było już Dołędze obojętne; miał go ostatecznie dosyć. Oddalił się i nie wysłuchał poprawki, która przez to samo dla niego przepadła.
Pewnego dnia spotkał na wystawie Arnolda Hellego, siedzącego w restauracyi, niepokaźnie. przy szklance piwa. Ukłonił mu się zdaleka, ale Helle go zaczepił:
— Cóż to, panie D., nie chcesz mnie pan znać?
A gdy Dołęga zbliżył się i usiadł przy stole posłyszał dalsze przyjazne wymówki:
— Nie widać pana, nie zachodzisz pan do znajomych.
— Bardzo zajęty byłem temi czasy.
— Nawet się pan wymizerowałeś. Praca w upały cięższa. A jakże tam sprawa szos? Cóż projektorowie przywieźli?
— Tymczasem niewiele — odrzekł Dołęga — dużo obietnic.
— A pan się spodziewałeś czego naprawdę? Ja sądziłem, żeś pan w innym celu wysłał ich na spacer, bo z własnym i ważnym interesem takich się nie posyła.
Twarz Hellego skurczyła się w maskę starego fauna, oczy błyszczały złośliwie. Dołęgę to ubodło tem bardziej, że niewiele miał argumentów dla odparcia zarzutu: odpowiedział żywo:
— Nie można jeszcze tych panów potępiać. Działanie ich rozpierzchło się, bo za wiele naraz chcieli zrobić, a może ich też trochę oszołomiła atmosfera wielkiego centrum i nie dość energicznie zajęli się przeprowadzeniem specyalnie tej sprawy. Zyskali sobie zawsze poparcie Zellera...
— O, Zeller — to ryba.
— Co to: ryba?
— No, gruba ryba, ale ślizka. Grzeczny on jest — miałem z nim do czynienia — ale żeby pomógł, o tem wątpię. Zresztą zmiarkował napewno, z kim ma do czynienia.
— Miał do czynienia w każdym razie z poważnymi ludźmi jak książę Zbarazki i hrabia Zbązki.
— Zbązki? Pan wierzysz w Zbązkiego?... panie Dołęgo! Chociaż należysz pan do szlachty, jesteś pan także członkiem towarzystwa rozumnych pracowników. Na tym gruncie spotykamy się, możemy zatem mówić otwarcie. Straszenie ludzi Zbązkim jest dobre dla innych.
— Nie chodzi o straszenie ludzi, ale o powagę Zbązkiego. Ma on zachowanie i w Petersburgu, i u nas. Wolno się nie zgadzać na jego program, na ultra-arystokratyczne zasady, ale odmawiać mu wszelkiej powagi?...
— To przecie nie sekret, panie. Zbązki jest karykaturą dowódcy. Gdy niema prawdziwych, potrzeba kartonowych dowódców. A potrzeba ich dlatego, aby był obóz, bo wielu jest ludzi, którzy mają osobisty interes należenia do obozu, a nie pytają, w jakim celu się skupili, w jakim kierunku podążą. Nie powiem, aby Zbązki nie miał pewnych zdolności: umie udawać wielkiego augura i trzymać w pewnym rygorze swoją koteryę. Ale w społeczeństwie taki pan nic nie wart; jemu się spraw publicznych nie powierza.
Dołęga zamyślił się, a Helle mówił dalej:
— Tak, panie. Zbązki jest karykaturą wodza, a wszyscy ci, którzy u nas uchodzą za arystokracyę, są karykaturą arystokracyi. Niech mi pan powie, jaką oni mają zasadę istnienia w naszem społeczeństwie? Czem zasługują na przodujące stanowisko? Nie mieszają się do sprawy społecznej, chyba w swoim wyłącznym interesie; takim się wstrętem odgradzają od innych klas ludności, że są jak obcy pośród swoich; nie odmładzają się w zasadzie żadną inną krwią, topnieją powoli, przechodzą dobrowolnie w stan archeologicznego zabytku.
— Panie Helle, co pan nazywa arystokracyą?
— To co się tak nazywa we wszystkich krajach.
— We wszystkich krajach!... — powtórzył Dołęga jak bolesne echo. — Łatwiej wszystkim krajom, niż nam, mieć zdrowe indywidua i klasy społeczne. Nasza arystokracya nie była gorsza od innych, gdy miała swe przyrodzone zadania. Ale mamy tylko starą arystokracyę, nie mamy nowej, a ta ostatnia, jeżeli w zawiązku istnieje, nie skupiona jest i nie nazwana, bo nie mogła utworzyć się normalnie.
— Hm, — mruknął Helle, który nie lubił ustępować.
— Tak, panie prezesie; trzeba mieć u nas nieco wyrozumiałości dla wszystkich stanów. Jesteśmy wszyscy pod jednym losem. Gdybyśmy byli Anglikami, izba wyższa miałaby większe pole do czynu i tytuły do poszanowania, i panby się z nią solidaryzował, bo byłby już sam lordem Helle.
— No, no... a zresztą, kto wie?
Po ruchliwej twarzy przeszły mu błyski pół ironiczne, pół zadowolone.
Towarzystwo wielu obcych w restauracyi musiało przerwać rozmowę zbyt poufną i poważną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.