Sprawa Clemenceau/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Kiedyś, gdy będziesz miał czas wolny, drogi przyjacielu i uczujesz potrzebę samotności i skupienia, wyjdź pięknym rankiem majowym, na drogę do Fontainebleau. Zatrzymasz się w Cesson; ztamtąd wziąwszy się na prawo, będziesz szedł małe pół milki aż do wielkiej kasztanowatej alei. Przekroczysz drewnianą barjerę która drogę powozom zagradza. Nikt ci nic nie powie: właściciel to wielki, pan gościnny dla każdego. Tą aleją dochodzi się do miejsca gdzie się grunt obniża. Czy widzisz, tam na prawo, tę ścieżynkę wpół zakrytą rosnącemi nad nią hebanami? Przecina ją nizka krata, zawsze uchylona, ponieważ dzieciom wioskowym wolno się bawić w parku, pod wielkiemi, siejącemi do koła aromat jodłami. Minąwszy kratę, ścieżka ta doprowadzi cię do progu domu, kryjącego się w gęstej zieleni kasztanów. Rzuć okiem na dom ten i powiedz sobie. „Jest ktoś, co tu był zupełnie szczęśliwym!“ Kobieta, pilnująca teraz tego domu, w którym nikt już nie mieszka, nie wiem czemu, to żona ogrodnika. Mąż jej, obecnie, pracuje w sąsiednim pałacu. Córka za mąż poszła. Zaślubiła rolnika z Beaulieu, wioski leżącej na wzgórzu, o parę kilometrów z tamtąd; Pomów o mnie z ogrodniczką; uśmiechnie się i powie ci; „Było to śliczne małżeństwo! A jak się kochali! Jak wyglądali szczęśliwi! Co się z nimi stało?“ Odpowiesz jej że kochamy się zawsze i że szczęście nasze dotąd trwa. Nie należy zniechęcać nikogo. Czyż powinno się przestawać być szczęśliwym! A potem, pocóż się narażać na litość tych, którzy, nam zazdrościli?
Przejdź się po ogrodzie; znajdziesz dotąd rozległy trawnik zielony. Za naszych czasów żyła tam parka kuropatw, nierozłączne, jak myśmy nierozłączni byli, i które zwykle biegły przed nami>, raczej z domysłu niż z bojaźni. Czy zostały tam, czy powróciły? Odwróciwszy się od domu udaj się wzdłuż gęstych zarośli bzu i jaśminu, słoniących rzekę. Przedrzyj się przez nie. Rosną tam, prawda, chylące s!ę nad wodą i odbite w niej, wierzby rozrosłe, sękate, z najeżoną grzywą, nakształt rozzłoszczonych ludzi. Stoją, na pięć czy sześć metrów jedna od drugiej odległe. Zatrzymaj się przy trzeciej, licząc ob strony pawilonu. Raz, w piękny dzień majowy, około dziesiątej z rana, byliśmy tam*oboje, ja i ona: ona wsparta, leżąca raczej na pochyłem drzewie, założywszy ręce splecione nad głową, ja wyciągnięty na ziemi, całując bose jej nóżki, które, jedną po drugiej wysuwała z karmazynowych aksamitnych pantofelków kunami bramowanych, i głaskała mię niemi po twarzy. Długie jej i ciężkie złote włosy zebrane były niedbale, bez porządku. Długie promienie wymykały się z pomiędzy zębów szerokiego, przytrzymującego je grzebienia, niby drobne kaskady sączące się z pomiędzy dylów nieszczelnej tamy, i roztaczały się po sukni jej i po chropowej korze, drzewa. Za cały strój, miała na sobie ramy szlafroczek z błękitnego kaszmiru, który kazałem był zrobić na podobieństwo jej płaszcza ze Szkolnej, by o ile można mieć przed oczami i teraźniejszość i przeszłość.
W tej wdzięcznej pozie jaką przybrała, szerokie greckie rękawy, opadając w tył, odkrywały białe jej ramiona, zaokrąglone w koło głowy, niby polerowane amfory ucha. Po bezchmurnem błękitnem niebie błądziła błękitnemi jak niebo oczami; boć piękność jej, prawda? z najczystszych, pierwotnych składała się tonów. Dawno zużyte porównania, których mało kto dziś używać się ośmiela, same tylko do niej zastosować się dawały. Złoto kłosistych łanów, dziewiczy śnieg lodowców, błękit bławatków, lilie, róże, granaty i perły: oto czam były włosy jej, cera, oczy, lica, usteczka, ząbki. Co poradzić na to? Tak już było; a wszystko zlewało się w harmonii młodości, rozkoszy i zdrowia. Napróżno, z wyjątkiem marmuru, alabastru i niepokalanego wosku, szukalibyście do czego by przyrównać to ciało jędrne, kształtne i gibkie, mnie jednemu naonczas wiadome, a którego cudnych zarysów nienasycone oczy moje dopatrywały mimo osłaniającej je tkaniny. Ani jednej żywej duszy w promieniu paru mil do koła! Nikogo prócz nas dwojga i miękkiej, głębokiej wody, cicho biegnącej w dal. Ranek przepyszny! czerwcowy ranek zabłąkany w maju. Po wewnętrznem drżeniu przebiegającem ciszę, czuło się, że przyroda dąży zazielenieć śpiesznie, jak młode dziewczę, co zaspało nieco; spieszy się przystroić w najpiękniejsze swe ozdoby, by złączyć się z towarzyszkami odbiegłemi na zabawę.
Kwiaty, nie zupełnie jeszcze rozwinięte, wyda wały już wonie, niby owe wyznania duszy, co to się zdradzają wprzód nim je słowo wypowie. Przejrzysta mgła, o barwach opalu, ostatnia zasłona, którą słońce miało podnieść z ziemi, zawstydzonej tak wczesnem odkryciem, unosiła się jeszcze słoniąc dal, falisto rysującą się po za nią.
Cały ten przepych życia do nas się odnosił.
— O czem myślisz? — szepnąłem jej cicho.
— Czy ty mię bardzo kochasz? — odpowiedziała.
— Pytasz o to?
— Ale bardzo — bardzo!
— Oh! tak, bardzo, bardzo!
— To idź, wyszukaj duże prześcieradło, nabierz ciepłego mleka w srebrną czarkę z herbem księcia i przynieś mi to.
Byłem posłuszny. W dziesięć minut potem wracałem z prześcieradłem na ramieniu i z czarką pełną dymiącego mleka, które przy sobie wydoić kazałem. Izy nie było już na dawnem miejscu. Ubranie jej wisiało na gałęziach wierzby. Zimny dreszcz przebiegł mię od stóp do głowy. Stanąłem nie śmiejąc postąpić kroku: nie mogąc głosu wydobyć z gardła. Głośny wybuch śmiechu był odpowiedzią na ten mój objaw przerażenia.
— Możesz się nie spieszyć, — wołała. — Dobrze mi tu jest.
Głos wychodził z rzeki. Iza, zupełnie naga, pływała w tej lodowo zimnej wodzie, wyprawiając tysiące podskoków, trzepocząc nóżkami, nurzając się, odgarniała włosy, jak prawdziwa najada, które uosabiała wdzięk.
— Czyś szalona! — zawołałem gorąco; — czy chcesz się zabić?
— Nie; jestem przyzwyczajona do tego.
— Gdyby tak kto cię zobaczył?
— Nie straciłby na tem wiele! Ale, bądź spokojny, nikt mię nie zobaczy; a zresztą, od czegóż moje włosy i tradycja?
— Wyjdź ztamtąd, jeżeli mnie kochasz.
— Jeszcze chwilkę.
Zanurzyła się znowu; potem płynąc równo wprost do brzegu, chwyciła się za wystający korzeń i jednym skokiem stanęła na ziemi, z głową i ramionami ubranemi w długie trawy, których narwala sobie przy wyjściu z wody, i któremi przystroiła się z tym instynktownym wdziękiem, cechującym w niej najprostsze zalotności objawy. Rozpostarłem prześcieradło, by ją niem owinąć.
— Nie; — najprzód mleko, — powiedziała.
I, ujmując czarkę, poczęła, cała mokra i cała różowa, wypijać pomalutku, potrosze, cała tę miseczkę mleka, głowę mając naprzód podaną, biodra wygięte z lekka, i mówiąc:
— Widzisz, ot i przedmiot do posągu. Patrz tylko czy to nie ładne?
Wypróżniła czarkę aż do kropli; następnie cisnęła ją z całej siły na murawę, nie bacząc, że mogła ją pognieść całą.
— Gdybyś tak była zepsuła to srebrne naczynie? — rzekłem tonem lekkiej nagany.
— To i co? przecież to nie moje.
Było to pierwsze słowo co mię w niej drasnęło. Z tego jednego baczny spostrzegacz byłby o całym wywnioskował charakterze. Nieraz też wspominałem je sobie, — zapóźno.
Skoro wreszcie uwolniłem z traw włosy i ramiona Izy i chciałem okryć ją prześcieradłem, nie miała już na sobie ani jednej kropelki wody; żar krwi wszystką wilgoć z niej osuszył.
— Patrz, jak mi gorąco, — powiedziała.
W istocie, z płonącego jej ciała, dobywała się leciuchna para, aromat widzialny.
— Nie powtórzysz więcej nigdy podobnego szaleństwa, — mówiłem ubierając ją oglądając się czy nikt nas nie widzi.
Poczęła znowu:
— Gdybyś wiedział jaka to rozkosz, zimna woda! Więcej niż od godziny chciało mi się tych trzech rzeczy: rozebrać się, zanurzyć się i napić się mleka ze srebrnej czarki. Gdybym cię była przedtem zapytała, byłbyś mi z pewnością nie pozwolił; wołałam więc nie pytając, pozwolić sobie sama.
I, skoczywszy mi na szyję, objęła ramionami cisnąc z całej siły, i wysunęła do pocałunku pąsowe usteczka swoje mlekiem zabarwione.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.