Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   311   —

— Jednak ciężko mi...
Wrzesień był jeszcze cięższy, choć chłodniejszy. Od wyjazdu Dołęgi z Waru upływał trzeci miesiąc. Wystawa otwarta, rozpoczynające się wyścigi jesienne powinny były sprowadzić Zbarazkich do Warszawy; mówiono o tem jeszcze w Warze. Tymczasem ani Zbarazkich, ani nawet Andrzeja, który bywał zawsze na wyścigach, ani cienia wiadomości. Gdyby Dołęga nie krytykował tak surowo swych przewidzeń i przeczuć, mógłby myśleć, że War i wszystko, co z nim łączyło się w jego duszy, to jakaś piękna bajka z minionych szczęśliwych czasów.
Zachodził często na wystawę; w braku bezpośrednich wiadomości z Waru, mógł tam spotkać kogoś powiadomionego o Zbarazkich. Ale wystawa była dość pusta. Współcześnie odbywane wyścigi jesienne zajmowały żywiej stery bogate i bawiące się. Dołęga zajrzał i na wyścigi. Spotkał Gnińskich z Hektorem, już narzeczonym, spotkał Koryatowiczów, Kostków, Włoska. Mało z nimi mówił i dowiedział się tyle tylko, że Andrzej jest za granicą, a księstwo Januszowie powinniby tu już być oddawna, jednak ich dotąd niema. Nawet Włosek nie zgadywał powodu tak uporczywego zasiedzenia się na wsi.
— Póki było niepewne co do Reckheima, je comprends — ale teraz j’y perds mon latin. Księżniczka odpaliła takiego Reckheima... no, no! Ja