Sonata Kreutzerowska/Rozdział szesnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Sonata Kreutzerowska
Wydawca Wydawnictwo „Kurjer Polski“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Крейцерова соната
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZESNASTY

— Przypomniał mi pan dzieci. I znów jakie straszne kłamstwa mówi się o nich. Dzieci — błogosławieństwo Boże, dzieci — radość. Przecież to wszystko jest kłamstwem. Wszystko to było kiedyś, ale teraz niema niczego podobnego. Dzieci — to męczarnia i nic więcej. Większość matek tak poprostu czuje i czasami nienaumyślnie przyzna się do tego. Niech pan zapyta większości matek z naszej sfery, sfery ludzi zamożnych; powiedzą panu, że nie chcą mieć dzieci z obawy, że dzieci mogą zachorować i umrzeć; a jeżeli już urodziły, nie chcą karmić, żeby nie przywiązywać się i nie cierpieć. Przyjemność, jaką sprawia im dziecko wdziękiem swych rączek, nóżek i całego ciałka, zadowolenie, które dziecko daje, mniejsze jest od cierpienia, którego doznają, nie mówiąc nawet o chorobie lub utracie dziecka, ale już wskutek samej obawy przed możliwością choroby lub śmierci. Zważywszy wszystkie wygody i niewygody, okazuje się, że mieć dzieci jest niewygodnie, i dlatego nie zdradza się ku temu chęci. Kobiety mówią o tem prosto i śmiało, wyobrażając sobie, że to pochodzi z miłości ku dzieciom, uczucia dobrego i chwalebnego, którem się szczycą. Nie widzą jednak, że rozumowaniem tego rodzaju negują miłość i umacniają tylko swój egoizm. Wdzięk dziecka sprawia im mniej przyjemności niż strach o nie — cierpień, dlatego to dziecko, które mogłyby kochać, nie jest im potrzebne. Poświęcają nie siebie dla ukochanej istoty, ale ukochaną w przyszłości istotę dla siebie. Jasne jest, że to nie miłość, lecz egoizm. Ale nie podnosi się ręka, aby sądzić te matki z zamożnych rodzin, gdy się przypomni to wszystko, co one w naszem pańskiem życiu przecierpią dzięki doktorom podczas choroby dziecka. Gdy przypomnę sobie teraz życie i stan żony w pierwszych latach małżeństwa, kiedy mieliśmy troje — czworo dzieci, ogarnia mnie przerażenie.
Życie nasze jakby zupełnie nie istniało. Było to jakieś ciągłe niebezpieczeństwo, ratowanie się przed niem, niebezpieczeństwo, na nowo grożące, znów rozpaczliwe wysiłki i znów ratunek — wciąż takie położenie, jak na ginącym okręcie. Czasami wydawało mi się, że to było robione naumyślnie, że ona udawała tylko niepokój o dzieci, żeby mnie pognębić. Przecież to tak prosto rozstrzygało wszystkie pytania na jej korzyść. Zdawało mi się, że wszystko, co mówiła i czyniła w tych wypadkach, jest udane. Jednak nie było tak; ona sama strasznie się męczyła i zadręczała ciągle dziećmi, ich zdrowiem i chorobami. Była to tortura i dla niej, i dla mnie. I nie mogła się nie męczyć. Przecież miała jak i większość kobiet pociąg do dzieci, zwierzęcą żądzę karmienia, pieszczenia, obrony. Ale nie była pozbawiona tego, co zwierzęta, t. j. wyobraźni i rozsądku. Kura nie boi się tego, co może się przytrafić kurczakowi, nie zna wszystkich chorób, które mogą go dosięgnąć, nie zna wszystkich środków, o których ludzie myślą, że mogą uratować od chorób i śmierci. I dzieci dla kury nie są męczarnią. Robi ona dla swych piskląt to, co jest dla niej naturalne i przyjemne. Dzieci są dla niej radością. Jeżeli pisklę zachoruje, to troski jej są ściśle określone: grzeje i karmi je. Robiąc to, wie, że robi wszystko, co potrzeba. Gdy pisklę zdechnie, nie pyta samej siebie, dlaczego umarło, dokąd poszło; pogdacze, potem przestanie i żyje znów jak dawniej. Ale u naszych nieszczęsnych kobiet i u mojej żony zachodziło zupełnie coś innego. Nie mówię już o chorobach, jak trzeba leczyć, i o tem, jak wychować, ale ze wszystkich stron słyszała i czytała najróżnorodniejsze, wciąż zmieniające się prawidła: karmić tak lub tem; nie, nie tak, nie tem, a tak; ubierać, poić, kąpać, układać do snu, przechadzać się, powietrze; co do tego wszystkiego my, a zwłaszcza ona, co tydzień dowiadywaliśmy się o nowych prawidłach. Jakgdyby od wczoraj zaczęto rodzić dzieci. A nie w ten sposób nakarmiła, nie w ten sposób wykąpała, nie na czas, no i dziecko zachorowało, i okazuje się, że jesteśmy winni i zrobiliśmy nie to, co trzeba było zrobić.
Tyle tymczasem o zdrowiu. I to męka. A jeżeli już dziecko zachoruje, wtedy koniec. Istne piekło. Sądzi się naogół, że chorobę można leczyć i że istnieje taka nauka i tacy ludzie — doktorzy, którzy to umieją. Nie wszyscy, ale najlepsi umieją. I oto dziecko zachorowało, i trzeba natrafić na tego najlepszego, tego, który uratuje, a wtedy dziecko jest uratowane, a jeżeli nie złapiesz tego doktora albo mieszkasz nie tam, gdzie on mieszka — dziecko jest stracone. I nie ona jedna tylko w to wierzyła, wierzą w to wszystkie kobiety jej sfery, ze wszystkich stron słyszy się tylko o tem. U Katarzyny Siemionowny umarło dwoje, bo nie wezwano na czas Iwana Zacharycza, a u Marji Iwanowny Iwan Zacharycz uratował najstarszą dziewczynkę. A u Piętrowych według rady doktora na czas rozjechali się wszyscy po hotelach i zostali przy życiu, a gdyby się nie rozjechali, dzieciby umarły. A ta miała wątłe dziecko, pojechali za radą doktora na Południe i dziecko uratowali. Jak tu się nie męczyć i nie denerwować przez całe życie, kiedy życie dzieci, do których ona jest zwierzęco przywiązana, zależy od tego, żeby na czas się dowiedzieć, co powie o tem Iwan Zacharycz, a nikt nie wie, co on powie. Najmniej ze wszystkich on sam dlatego, że wie dobrze, iż nic nie wie i nikomu nie może pomóc, tylko kręci, jak wypadnie, byle nie przestano mu wierzyć, że on coś wie. Przecież gdyby była zupełnem zwierzęciem, nie męczyłaby się tak. Gdyby zaś była zupełnym człowiekiem, toby wierzyła w Boga, mówiłaby i myślała, jak mówią wierzący: „Bóg dał, Bóg wziął. Przed Bogiem nie uciekniesz“. Całe życie z dziećmi nie było dla żony, a więc i dla mnie, radością, lecz męką. Jak można się nie męczyć? I męczyła się ciągle. Zdarzało się, że dopiero co uspokajaliśmy się po jakiejś scenie zazdrości albo zwyczajnej kłótni i myślimy o wspólnem życiu, czytaniu i rozmyślaniu; dopiero co wzięliśmy się do czegoś, a tu nadchodzi wiadomość, że Wasię mdli, albo że Mania miała wypróżnienie z krwią, albo Jędruś ma wysypkę, no i koniec wszystkiemu. Dokąd jechać, do jakich doktorów, jak separować? I zaczynają się lewatywy, temperatury, mikstury i doktorzy. Nie zdąży się to skończyć, kiedy zaczyna się coś nowego. Nie było normalnego, ustabilizowanego życia rodzinnego. Było natomiast, jak już panu mówiłem, ciągłe ratowanie się od urojonych i rzeczywistych niebezpieczeństw. Tak to się dzieje w większości rodzin. A w mojej rodzinie było to szczególnie silne. Żona kochała dzieci i była łatwowierna. W ten sposób obecność dzieci nietylko nie polepszała naszego życia, ale je wręcz zatruwała. Prócz tego dzieci stanowiły dla nas jeszcze jeden powód do kłótni. Od czasu ich narodzin, w miarę jak rosły, stawały się narzędziem i przedmiotem sporu. Nietylko przedmiotem sporu, ale wprost bronią w walce: jakgdybyśmy wprost walczyli z sobą zapomocą dzieci, każde z nas miało swoje ukochane dziecko — narzędzie walki. Ja walczyłem najwięcej starszym — Wasią, ona zaś — Lizą. Prócz tego, gdy dzieci podrosły i usposobienia ich się skrystalizowały, stały się one sprzymierzeńcami, których przyciągaliśmy — każde z nas na swoją stronę. Biedne dzieci strasznie przez to cierpiały, ale wśród ciągłej wojny nie mieliśmy czasu o nich myśleć. Dziewczynka była moją stronniczką, starszego zaś chłopca, podobnego do niej, jej ulubieńca, wprost nienawidziłem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.