Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   299   —

Pan Norbert był w czarnym surducie, namaszczony zwykłą powagą, tylko z pewnym zapachem wyjątkowej dobroci.
— Cieszę się bardzo, że zastaję kochanego prezesa samego, przychodzę bowiem dzisiaj nietylko z uszanowaniem, ale mam się udać do pana przyjaźni.
— Proszę bardzo, proszę siadać.
— Ja wieśniak, pan mieszkaniec miasta — nie częste mieliśmy spotkania i osobiste stosunki; proszę mi jednak wierzyć, że zblizka, czy zdaleka, zawsze wysoko ceniłem pańską obywatelską działalność.
Helle skłonił się ze swobodą, Norbert ciągnął dalej:
— Nie są to czcze słowa. Szacunek powszechny, który otacza pana i jego rodzinę, jest wymownym dowodem zasług pańskich dla społeczeństwa. Ze tak poprostu się wyrażam, nie weźmie mi pan tego za złe. Już stary jestem, starszy dużo od pana... Wiele też lat ma kochany prezes?
— Ej, panie — lata pracy liczą się podwójnie.
— Zawsze dużo starszy jestem... i pragnę już spoczynku; na szczęście mam wyręczyciela, który równie fortunkę moją, jak tradycyę i, da Bóg, rodzinę poprowadzi dobrze. Mówię o moim najstarszym synie, Hektorze. Nie śmiem go chwalić, ale, jako obywatela, chwalą go jego roboty, dobrze panu znane, a syna lepszego mieć nie można: delikatny, przyjemny, zacny charakter. Dobrze mieć