Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełnem zwierzęciem, nie męczyłaby się tak. Gdyby zaś była zupełnym człowiekiem, toby wierzyła w Boga, mówiłaby i myślała, jak mówią wierzący: „Bóg dał, Bóg wziął. Przed Bogiem nie uciekniesz“. Całe życie z dziećmi nie było dla żony, a więc i dla mnie, radością, lecz męką. Jak można się nie męczyć? I męczyła się ciągle. Zdarzało się, że dopiero co uspokajaliśmy się po jakiejś scenie zazdrości albo zwyczajnej kłótni i myślimy o wspólnem życiu, czytaniu i rozmyślaniu; dopiero co wzięliśmy się do czegoś, a tu nadchodzi wiadomość, że Wasię mdli, albo że Mania miała wypróżnienie z krwią, albo Jędruś ma wysypkę, no i koniec wszystkiemu. Dokąd jechać, do jakich doktorów, jak separować? I zaczynają się lewatywy, temperatury, mikstury i doktorzy. Nie zdąży się to skończyć, kiedy zaczyna się coś nowego. Nie było normalnego, ustabilizowanego życia rodzinnego. Było natomiast, jak już panu mówiłem, ciągłe ratowanie się od urojonych i rzeczywistych niebezpieczeństw. Tak to się dzieje w większości rodzin. A w mojej rodzinie było to szczególnie silne. Żona kochała dzieci i była łatwowierna. W ten sposób obecność dzieci nietylko nie polepszała naszego życia, ale je wręcz zatruwała. Prócz tego dzieci stanowiły dla nas jeszcze jeden powód do kłótni. Od czasu ich narodzin, w miarę jak rosły, stawały się narzędziem i przedmiotem sporu. Nietylko przedmiotem sporu, ale wprost bronią w walce: jakgdybyśmy wprost walczyli z sobą zapomocą dzieci, każde z nas miało