Sprawa Dołęgi/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXXV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXV.

O tem, że się Andrzej Zbarazki oświadczył, dwa miesiące temu, o rękę Maryni — mało kto wiedział. Helle, gdy mu Dołęga przyniósł list młodego Zbarazkiego, wybuchnął krótkim gniewem. »Jakto?! oświadcza się z łaski swojej... starzy nas nie chcą?! To nas o łaskę prosić trzeba« i t. d. Ponieważ Dołęga zniósł ten wybuch bardzo zimno i zdawał się potwierdzać domysł, że oświadczyny są tylko pozorne, Helle uspokoił się szybko, owszem, podziękował Janowi za pośrednictwo w tej delikatnej sprawie. Bez namysłu, po krótkiej rozmowie z żoną, której podyktował tylko własne zdanie, napisał do Andrzeja Zbarazkiego list suchy i stanowczo odmowny. Maryni nie powiedział nic o tej korespondencyi, a bardzo wiele o Andrzeju, mianowicie, że to nietylko bałamut, birbant i lekkoduch, ale że grozi mu choroba umysłowa: oświadczył się o pięć już panien w tym roku współcześnie, bez zastanowienia. Tymi sposobami starał się ojciec wybić z głowy córki uroczą postać młodego księcia. Pani Hellowa delikatniej jednak wyraźnie potępiała charakter i postępowanie Andrzeja. Marynia wierzyła nawpół tylko, płakała po kątach i zapadła bardziej jeszcze w słodką melancholię, do której była zawsze skłonna. Helle dołożył ostatni list Andrzeja do poprzednich, pisanych do Maryni, całą paczkę opieczętował i schował do działu spraw zakończonych.
W tej samej epoce Zawiejscy, ojciec i syn, doszli do przekonania, że Hektor powinien się ożenić: wiek męski rozpoczęty (minął już trzydziestkę), stanowisko dojrzewające, rosnąca wziętość u ludzi — wszystko przemawiało za wyszukaniem żony dla Hektora. Pan Norbert, zarówno jak syn jego, w marzeniach i ambicyach sięgali wysoko; to też kiedyś myśleli naw et o Halszce Zbarazkiej, potem o Zosi Kostkownej; a skoro te pretensye okazały się poprostu śmiesznemi, bo o Halszkę ubiegali się najpierwsi, a Zosia wyszła za księcia Koryatowicza, — Zawiejscy mieli w odwodzie jedną z panien Gnińskich, nieładnych, ale pochodzących z wielkiego rodu, kuzynek zresztą Halszki i Zosi. Wtem błysła w głowie Hektora myśl samoistna: postarać się o rękę Maryni Hellównej! Był to wyskok ambicyi w innym kierunku. Związek ten nie pomnożyłby zaszczytnych kolligacyi, ale milionowe dziedzictwo po Hellem opromieniłoby może jeszcze świetniej klejnot Zawiejskich. Przytem można się było kochać w pięknej Maryni, można będzie owładnąć słodką i potulną Marynią... Jak dawniej Hektor odgadł raczej, niż wiedział, że Andrzej kręci się około Hellównej, tak i teraz zwietrzył, że Andrzej uciekł, albo dostał odkosza. Zawiejskiemu to nie przeszkadzało; owszem, wieść, że o tę pannę starał się książę Zbarazki, dodawała jej blasku w oczach nowego konkurenta.
Tym konkurentem był już, to jest krążył około Hellego, wynajdywał mnóstwo wspólnych spraw i koniecznych spotkań, aby upozorować częste bywanie w jego domu. Znany to był sposób i próbowany już przez innych: do salonu tego wchodziło się przez biura.
Panie Helle nie wyjechały tego lata z Warszawy, chociaż zwykły były przepędzać część lata i jesień za granicą. Gdy jednak Marynia zatrzymywała matkę ze względu na Andrzeja, który mógł i powinien był się oświadczyć, następnie, chociaż nadzieja córki osłabła, a nadzieja rodziców stanowczo została zawiedziona, trudno było zaraz wyjeżdżać; nadchodziła wystawa, Helle miał w niej duży udział; postanowiono zatem wyjechać dopiero na późniejszy sezon do Ostendy. Przez całe więc lato salon pani Hellowej był otwarty. Hektor miał sposobność do częstego w nim bywania i to w porze roku, gdy zabiegi te łatwiej mogły pozostać tajemnemi dla jego znajomych, których przeważna część wyjechała z Warszawy. Pani odgadła wcześnie znaczenie uprzejmości i częstych odwiedzin młodego Zawiejskiego; wydawał się jej człowiekiem przyjemnym, słyszała o nim same pochwały, a przytem czuła bezwiedny, nieprzyznany nawet przed sam ą sobą pociąg do członków Sportu, do tych ludzi, opromienionych jaką pewnością siebie, do tych »urodzonych«, a za jednego z takich miała Zawiejskiego. Hektor to czuł i wyzyskiwał swą przewagę z umiarkowaniem, godnem dyplomaty, niezmiernie grzecznie i skromnie podkreślając przy każdej sposobności swą wartość towarzyską i społeczną. Najtrudniej mu było wyrozumieć, co myśli o nim, co myśli wogóle Marynia. Dawniejsza, pobieżna z nią znajomość, posłużyła mu tylko do porównania: stwierdził, że Marynia spoważniała, że ma oczy głębsze, bardziej ocienione, a uśmiech mniej dziecinny, trochę bolesny; podnosiło to jej wyraz, czyniło ją jeszcze piękniejszą. Rozmawiała bez ożywienia, ale łatwo i uprzejmie. Hektor wystrzegał się wspominać jej o stosunkach swoich ze Zbarazkimi, co czynił często i chętnie wobec innych. Przyjaźń z Szafrańcem służyła mu teraz za świadectwo wysokich stosunków, a i tego motywu używał dyskretnie, gdyż w ostatnich czasach doszedł do przekonania, że z małemi wyjątkami, arystokracya nasza jest kastą bez przyszłości.
Powtórzył to i dzisiaj na obiedzie u Heliów i wogóle był z siebie zadowolony. Zaproszeni należeli prawie wyłącznie do świata przemysłowców i pracowników; on błyszczał między nimi wytwornością, delikatnością uczuć i obejścia, ale basował im i podobał się równie mężczyznom, jak paniom. Z Marynią przemówił kilka słów o pokrewieństwie pragnień, i dostrzegał w niej skłonności przyjazne. Szczególniej jednak w gabinecie Hellego odznaczył się przy cygarach w fachowej rozmowie o dziennikarstwie, w której redaktor Krupkowski dzielnie go podtrzymał. Gdy Helle objawił swoje zdanie, Zawiejski cały zamienił się w wykrzyknik:
— Oto, panowie, jakiegoby nam trzeba naczelnego kierownika nietylko dla »Zgody«, ale dla wszystkich naszych spraw krajowych! Ze słów pańskich i czynów płynie przykład i nauka. Szczęśliwi, którzy obcują z panem prezesem codziennie.
— No, no, pan sam dobrze wiesz, co robisz.
Helle podniósł oczy na Hektora i przez chwilę zatrzymał na nim skupione, żółte spojrzenie. Zdanie Hektora przy obiedzie, jego niedawne braterstwo z mieszczaństwem, bezmierna uprzejmość i męskie rozrzewnienie, bijące od słów jego i oczu w tej chwili, zastanowiły naraz Hellego. Tak stary sęp, rozbudzony z drzemki na wysokim wierzchołku, spogląda na krążącego w jego dzielnicy młodego jastrząbka.
Pożegnali się bardzo serdecznie, a gdy już goście się rozeszli, Helle począł chodzić po pokoju, myśląc o Hektorze. Zrekapitulował całe jego zachowanie się od miesiąca i doszedł do wniosku, że wkrótce zamierza poprosić o rękę Maryni. Wyliczył w pamięci wszystkie roboty Zawiejskiego, powierzchowne, bez ogólnego programu, obliczone na efekt. Wyliczył potem przypuszczalny majątek rodziny i rozdzielił go pomiędzy trzech synów. Zważywszy te aktywa, zmarszczył się i rzekł głośno:
— Mało...
Ocenił potem charakter przypuszczalnego kandydata. Wydał mu się człowiekiem zdolnym, wyrachowanym, przezornym, ale chciwym przedewszystkiem swego znaczenia, swego użycia. Jako pomocnik w interesach może nie zawsze być równie giętki, jak dzisiaj...
— Niepewny.
Wreszcie zastanowił się nad chlubą, któraby na jego dom spłynęła z tego związku. Na te względy nie był nieczuły, przyzwyczaił się tylko wmawiać w siebie i w innych, że to »jego baby« dbają o kolligacye. Ale skoro zważył zaszczyt, wynikający z wydania córki za Hektora, uśmiechnął się pogardliwie:
— Co mi to za arystokracya rodowa?... Stoi na pewności siebie i na pieniądzach. Phi! Tego my sami mamy więcej.
I przekreślił palcem powietrze, jakby wymazywał nazwisko Zawiejskiego z liczby kandydatów. Poczem poszedł do żony na rozmowę.


Gdy w dwa dni potem, około południa, oznajmiono Hellemu, że hrabia Norbert Zawiejski pragnie się z nim widzieć, ojciec Maryni porozumiał się z sobą w krótkim uśmiechu. Kazał zaraz prosić Zawiejskiego, oddalając innych czekających.
Pan Norbert był w czarnym surducie, namaszczony zwykłą powagą, tylko z pewnym zapachem wyjątkowej dobroci.
— Cieszę się bardzo, że zastaję kochanego prezesa samego, przychodzę bowiem dzisiaj nietylko z uszanowaniem, ale mam się udać do pana przyjaźni.
— Proszę bardzo, proszę siadać.
— Ja wieśniak, pan mieszkaniec miasta — nie częste mieliśmy spotkania i osobiste stosunki; proszę mi jednak wierzyć, że zblizka, czy zdaleka, zawsze wysoko ceniłem pańską obywatelską działalność.
Helle skłonił się ze swobodą, Norbert ciągnął dalej:
— Nie są to czcze słowa. Szacunek powszechny, który otacza pana i jego rodzinę, jest wymownym dowodem zasług pańskich dla społeczeństwa. Ze tak poprostu się wyrażam, nie weźmie mi pan tego za złe. Już stary jestem, starszy dużo od pana... Wiele też lat ma kochany prezes?
— Ej, panie — lata pracy liczą się podwójnie.
— Zawsze dużo starszy jestem... i pragnę już spoczynku; na szczęście mam wyręczyciela, który równie fortunkę moją, jak tradycyę i, da Bóg, rodzinę poprowadzi dobrze. Mówię o moim najstarszym synie, Hektorze. Nie śmiem go chwalić, ale, jako obywatela, chwalą go jego roboty, dobrze panu znane, a syna lepszego mieć nie można: delikatny, przyjemny, zacny charakter. Dobrze mieć taką młodą nadzieję przed sobą, niby przedłużenie własnego życia, które się już pochyla...
Oczekując jakiegoś odgłosu tych pochwał, a nie słysząc nic, Zawiejski dostał pierwsze ostrzeżenie i zaniepokoił się. Pomyślał jednak, że Helle jest gburem, i mówił dalej:
— Człowiek to już wytrawny, chociaż młody. Ale w pewnych kwestyach życiowych, wymagających doświadczenia za młodych powinni myśleć starsi, miarkować ich zapały, chyba, że te zapały są zupełnie dobrze i zacnie skierowane, wtedy je popierać...
— Zapewne, zapewne.
— Czy pan nie jest mego zdania, panie prezesie?
— Owszem. Chodzi panu o jakieś zamiary syna, w których ja mógłbym być pomocny? — zapytał Helle dobrodusznie.
Zawiejski zmiarkował tym razem, że Helle nie chce zrozumieć, więc albo pragnie uniknąć tej materyi, albo doprowadzić do otwartego wyznania, a wtedy... co? czyżby śmiał odmówić?! Pot zaczął występować Norbertowi na łysinę. Uśmiechną! się jednak.
— Tak rzadko się widujemy, że nie przywykliśmy do siebie naw zajem i nie zupełnie dobrze, że tak powiem, pasują do siebie nasze sposoby wyrażania się. Przyszedłem, nie powiem bez powodu, na gawędkę z panem, której dawno pragnąłem, licząc na przyjaźń pańską, na stosunki z moim synem... Ale może wybrałem złą porę? pan zwykle zajęty rano.
— Rano widuję interesantów, oddaliłem ich nawet paru, aby pana przyjąć, sądząc, że masz mi pan coś konkretnego do powiedzenia. Jeżeli tak jest, słucham z uwagą i proszę się nie krępować bo nic bardzo pilnego nie mam dzisiaj do załatwienia.
Obok tego, co mówił, myślał: »Skoro widzisz, że po twoich alluzyach nie padam ci w objęcia, kręcisz, cofasz się, nie chcesz mi zrobić zaszczytu oświadczyn. Poczekaj: dostaniesz odkosza«. I wpijał badawczy wzrok w Zawiejskiego. Ale pan Norbert zrozumiał, że się rozumieją nawzajem, już przewidywał wynik i cofał się na całej linii. Zasiadł się w fotelu, skrzyżował ręce i przemawiał uroczyściej:
— Mówiłem o Hektorze, bo przyszłość widzę tylko przez niego i dla niego. Nasza przyszłość nie jest mi jasna, dlatego chciałem coś o niej od pana usłyszeć. Co pan sądzi o kwestyi socyalnej u nas?
Namaszczony pan Norbert zmrużył oczy dowcipnie.
— Czy pan nie miałeś do pomówienia ze mną o jakiejś sprawie pana Hektora Zawiejskiego? — zapytał Helle krzywiąc się złowrogo.
— O specyalnej — nie. Chętnie mówię o nim, ale jego wszystkie sprawy zna pan równie dobrze, jak ja... Bardzo panu chciałem podziękować za popieranie usiłowań społecznych mego syna.
— A więc tak — rzekł Helle, rozpierając się także w fotelu i krzyżując ręce — mówiłeś pan o dzieciach z powodu naszej przyszłości. Rozumiem to, rozumiem. Nie mam syna, mogę więc myśleć tylko o przyszłości dla córki. Dla kobiety jedynem polem działania jest stosowne małżeństwo; o tem myślę, nie taję się. Ze względu na znaczny spadek po mnie i na pewną dobrą sławę, którą sobie zyskałem, jak mnie o tem często upewniają, jest wielu bardzo konkurentów, jest w czem wybrać. Wielu zacnych i pracowitych młodzieńców stara się o moją córkę, ale jak ich przeniknąć? jak poznać, o ile ich chęci są szczere, a nie interesowane, o ile ich zalety nie zbledną później, przy blasku złota? Ubiegają się też o moją córkę panicze z tak zwanych »pierwszych rodów«. Niedawno odmówiłem jednemu księciu... To jest więc sprawa, która mi bardzo na sercu leży. Szczerość za szczerość — wygadałem się przed panem, panie Zawiejski. A możeby pan mi wskazał kogoś na męża dla mojej córki, kiedy mówimy już tak otwarcie?... — Nie widzisz pan na razie nikogo, ktoby był godny tego, bądź co bądź, zaszczytu? — Tak, nie widzisz pan. — Co zaś do kwestyi socyalnej, dziwi mnie pytanie, gdyż kwestyą tą nie zajmowała się nigdy arystokracya.
— No, już nie będę panu zabierał czasu — rzekł pan Norbert, starając się nadać twarzy wyraz uprzejmy, choć krew mu nabiegała do oczu i skroni.
— Moje uszanowanie — rzekł Helle, odprowadzając Zawiejskiego do drzwi gabinetu. — Ignacy! podaj palto panu hrabiemu.
Ten tytuł był jedynem drobnem wynagrodzeniem, które zyskał za swą gorzką wyprawę niefortunny ojciec Hektora.


— Nie warto z tym człowiekiem zadawać się — mówił wzburzony pan Norbert do syna w hotelu. — Prawie, że mi dał odkosza — i to jakim tonem! Na szczęście ta odmowa nie stosowała się wyraźnie do nas.
— Jakim to sposobem, papo?
— Bo ja nic wyraźnego nie powiedziałem. Skorom wymiarkował usposobienie tego pretensyonalnego łyka, poprzestałem na ogólnikach, a nawet zupełnie zmieniłem rozmowę, ale... wybadałem jego zamiary co do córki. No — odmawia książętom, gada o trudności poznania człowieka, starającego się o taki posag i o taki zaszczyt.. Powiedział: zaszczyt — wyobraź sobie!... Może jest w tem palec Boży? Bóg nas ustrzegł od takich związków.
Hektor siedział ponuro ze zwieszonemi rękoma. Nagle ocknął się:
— Papa jest najlepszy i najmądrzejszy — przepraszam, że go naraziłem na taką wizytę.
W dziesięć dni później, ogłoszono zaręczyny Hektora Zawiejskiego z panną Katarzyną Gnińską, dla której Hektor czuł dawny i stały afekt. Mówiono, że pan Norbert pragnął dla syna innych związków, ale syn wyprosił się od nich i poszedł za głosem serca. Gnińscy nie dadzą posagu, a Zawiejscy połączą się nareszcie z prawdziwą arystokracyą rodową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.