Sprawa Dołęgi/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXXIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV.

Już w końcu sierpnia ziemianie zaczęli ściągać do Warszawy liczniej w tym roku, niż zwykle, z powodu wystawy rolniczo-przemysłowej, która miała być otwarta we wrześniu. Hektor Zawiejski, mając zajęcie i stanowisko prawie we wszystkich oddziałach, siedział od miesiąca w mieście; w ostatnich dniach przyjechał tu i pan Norbert, dla różnych spraw publicznych i prywatnych.
Hektor patronował wystawie jako członek Sportu, chociaż miał i wiele innych do tego tytułów, należał bowiem do wielu stowarzyszeń i instytucyi. Sport dostarczał wystawie prezesów, sędziów, a także nieco pieniędzy; wykonaniem trudnili się inni. Szczególniej w najzaszczytniejszym oddziale — koni — zasiadało, a raczej zapisało swe nazwiska liczne grono członków Sportu w charakterze dyrektorów, lub biegłych: byli tam Kostkowie, Koryatowiczowie, Gnińscy.
Kerstena uczyniono głównym sędzią psów, gdyż znał się niepospolicie na ich cnotach i odmianach, a mawiał często, że najlepszych w życiu przyjaciół znalazł między psami. Wierzono mu i oddano dział pod absolutną władzę. Aby uprzedzić żarty, mawiał teraz Kersten:
— Otom się doczekał nareszcie zaszczytu w służbie publicznej — jestem prezesem od psów.
Zgodził się jednak być nim, bo wiele osób z najlepszych rodzin bywało już za granicą sędziami psiego wydziału.
Szydłowski nie przyjął proponowanych mu obowiązków przy udziale myśliwstwa, bo nie zgadzał się z zasady na żadne zajęcia, połączone z odpowiedzialnością, ceniąc przedewszystkiem swój wygodny spokój i niezależny uśmiech krytyczny. Tekę myśliwstwa wziął zatem Koryatowicz. Włosek objął wydział miłosiernych wyzysków, czyli różnych sprzedaży programów przez panie, zabaw, urządzanych na pokrycie kosztów wystawy i na cele dobroczynne; dawało mu to powód do niezliczonych kursów między salonami a polem wystawy.
Na tem właśnie polu, w gotowym już lokalu administracyi ogólnej dyżurował dzisiaj Hektor Zawiejski, siedząc przy stole głównym, pośród kilkunastu innych stołów, nad którymi pochylało się wielu urzędników podrzędnych. Relacye, zapytania urzędników zdążały ciągle do niego, było bowiem wiele kwestyi do rozstrzygnięcia. Stół Zawiejskiego był zarzucony papierami, młody zaś »prezes«, jak go tam tytułowano, radził sobie nieźle w tym nawale spraw, z któremi bardzo tylko lekko był obznajomiony. Znał głównie plan wystawy i osoby, które urządzały składowe jej części. Szybkim rzutem oka zdawał sobie sprawę z przedstawianych mu papierów, szybkim ołówkiem notował, krótkiemi słowy odsyłał do właściwych dykasteryi — i wyglądał wspaniale, niby główny motor skomplikowanej machiny. Palił ciągle papierosy, aby zagłuszyć mdły zapach farby, panujący w świeżo malowanej budzie.
Pracował tak od godziny, gdy do stołu jego zbliżył się Arnold Helle, który dla braku czasu nie brał udziału w urządzaniu, ale miał na wystawie swoje okazy niemal w każdym dziale.
— Panie Zawiejski! — rzekł Helle głośno i bez wstępów — jeżeli mi mają zasłonić mój pawilon machin od głównej ulicy, to cofam go zaraz.
— Ależ panie prezesie — odparł Hektor układnie, przysuwając Hellemu krzesło — nikt mi o tem nie mówił... zaraz zobaczymy na planie.
Helle zbliżył się do planu, rozpiętego przy biurku, objął go szybko oczyma, a twarz poczęła mu drgać i kurczyć się, niby dokładny instrument techniczny, którym odrysowywał kierunki linii. Wkrótce znalazł punkt pożądany.
— O, patrz pan: litera C5, najlepszy z pawilonów żelaznych, cały z moich warsztatów i pełen ciekawych modeli. Powinien przecie stać na widoku. Przychodzę obejrzeć, jak go montują, a tu widzę rusztowanie innego pawilonu, który zakrywa mój do połowy. To niemożliwe.
— Panie prezesie... litera C2... 3... C4, to pawilon księcia X. ze Szląska. Obiecaliśmy mu...
— A! skoro księcia, to ustępuję i swój zabieram. Nie wiedziałem, że i w przemyśle książęta są na to, aby porządnym firmom w drogę włazić.
— Nigdy tego nie dopuścimy. Niech pan prezes pozwoli ze mną na plac.
Poszli na miejsce, gdzie wznoszono pawilony C5 i C4. Okazało się, że do pawilonu książęcego dostawiano odnogę, którą łatwo można było przestawić w stronę przeciwną. Zawiejski natychmiast zarządził tę zmianę z narażeniem się na skargę drugiego sąsiada, C3, który był mniej potężnem książątkiem żelaza.
— Dziękuję panu... do widzenia — rzekł Helle, wstrząsając potężnie ręką Zawiejskiego.
— A czy pan prezes będzie dzisiaj na posiedzeniu naszem redakcyjnem? — przypomniał jeszcze Hektor. — O piątej, właśnie dość czasu przed obiadem.
— Nie będę. Zaledwie kilka numerów... zobaczę, jak to poprowadzicie. Niech się pismo trochę rozwinie, a wtedy będę miał parę rzeczy do wskazania. I dzisiaj zresztą zastąpi mnie tam Krupkowski, z którym już mówiłem, a który potem zda mi relacyę wieczorem. Może i pan do nas zajdzie?
— Aa... tak... właśnie dzisiaj mam zaszczyt... to jest dostałem zaproszenie od pani prezesowej na obiad.
Helle zaśmiał się:
— Tak, tak, przepraszam; moja żona tem się zajmuje. Więc doskonale, będę miał przyjemność widzieć pana na obiedzie.
Zawiejski powrócił na chwilę tylko do zarządu wystawy, poczem pojechał dobrą dorożką na posiedzenie redakcyjne nowego pisma »Zgoda«, które sam poniekąd założył w przeszłym miesiącu, dostawszy koncesyę w Petersburgu. Ponieważ pieniądze na prowadzenie pisma dał głównie Helle i obwarował się kontraktem, był też i rzeczywistym właścicielem tej gazety. Ale Hektor podpisywał się na niej jako wydawca i jeszcze jeden laur dorzucił do wieńca swych obywatelskich czynów.
Lekka przysługa, oddana dzisiaj Hellemu, była Hektorowi bardzo po myśli, starał się bowiem, nie bez kozery, przekonać potężnego przemysłowca o swojej wartości. Okrążał go coraz ściślej i pochlebiał mu przy każdej okazyi.
Dorożka mknęła przez źle brukowane ulice, turkocząc i rzucając Hektora; była mu jednak tryumfalnym wozem: czuł, że mu się wiedzie, że go cenią ludzie, o których on dba wzajemnie. Gdy wjechał w Aleję Ujazdowską, dobrobyt fizyczny spotęgował jeszcze zadowolenie sumienia. Dorożka toczyła się gładko, szybko, w śród pięknych drzew i willi; Hektor spotykał znajomych ze Sportu, z »miasta«, z różnych zakresów pracy i próżnowania; znajomi kłaniali mu się uprzejmie, czasem nawet nizko i skwapliwie. Jechał od jednej lekkiej pracy do drugiej; czuł się mężem stanu, a jeszcze młodym i pełnym wdzięku; dzień był pogodny...
Na Nowym Świecie zatrzymał go ktoś ze Sportu, jadący własnym powozem, proponując obiad za miastem, z baletem.
— Nie mogę, jem obiad u Hellów.
— No, to się przejedź tymczasem ze mną w aleje. Zobaczysz, jak kłusuje ta para.
— Nie mogę, jadę z sesyi wystawowej na sesyę »Zgody«.
— A niech cię dyabli! Nigdy cię już złapać nie można.
To przekleństwo było najwonniejszem kadzidłem dla Hektora. Jechał dalej i czuł się znowu u szczytu powodzenia, w doskonałym rozkwicie swej karyery.
Po sesyi redakcyjnej, na której nie trzeba było zabierać głosu, bo redaktor Krupkowski mówił za wszystkich, tłómaczył, co było i będzie, — Hektor wpadł do hotelu, zaczął się myć i ubierać na obiad. Teraz rycerz porzucał zbroję społeczną i nakładał lekki strój, bardziej stosowny do nowej roli podbójcy serc kobiecych. Pod koniec tych przygotowań wszedł do pokoju syna patryarchalny pan Norbert.
— Czekałem na ciebie — rzekł, oprawiając swą postać barokowego apostoła w czerwone tło kanapy, na której się usadowił — czekałem, bo trzeba się ostatecznie zastanowić nad tem, co czynimy.
— Zawsze stosować się będę do rozkazów papy.
Hektor poważał ojca rzeczywiście i rozmyślnie. Najprzód zależał od niego, bo dostawał mało pieniędzy w stosunku do wielkiego majątku pana Norberta; powtóre — znał ojca i wiedział, że nie dobrze jest sprzeciwiać mu się, owszem, trzeba go słuchać; wreszcie spostrzegł już dawno, że ojciec jest bardzo doświadczony, a dąży zupełnie do tego samego, co on: do wywyższenia siebie i swej rodziny, której ulubionym przedstawicielem był syn jego, Hektor. Nie trudno było zatem Hektorowi czcić i kochać ojca, jak siebie samego.
Po krótkim namyśle odezwał się znowu Norbert:
— Czy na obiedzie nic nie zamyślasz przedsięwziąć?
— Wątpię, aby to było możliwe. Kroki wstępne poczyniłem: panie są chyba po mojej stronie. Hellego starałem się ująć wszelkimi sposobami — i dzisiaj jeszcze.
Opowiedział przysługę oddaną przy odsłonięciu pawilonu machin. Pan Norbert kiwał głową, pochwalając.
— Przygotowania dobre — rzekł. — Teraz powiedz tylko, czy czujesz w sobie dostateczną odwagę, by ożenić się z panną Helle?
— Odwagę? — zapytał zdziwiony Hektor — panna bardzo mi się podoba...
— Nie o to pytam. Przewiduję dalej i mam nadzieję, żeś i ty o tem pomyślał. Czy czujesz w sobie odwagę dostateczną, aby ożenić się z mieszczanką, dać jej nasze nazwisko, uczynić z niej matkę naszych przyszłych pokoleń? Idee szlacheckie nazywają dzisiaj przesądami, jednak wierzaj mi, że jest to najlepsza spuścizna moralna, którą po ojcach naszych dziedziczymy, i nie byle co warta.
Hektor patrzył chwilę na ojca, aby się przekonać, czy nie żartuje. Ale twarz pana Norberta była arcykapłańska; więc choć Hektor wiedział równie dobrze, jak jego ojciec, że szlachectwo Zawiejskich ograniczało się zaledwie do paru wstecz pokoleń, których różnicę od innych stanów trzeba było jeszcze mozolnie popierać dowodami, zrozumiał, że to nie żart, jeno wskazówka, z jakiego tonu traktować należy związek z Heliami. Skłonił głowę i odrzekł z przejęciem:
— Czuję tę odwagę, papo. Zdaje mi się też, że panna Marya rozumie, do jakiej rodziny wstępuje i potrafi uszanować nasze tradycye.
— Daj Boże! — odrzekł Norbert, wznosząc oczy.
Nastała chwila milczenia. Syn spoglądał na ojca i myślał, że wolałby się dowiedzieć, ile dostanie pieniędzy w razie dojścia małżeństwa do skutku, niż mówić o fałszywych tradycyach Zawiejskich, które już zbadał do gruntu, a zatem wiedział, że oprócz świeżych pieniędzy i cudzych haseł w tych tradycyach nic się nie mieściło.
Ale pan Norbert myślał już o czem innem:
— No, a gdyby... gdyby Helle grymasił?
— Wtedy mamy odwód — rzekł spiesznie Hektor.
— Mamy. Niechże cię Bóg prowadzi. Ruszaj, bo już czas.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.