Sonata Kreutzerowska/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Sonata Kreutzerowska
Wydawca Wydawnictwo „Kurjer Polski“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Крейцерова соната
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


L. TOŁSTOJ
SONATA
KREUTZEROWSKA
WARSZAWA





Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”, Warszawa, Moniuszki 11






MOTTO:

Aleć Ja wam powiadam: Iż każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już z nią cudzołóstwo popełnił w sercu swojem. (Mateusz IV, 28).

Rzekli mu uczniowie jego: Jeźlić taka jest sprawa męża z żoną, tedy nie jest dobra żenić się. A on im rzekł: Nie wszyscy pojmują tej rzeczy, ale tylko ci, którym to dano. Albowiem są rzezańcy, którzy się tak z żywota matki narodzili; są też rzezańcy, którzy od ludzi są urzezani; są też rzezańcy, którzy się sami urzezali dla królestwa niebieskiego. Kto może pojąć, niechaj pojmuje! (Mateusz XIX, 10, 11, 12).
ROZDZIAŁ PIERWSZY

Było to wczesną wiosną. Jechaliśmy już drugą dobę. Do wagonu wchodzili i wychodzili podróżni, udający się do różnych miejscowości, ale troje z nich jechało, jak i ja, od chwili odejścia pociągu: nieładna i niemłoda, o zmęczonej twarzy dama w nawpółmęskiem palcie i czapeczce, paląca papierosa; znajomy jej, człowiek rozmowny w wieku lat czterdziestu, z nowemi, porządnie ułożonemi walizami, i trzymający się jeszcze nauboczu, niskiego wzrostu pan o gwałtownych ruchach, niezbyt stary jeszcze, ale z przedwcześnie, widać, posiwiałemi kędzierzawemi włosami i niezwykle błyszczącemi oczami, szybko przebiegającemi z przedmiotu na przedmiot. Ubrany był w stare, ale przez drogiego krawca uszyte palto z barankowym kołnierzem i w wysoką barankową czapkę. Gdy rozpinał palto, widać było pod niem surdut i rosyjską wyszywaną koszulę. Osobliwość tego pana polegała jeszcze na tem, że od czasu do czasu wydawał dziwne dźwięki, podobne do pokasływania lub zaczętego i urwanego śmiechu.
Pan ten przez cały czas podróży starannie unikał obcowania i znajomości z pasażerami. Na zapytania sąsiadów odpowiadał krótko i ostro i albo czytał, albo palił, patrząc w okno, albo, wyjąwszy zapasy ze swego starego worka, pił herbatę lub jadł.
Zdawało mi się, że ta samotność mu ciąży, i kilka razy chciałem go zagadnąć, ale za każdym razem, kiedy oczy nasze się spotykały, co zdarzało się często, gdyż siedzieliśmy naprzeciw siebie, odwracał się, brał książkę lub patrzał w okno.
Następnego dnia przed wieczorem, w czasie postoju pociągu na dużej stacji, nerwowy ten pan poszedł po gorącą wodę i zaparzył sobie herbaty. Podróżny zaś z porządnemi, nowemi walizami, adwokat, jak się później dowiedziałem, poszedł ze swoją sąsiadką, damą w nawpółmęskiem palcie, palącą papierosa, na stację napić się herbaty.
Podczas nieobecności tych państwa do wagonu weszło kilka nowych osób, a w ich liczbie wysoki, ogolony, pomarszczony starzec, najwidoczniej kupiec, w elkowem futrze i w sukiennej czapce z ogromnym daszkiem. Kupiec usiadł naprzeciw miejsca, zajętego przez damę i adwokata, i natychmiast wdał się w rozmowę z młodym człowiekiem, sądząc z wyglądu — subjektem, który na tejże stacji wszedł do wagonu.
Siedziałem naprzeciw, nieco zboku, i ponieważ pociąg stał, mogłem, gdy nikt nie przechodził, słuchać urywków ich rozmowy. Z początku kupiec oznajmił, że jedzie do swego majątku, oddalonego tylko o jedną stację; potem jak zwykle zaczęli mówić o cenach, o handlu, rozmawiali o tem, jak dziś idzie handel w Moskwie, potem zaś zaczęli mówić o niżegorodzkim jarmarku. Subjekt rozpowiadał o jarmarcznych hulankach jakiegoś znajomego im obojgu kupca, ale starzec nie dał mu skończyć i sam zaczął opowiadać o dawnych hulankach w Kunawinie, w których sam uczestniczył.
Widocznie dumny był ze swego w nich udziału i z radością opowiadał, jak razem z tym właśnie znajomym zrobili w Kunawinie taki kawał, że go trzeba było opowiadać szeptem, na co subjekt zachichotał na cały wagon, a starzec też się roześmiał, wyszczerzając dwa żółte zęby.
Nie spodziewając się usłyszeć nic ciekawego, wstałem, żeby się przejść po peronie do odejścia pociągu. W drzwiach spotkałem adwokata z damą, rozprawiających z ożywieniem.
— Nie zdąży pan — powiedział do mnie towarzyski adwokat — zaraz drugi dzwonek!
Rzeczywiście, nie zdążyłem dojść do końca pociągu, gdy rozległ się dzwonek. Kiedy wróciłem między damą a adwokatem toczyła się dalej ożywiona rozmowa. Stary kupiec siedział naprzeciw nich w milczeniu, surowo patrząc przed siebie i zrzadka coś żując.
—...Następnie oznajmiła swemu mężowi — mówił, uśmiechając się, adwokat, kiedy przechodziłem koło niego — że nie może i nie chce żyć z nim, ponieważ...
I zaczął w dalszym ciągu opowiadać coś, czego już nie mogłem dosłyszeć. Wślad za mną weszli inni pasażerowie, przeszedł konduktor, wbiegł tragarz, i zapanował na dość długo hałas, który nie pozwalał słuchać rozmowy. Kiedy wszystko umilkło, usłyszałem znów głos adwokata; widocznie rozmowa przeszła z poszczególnego wypadku na tory ogólne.
Adwokat mówił o tem, że zagadnienie rozwodu zwraca teraz na siebie w Europie ogólną uwagę i że podobne wypadki zdarzają się u nas coraz częściej i częściej. Zauważywszy, że tylko jego głos słychać, adwokat zakończył swe przemówienie, zwracając się do starca:
— Dawniej tego nie było, nieprawdaż? — powiedział, uśmiechając się grzecznie.
Starzec chciał coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili pociąg ruszył, i kupiec, zdjąwszy czapkę, zaczął się żegnać i szeptem odmawiać modlitwy. Adwokat, zwróciwszy wzrok w inną stronę, uprzejmie czekał. Skończywszy modlitwę i trzykrotnie się przeżegnawszy, nasunął równo i głęboko swą czapkę, poprawił się na siedzeniu i zaczął mówić:
— I dawniej tak, panie mój, bywało, tylko rzadziej — powiedział. — W dzisiejszych czasach nie można się od tego uchronić. Za bardzo uczeni jesteśmy.
Pociąg jechał coraz prędzej i prędzej, turkocąc na spojeniach, i trudno było słuchać, ale rozmowa zaciekawiła mię, i przysiadłem się bliżej. Sąsiad mój, nerwowy pan o błyszczących oczach, zaciekawił się również i przysłuchiwał, nie wstając z miejsca.
— A czemuż to wykształcenie jest takie szkodliwe? — spytała dama z ledwie widocznym uśmiechem. — Czyż naprawdę lepiej jest żenić się tak, jak to dawniej bywało, kiedy narzeczony i narzeczona nawet się nie znali? — ciągnęła, jak to czyni wiele pań, odpowiadając nie na słowa swego rozmówcy, ale na te, które on miał według jej przypuszczeń wypowiedzieć. — Nie wiedzieli, czy kochają, czy mogą pokochać i, wychodząc za kogo się trafiło, męczyli się przez całe życie — mówiła, zwracając się do mnie, do adwokata, najmniej jednak do starca, z którym rozmawiała.
— Za bardzo już uczeni jesteśmy — powtórzył kupiec, pogardliwie patrząc na damę i zostawiając jej pytanie bez odpowiedzi.
— Pragnąłbym się dowiedzieć, jak sobie pan tłumaczy związek między wykształceniem a niezgodą w małżeństwie — spytał adwokat, z ledwie widocznym uśmiechem.
Kupiec chciał coś powiedzieć, ale dama mu przerwała:
— Nie, te czasy już minęły — powiedziała, ale adwokat ją zatrzymał:
— Niech mu pani pozwoli wypowiedzieć swe zdanie.
— Z nauki są tylko głupstwa — stanowczo rzekł starzec.
— Żenią takich, co się nie kochają, a potem dziwią się, że żyją w niezgodzie — śpiesznie mówiła dama, oglądając się na adwokata, na mnie, nawet na subjekta, który, powstawszy ze swego miejsca i oparłszy się o poręcz, słuchał rozmowy z uśmiechem.
— Przecież tylko zwierzęta można parzyć tak, jak gospodarz sobie życzy, a ludzie mają swoje skłonności, przywiązania — mówiła dama, chcąc widocznie dotknąć kupca.
— Zbytecznie pani to mówi — powiedział starzec — zwierzę to bydlę, a człowiekowi dane jest prawo.
— No, ale jak żyć z człowiekiem, kiedy miłości niema — wygłaszała wciąż z pośpiechem dama swe poglądy, które widocznie wydawały się jej bardzo nowoczesnemi.
— Dawniej nie łamano sobie nad tem głowy — przekonującym tonem powiedział stary. — Dziś dopiero to wprowadzono. Byle co, a żona zaraz mówi: — „Pójdę sobie od ciebie“. — Taka sama moda u chłopów się zaczęła. — „Na — mówi — masz swoje koszule i portki, a ja pójdę do Jaśka, on ma włosy bardziej kędzierzawe“. No i tłumacz jej tu. A w kobiecie przedewszystkiem powinien być strach.
Subjekt spojrzał na adwokata i na damę, i na mnie, widocznie powstrzymując uśmiech, gotów wyśmiać lub przytaknąć mowie kupca zależnie od tego, jak będzie przyjęta.
— Jakiż to strach? — spytała dama.
— Aby bała się swego męża, ot jaki strach.
— O, już jeżeli o to chodzi, ojczulku, to te czasy minęły — z pewną złością rzekła dama.
— Nie, proszę panią, te czasy minąć nie mogą. Jak była Ewa z żebra mężczyzny stworzona, taką zostanie do końca świata — powiedział stary i tak surowo i zwycięsko potrząsnął głową, że subjekt rozstrzygnął natychmiast, iż zwycięstwo jest po stronie kupca, i głośno się roześmiał.
— Tak, wy, mężczyźni, w ten sposób rozumujecie — mówiła dama, nie dając za wygraną i oglądając się na nas — sobie daliście wolność, a kobietę chcecie trzymać w zamknięciu, sami zaś na wszystko sobie pozwalacie.
— Pozwolenia nikt nie daje, ale od mężczyzny w domu nic nie przybędzie, a kobieta — żona to kruche naczynie — w dalszym ciągu moralizował kupiec.
Przekonywająca intonacja kupca najwidoczniej zwyciężała słuchaczy, i dama nawet czuła się pokonaną, ale się nie poddawała.
— Tak, ale ja sądzę, zgodzi się pan chyba, że kobieta jest człowiekiem i czuje jak mężczyzna. Cóż więc ma robić, jeśli nie kocha swego męża?
— Nie kocha — groźnie powtórzył kupiec, zmarszczywszy brwi i zacisnąwszy usta — ale pokocha!
Ten nieoczekiwany argument szczególnie spodobał się subjektowi, który mruknął coś potakująco.
— Ależ nie, nie pokocha — zaczęła dama — a jeżeli miłości niema, to do tego przecież nie można zmusić.
— No, a jeżeli żona zdradzi męża, wtedy co?
— To nie powinno się przytrafić — odrzekł kupiec — tego trzeba pilnować.
— A jeżeli się zdarzy, to co? Przecież się jednak zdarza.
— U niektórych ludzi się zdarza, a u nas nie — odrzekł kupiec.
Wszyscy zamilkli. Subjekt poruszył się, przysunął i, nie chcąc widocznie pozostać wtyle za innymi, zaczął z uśmiechem:
— Ot i naszemu zuchowi przytrafił się skandal. Też rozsądzić trudno. Też znalazła się kobieta puszczalska i zaczęła się łajdaczyć. A chłopak był poważny i solidny. Najpierw z biuralistą. Tłumaczył mąż najpierw po dobroci. Nie przestała. Obrzydliwe rzeczy robiła. Pieniądze mu ukradła. I bił ją. Ale cóż, coraz była gorsza. Z niechrzczonym, z żydem, przepraszam za wyrażenie, zaczęła krętactwa. Cóż miał robić? Rzucił ją zupełnie. Więc żyje jak kawaler, a ona się dalej puszcza.
— Bo głupi — powiedział stary. — Gdyby jej od początku nie popuszczał cugli, a trzymał krótko, żyłaby, jak trzeba. Swobody trzeba od początku nie dawać. Nie wierz koniowi w polu, a żonie — w domu.
Tymczasem przyszedł konduktor i spytał o bilety do najbliższej stacji. Stary oddał swój bilet.
— Tak, od początku trzeba kobiety trzymać krótko, bo inaczej — wszystko przepadło.
— No, a przecież pan sam dopiero co opowiadał, jak żonaci hulają na jarmarku w Kunawinie — powiedziałem, nie mogąc już wytrzymać.
— To już inna sprawa — odparł kupiec i pogrążył się w milczeniu.
Kiedy rozbrzmiał dzwonek, kupiec wstał, wyciągnął worek z pod ławki, zapiął się i, uniósłszy kapelusza, wyszedł na platformę.




ROZDZIAŁ DRUGI

Wkrótce po wyjściu starego kupca rozpoczęła się rozmowa przy udziale kilku osób.
— To ci ojczulek — stare pokolenie — powiedział subjekt.
— Istny patrjarcha — rzekła dama — co za dzikie pojęcia o małżeństwie i kobiecie!
— Tak, dalecy jesteśmy od europejskiego poglądu na małżeństwo — dorzucił adwokat.
— Przecież rzeczą zasadniczą jest to właśnie, czego nie rozumieją tacy ludzie — powiedziała dama — że małżeństwo bez miłości nie jest małżeństwem, że tylko miłość uświęca małżeństwo i że prawdziwe małżeństwo to tylko takie, które uświęca miłość.
Subjekt słuchał z uśmiechem, chcąc zapamiętać jak najwięcej z tych mądrych rozmów.
W czasie przemówienia damy dał się za mną słyszeć dźwięk, przypominający jakby urywany śmiech albo porykiwanie, i spostrzegliśmy mego sąsiada, owego siwego samotnego pana o błyszczących oczach, który podczas rozmowy, najwidoczniej go interesującej, nieznacznie się do nas zbliżył. Pan ten stał, trzymając ręce na oparciu ławki, i najwidoczniej był czemś żywo poruszony. Twarz miał czerwoną, i policzek drgał mu nerwowo.
— Jakaż to miłość... miłość... uświęca małżeństwo? — powiedział, jąkając się.
Widząc podniecenie towarzysza, dama postarała się odpowiedzieć mu jak najdelikatniej i najbardziej rzeczowo.
— Prawdziwa miłość... Jeżeli taka miłość istnieje między mężczyzną i kobietą, wtedy możliwe jest i małżeństwo — rzekła dama.
— Tak, ale co należy rozumieć pod prawdziwą miłością? — spytał, wstydliwie się uśmiechając i mieszając, pan z błyszczącemi oczyma.
— Wszyscy wiedzą, co to jest miłość — odparła dama, chcąc, widocznie, przerwać tę rozmowę.
— A ja nie wiem — odpowiedział siwy pan. — Trzeba określić, co pani przez to rozumie.
— Co? całkiem poprostu — rzekła dama, zamyślając się jednak. — Miłość to całkowite wyróżnienie jednego lub jednej ponad wszystkich pozostałych.
— Wyróżnienie na jaki przeciąg czasu? na miesiąc czy dwa, czy na pół godziny? — zawołał siwy pan i roześmiał się.
— Nie, przepraszam, pan, zdaje się, nie o tem samem mówi.
— Nie, o tem samem właśnie.
— Pani twierdzi — wtrącił się adwokat, wskazując na damę — że małżeństwo powinno wypływać przedewszystkiem z przywiązania (z miłości, jeśli pan sobie życzy), jeżeli więc ono istnieje, to tylko w tym wypadku małżeństwo stanowi, jakby to powiedzieć, coś uświęconego, i co za tem idzie, każde małżeństwo, którego podstawą nie jest naturalne przywiązanie — miłość, jeżeli pan chce — nie ma w sobie nic moralnie wiążącego. Czy dobrze rozumiem? — zwrócił się ku damie.
Dama ruchem głowy wyraziła uznanie dla dobrego wyjaśnienia jej myśli.
— Następnie — ciągnął dalej adwokat, ale nerwowy pan z błyszczącemi teraz ogniem oczyma widocznie z trudem już się powstrzymywał i, nie dając adwokatowi dokończyć, powiedział:
— Nie, właśnie o tem samem mówię, o wyróżnianiu jednego lub jednej ponad wszystkich innych, ale zapytuję tylko, jak długo ma trwać to wyróżnienie.
— Jak długo? długo, czasem całe życie — odparła dama, wzruszając ramionami.
— Ależ to zdarza się tylko w romansach, a w życiu nigdy. W życiu takie wyróżnienie jednego nad innych trwa lata, co jest już bardzo rzadkie, częściej miesiące, a zwykle tygodnie, dni, godziny — mówił, wiedząc widocznie, że zadziwia wszystkich swojem zdaniem, i z tego właśnie zadowolony.
— Ach! cóż pan mówi! Ależ nie... Nie, niech pan pozwoli! — zawołaliśmy jednocześnie. Nawet subjekt wydał swój nieokreślony dźwięk.
— Tak, wiem — przekrzykiwał nas siwy pan — wy mówicie o tem, co powszechnie uważa się za istniejące, a ja mówię o tem, co istnieje rzeczywiście. Każdy mężczyzna czuje do każdej ładnej kobiety to, co wy nazywacie miłością.
— Ach, to, co pan mówi, jest okropne. Istnieje przecież w stosunkach ludzkich uczucie, które nazywa się miłością i które trwa nie miesiące i lata, a całe życie?
— Niema, niema. Jeżeli nawet przypuścimy, że mężczyzna wyróżnił pewną kobietę na całe życie, to kobieta ta, według wszelkiego prawdopodobieństwa, wyróżni innego. Tak zawsze było i jest na świecie — powiedział i, wyjąwszy papierosa, zaczął palić.
— Nie, to zajść nie może — dodał — tak samo, jak nie może się zdarzyć, żeby na wozie z grochem dwa upatrzone ziarnka ułożyły się obok siebie. A prócz tego tu nietylko prawdopodobnie, ale z pewnością zacznie się przesyt. Kochać przez całe życie jednego lub jedną, to to samo, co powiedzieć, że jedna świeczka będzie się paliła przez całe życie — mówił, zaciągając się chciwie papierosem.
— Ale pan wciąż mówi o cielesnej miłości. Czy nie uznaje pan miłości, opartej na wspólnych ideałach, na duchowem pokrewieństwie? — spytała dama.
— Pokrewieństwo duchowe! Wspólnota ideałów! — powtórzył, wydając swój dźwięk. — Ale w takim razie pocóż spać razem? (Przepraszam za brutalność.) A przecież na skutek wspólnych ideałów ludzie kładą się razem spać — rzekł i roześmiał się nerwowo.
— Niech pan pozwoli jednak — fakty przeczą temu, co pan mówi. Widzimy, że małżeństwa istnieją, że społeczeństwo lub większa jego część żyje w małżeństwie, a wielu ludzi żyje przykładnie podczas długiego nawet pożycia małżeńskiego.
Siwy pan znów się roześmiał.
— Powiada pan, że małżeństwa są oparte na miłości, a kiedy wyrażam wątpliwość co do istnienia jakiejkolwiek miłości prócz zmysłowej, pan mi dowodzi istnienia miłości tem, że istnieją małżeństwa. Przecież dzisiaj małżeństwa są zwyczajnem oszustwem.
— Ależ nie, przepraszam — powiedział adwokat — twierdzę tylko, że małżeństwa istniały i istnieją.
— Istnieją! Ale dlaczego istnieją? Istniały i istnieją u tych ludzi, którzy w małżeństwie widzą coś tajemniczego. Tajemnicę, która obowiązuje wobec Boga. U tych małżeństwo rzeczywiście istnieje, a u nas nie. U nas ludzie się żenią, nie widząc w małżeństwie nic prócz kopulacji, i powstaje z tego oszustwo albo przemoc; oszustwo jeszcze znieść dość łatwo. Mąż i żona wmawiają ludziom, że żyją w jednożeństwie, a w rzeczywistości żyją w wielożeństwie i w wielomęstwie — to źle, ale jeszcze ujdzie; ale kiedy, jak to najczęściej bywa, mąż i żona przyjęli powierzchowne zobowiązanie żyć razem przez całe życie, a już po miesiącu się nienawidzą wzajemnie, chcąc się rozejść, i jednak ze sobą żyją, wtedy powstaje to straszne piekło, skutkiem którego ludzie upijają się, strzelają i trują siebie i innych — mówił coraz prędzej, nie dając nikomu dojść do słowa, w coraz większem i większem podnieceniu.
Wszyscy czuli się zakłopotani.
— Tak, bezwątpienia bywają przełomowe chwile w małżeńskiem pożyciu — powiedział adwokat, chcąc przerwać nieprzyzwoicie namiętną dyskusję.
— Pan, jak widzę, poznał, kim jestem — cicho i napozór spokojnie spytał siwy pan.
— Nie, nie mam przyjemności.
— Przyjemność to niezbyt wielka. Jestem Pozdnyszew, ten sam, który przeżył ową przełomową chwilę, do której pan czynił aluzję — zabójstwo swojej żony — rzekł, spoglądając szybko na każdego z nas.
Nikt nie wiedział, co powiedzieć, i wszyscy umilkli.
— Ech, wszystko jedno — powiedział, wydając swój dziwny dźwięk — zresztą, przepraszam! O!... nie będę państwa krępować.
— Ależ nie, niech pan wybaczy... — sam nie wiedząc, co mianowicie jest do wybaczenia, powiedział adwokat.
Ale Pozdnyszew, nie słuchając go, prędko się obrócił i poszedł na swoje miejsce. Pan z damą coś szeptali. Usiadłem obok Pozdnyszewa i milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Czytać było za ciemno, wobec czego przymknąłem oczy, udając, że chcę zasnąć. Tak dojechaliśmy w milczeniu do następnej stacji.
Na stacji tej pan z damą przeszli do innego wagonu, co do czego już wcześniej umówili się z konduktorem. Subjekt ułożył się na ławce i zasnął. Pozdnyszew zaś wciąż palił i pił zaparzoną jeszcze na poprzedniej stacji herbatę.
Kiedy otworzyłem oczy i spojrzałem na niego, zwrócił się do mnie nagle ze stanowczością i rozdrażnieniem.
— Może panu przykro siedzieć ze mną, wiedząc, kim jestem. Mogę sobie pójść.
— Ależ nie, cóż znowu.
— No, to może pan pozwoli herbaty? Ale mocnej.
Nalał mi herbaty.
— Tamci mówią... I wciąż kłamią... — powiedział.
— O czem pan mówi? — spytałem.
— A wciąż o tem samem, o tej ich miłości i o tem, co to takiego. Panu się nie chce spać?
— Zupełnie mi się nie chce.
— Więc jeżeli pan sobie życzy, opowiem panu, jak miłość doprowadziła mnie do tego, co się ze mną stało.
— Jeżeli panu nie ciężko...
— Nie, ciężko mi jest milczeć. Niech pan napije się herbaty, a może jest zbyt mocna?
Herbata rzeczywiście była koloru piwa, ale wypiłem szklankę. Podczas tego przeszedł konduktor. Towarzysz mój odprowadził go złem spojrzeniem i rozpoczął dopiero, gdy tamten odszedł.




ROZDZIAŁ TRZECI.

— No, to opowiem panu... Ale czy naprawdę pan sobie tego życzy?
Potwierdziłem, że chcę bardzo. Towarzysz mój milczał chwilę, potarł twarz rękami i zaczął:
— Jak już opowiadać, to trzeba opowiedzieć od samego początku: trzeba opowiedzieć, jak i dlaczego się ożeniłem i jaki byłem do ślubu.
Żyłem przed ślubem, jak żyją wszyscy w naszej sferze. Jestem obywatelem ziemskim, kandydatem uniwersytetu i byłym marszałkiem szlachty. Żyłem do ślubu jak wszyscy, to jest rozpustnie, będąc pewny, że żyję tak, jak się żyć powinno. O sobie myślałem, że jestem miłym chłopcem, najzupełniej moralnym człowiekiem. Nie byłem uwodzicielem, nie miałem nienaturalnych zachcianek, nie czyniłem z tego głównego celu życia, jak to czyniło wielu moich rówieśników, lecz oddawałem się rozpuście umiarkowanie, przyzwoicie, dla zdrowia. Unikałem tych kobiet, któreby urodzeniem dziecka lub zbytniem uczuciem dla mnie mogły mnie z sobą związać.
— Zresztą może i były dzieci, i były gorętsze uczucia, ale ja tak postępowałem, jakby ich nie było. I nietylko nie uważałem tego za niemoralne, ale nawet byłem z tego dumny.
Zatrzymał się, wydał swój charakterystyczny dźwięk, jak to robił zawsze, kiedy mu do głowy przychodziła jakaś nowa myśl.
— A przecież w tem właśnie tai się właściwa ohyda! — zawołał. — Rozpusta przecież nie jest czemś fizycznem — przecież największa nawet ohyda nie jest rozpustą, a rozpusta, prawdziwa rozpusta polega właśnie na uwolnieniu się od uczuciowego stosunku do kobiety, z którą ma się stosunek fizyczny. A to właśnie oswobodzenie się miałem sobie za zasługę. Pamiętam, jak męczyłem się raz, nie zdążywszy zapłacić kobiecie, która oddała mi się, najwidoczniej pokochawszy mnie, i uspokoiłem się dopiero wtedy, kiedy posłałem jej pieniądze, udowodniwszy w ten sposób, że moralnie nie uważam się za związanego z nią... Niech pan nie kiwa głową, jakby pan nie zgadzał się ze mną! — krzyknął nagle na mnie. — Znam te sztuki. My wszyscy i pan w najlepszym razie, o ile pan nie jest rzadkim wyjątkiem, mamy takie same poglądy. Ale to wszystko jedno, niech mi pan wybaczy — ciągnął dalej — ale cała rzecz w tem, że to jest okropne, okropne, okropne!
— Co jest tak okropne? — spytałem.
— Ta otchłań błędów, popełnianych względem kobiet i naszych z niemi stosunków. Tak, nie mogę spokojnie o tem mówić i nie dlatego, że to ja przeżyłem tę, jak on się wyraził, przełomową chwilę, ale dlatego, że z tą chwilą otworzyły mi się oczy, i zobaczyłem wszystko w innem zupełnie świetle. Wszystko naopak, wszystko naopak...
Zapalił papierosa i, oparłszy ręce na kolanach, zaczął mówić.
W ciemności nie widziałem jego twarzy, słyszałem tylko poprzez turkot wagonu jego przekonywający i miły głos.




ROZDZIAŁ CZWARTY

Wycierpiałem wiele i tylko dzięki tym cierpieniom pojąłem rdzeń wszystkiego, zrozumiałem, jak być powinno, i dlatego ujrzałem całą okropność tego, co jest.
A więc niechże się pan dowie, jak i kiedy się zaczęło to, co doprowadziło mnie do mego nieszczęścia. Zaczęło się to wtedy, kiedy miałem niespełna szesnaście lat. Zdarzyło się to wtedy, kiedy byłem jeszcze w gimnazjum, a starszy mój brat był studentem pierwszego kursu. Nie znałem jeszcze kobiet, ale jak wszystkie nieszczęśliwe dzieci naszej sfery nie byłem już niewinnym chłopcem. Już drugi rok byłem zdemoralizowany przez koleżków. Już nie jakaś poszczególna kobieta, ale kobieta jako taka, jej nagość zaczynały mnie męczyć. Chwile mej samotności były splugawione. Męczyłem się tak, jak się męczy dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszych chłopców. Lękałem się, cierpiałem, modliłem i staczałem w przepaść. Byłem zdemoralizowany w wyobraźni, w rzeczywistości nie zrobiłem jeszcze ostatniego kroku. Ginąłem sam, ale nie pociągałem jeszcze za sobą innej ludzkiej istoty. Ale raz kolega brata, student: wesoły chłopak, zuch, jak to się mówi, t. j. największy łajdak, nauczywszy i pić, i grać w karty, namówił nas po pijatyce, by pojechać tam... Pojechaliśmy. Brat był też jeszcze niewinny i upadł tej nocy. I ja, szesnastoletni smarkacz, zohydziłem siebie i przyczyniłem się do pohańbienia kobiety, nie rozumiejąc zupełnie swego postępku. Przecież od nikogo z dorosłych nie słyszałem, żeby to, co robiłem, było złe. A i teraz nikt tego nie usłyszy. Coprawda, mówi o tem przykazanie, ale przecież przykazanie jest chyba potrzebne jedynie poto, żeby na egzaminie odpowiadać „batiuszce“ i to nie tak potrzebne, na pewno nie tak, jak prawidło o używaniu ut w zdaniach warunkowych.
Tak więc od nikogo z dorosłych, ze zdaniem których się liczyłem, nie słyszałem, żeby to było złe. Przeciwnie, od ludzi, których szanowałem, słyszałem, że to jest dobrze. Słyszałem, że moje walki i cierpienia ucichną po tem, słyszałem i czytałem, słyszałem i od starszych, że to będzie dobrze dla zdrowia, od kolegów słyszałem, że poczytuje się to za pewną zasługę, za zuchowatość. Tak więc prócz dobra nie można się w tem było niczego dopatrzeć. Niebezpieczeństwa zarażenia się? Ale to przecież jest przewidziane. Opieka społeczna troszczy się o to. Czuwa nad prawidłową działalnością domów publicznych i zabezpiecza rozpustę dla uczniów. Doktorzy za pieniądze dbają o to. Twierdzą oni, że rozpusta jest pożyteczna dla zdrowia, i dbają o dobrze zorganizowaną, systematyczną rozpustę. Znam matki, które troszczą się w ten sposób o zdrowie synów. A nauka posyła ich do domów publicznych.
— A dlaczegóż to nauka? — spytałem.
— A któż to są doktorzy? Kapłani nauki. Któż, jeśli nie oni, demoralizuje młodzież, twierdząc, że jest to potrzebne dla zdrowia. Potem zaś z ogromną powagą leczą syfilis.
— A dlaczegóż mieliby go nie leczyć?
— A dlatego, że jeżeliby jedna setna tych wysiłków, które się zużywa na leczenie syfilisu, była skierowana na wykorzenienie rozpusty, po syfilisie już dawno nie byłoby śladu. W przeciwnym zaś razie wysiłki te mają na celu nie wykorzenienie rozpusty, a popieranie i zapewnienie jej bezpieczeństwa. No tak, ale nie o to chodzi. Rzecz w tem, że mnie, podobnie, jak dziewięciu dziesiątym — jeżeli nie więcej — ludzi, nietylko z pośród naszej sfery, ale ze wszystkich warstw społecznych, ba, nawet z chłopskiej, zdarzyła się ta okropność, że upadłem, nie uległszy naturalnej pokusie wdzięków jakiejś kobiety. Nie, żadna kobieta nie skusiła mnie, a upadłem dlatego tylko, że otaczająca mnie sfera widziała w tym upadku: jedni — zupełnie pożyteczną i korzystną dla zdrowia funkcję, drudzy — zupełnie naturalną i nietylko wybaczalną, ale nawet niewinną dla młodego człowieka igraszkę. Nie rozumiałem, że jest to upadek, lecz poprostu zacząłem się oddawać tym niby przyjemnościom, niby potrzebom, które, jak mi mówiono, właściwe są pewnemu wiekowi, zacząłem oddawać się rozpuście, tak, jak zacząłem pić i palić. A jednak w tym pierwszym upadku było coś szczególnie wzruszającego.
Pamiętam, że tam, w tym pokoju, zrobiło mi się smutno, tak smutno, że chciało mi się płakać. Płakać po straconej niewinności, po straconym na zawsze głębszym stosunku do kobiety. Tak, naturalny, czysty stosunek do kobiety był stracony na zawsze, uczuciowego stosunku od tego czasu nie miałem i mieć nie mogłem. Stałem się człowiekiem, którego nazywają grzesznikiem. A być nim — to trwać w tym samym stanie fizycznym, co morfinista, pijak, palacz. Zarówno morfinista, pijak i palacz nie są już ludźmi normalnymi, tak samo i człowiek, który posiadał kilka kobiet dla swego zadowolenia, nie jest już normalnym, lecz na zawsze zepsutym człowiekiem. Grzesznika, podobnie jak pijaka i morfinistę, poznajemy po twarzy i ruchach. Grzesznik może się hamować i walczyć, ale nigdy już nie będzie miał prostego, jasnego, czystego, braterskiego stosunku do kobiety. Już po spojrzeniu, jakie on rzuca na młodą kobietę, można natychmiast poznać grzesznika. I ja nim pozostałem na zawsze, i to mnie zgubiło.




ROZDZIAŁ PIĄTY

— Tak, tak. Potem szło dalej i dalej, miałem już najrozmaitsze stosunki. Mój Boże, przerażenie mnie ogarnia, kiedy przypominam sobie tę ohydę, a przecież mówię to o sobie ja, z którego tak zwanej niewinności śmieli się koledzy. A posłuchajmy o złotej młodzieży, o oficerach, o paryżanach, a pomyślmy, jak wszyscy ci panowie i ja, trzydziestoletni rozpustnicy, mający na sumieniu setki najrozmaitszych okropnych przestępstw względem kobiet, wchodzimy czysto wymyci, ostrzyżeni, wyperfumowani, w czystej bieliźnie, we frakach lub mundurach do salonu lub na bal — cóż za symbol czystości! jakież to piękne!
Niech pan sobie zda sprawę z tego, co powinno być, a co jest w rzeczywistości. Powinno być tak, że gdy w towarzystwie do mojej siostry lub córki podchodzi taki pan, to ja, znając jego życie, powinienem zbliżyć się do niego, poprosić na stronę i powiedzieć cicho: — „Mój kochany, przecież znam twoje życie, wiem, z kim spędzasz noce. Tu niema miejsca dla ciebie. Tu są czyste, niewinne dziewczyny. Odejdź! Tak być powinno, jest zaś tak, że gdy taki pan zjawia się i tańczy z moją siostrą lub córką, obejmując ją, cieszymy się, że jest bogaty i że ma rozległe stosunki. A nuż zaszczyci on i moją córkę! Nawet jeśli pozostały ślady choroby — to nic nie szkodzi. Dzisiaj dobrze leczą. Sam znam kilka panien z wyższych sfer, które rodzice z zachwytem wydali za chorych na wiadomą chorobę. A cóż! O... ohydo! Ale przyjdzie czas, że ohyda i kłamstwo wyjdą najaw...
Znów kilka razy wydał swój charakterystyczny dźwięk i zaczął pić herbatę. Herbata była strasznie mocna, a nie było wody, żeby ją rozcieńczyć. Czułem, że dwie wypite przeze mnie szklanki pobudziły mnie szczególnie. Widocznie herbata działała i na niego, bo podniecał się wciąż bardziej i bardziej. Głos jego stawał się śpiewniejszy, pełen wyrazu. Przybierał coraz nowe pozy, to zdejmował czapkę, to wkładał ją — i w panującym półmroku twarz jego dziwnie się zmieniała.
— W ten sposób żyłem więc do lat trzydziestu, ani na chwilę nie poniechawszy zamiaru ożenienia się, stworzenia sobie jak najbardziej wzniosłego, czystego rodzinnego pożycia — i w tym celu obserwowałem odpowiadające temu celowi dziewczyny — ciągnął dalej. — Nurzałem się w gnoju rozpusty i jednocześnie szukałem dziewcząt, godnych mnie ze względu na swą czystość. Wiele odrzuciłem dlatego właśnie, że były dla mnie niedość czyste; wreszcie znalazłem taką, którą uznałem za godną siebie. Była to jedna z dwóch córek bogatego niegdyś, obecnie zrujnowanego penzeńskiego obywatela.
Pewnego razu, po nocnej przejażdżce łódką przy świetle księżyca, wracaliśmy do domu; siedząc przy niej, zachwycałem się jej lokami i jej smukłą sylwetką, obciągniętą w żakiecik, i nagle postanowiłem, że to ona. Zdawało mi się tego wieczora, że ona rozumie wszystko, wszystko, co czuję i myślę, a czuję i myślę jedynie o najwznioślejszych rzeczach. W rzeczywistości zaś wszystko polegało na tem, że w żakieciku i w lokach było jej bardzo do twarzy i że po spędzonym wpobliżu niej dniu zapragnąłem jeszcze większego zbliżenia.
Niezwykle dziwną jest rzeczą, jak prawdziwe wydaje się złudzenie, że piękno jest dobrem. Słucha się, jak piękna kobieta mówi głupstwa, a nie słyszy się głupstw, tylko mądrości; choćby mówiła i robiła brzydkie rzeczy, widzi się w tem coś miłego. Kiedy zaś nie mówi ani głupstw, ani brzydkich rzeczy, a jest ładna, to zaraz ma się pewność, że jest ona niezwykle mądra i uczciwa.
Wróciłem do domu zachwycony i uznałem, że jest ona szczytem doskonałości i dlatego godna jest być moją żoną; na drugi dzień poprosiłem o jej rękę.
A przecież jakaż to plątanina! Z tysiąca żeniących się mężczyzn nietylko z naszej sfery, ale na nieszczęście i z ludu, wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden, któryby przed ślubem nie był już dziesięć razy żonaty, a czasem jak Don Juan sto i tysiąc razy.
Rzeczywiście, jak słyszę i widzę, są teraz młodzi ludzie — czyści, uczuciowi, świadomi, że to nie żart, a rzecz wielka. Niech im Bóg dopomoże! Ale za moich czasów nie było nawet na dziesięć tysięcy ani jednego takiego. I wszyscy wiedzą o tem, ale udają, że nie wiedzą. We wszystkich powieściach niezwykle szczegółowo opisane są uczucia bohaterów, stawy, krzaki, koło których przechodzą, ale charakteryzując ich wielką miłość ku jakiejś dziewicy, nigdy się nie wspomina o ich przebywaniu w domach publicznych, u służących, kucharek i cudzych żon. Jeżeli zaś takie nieprzyzwoite powieści istnieją, to tym, którym są najbardziej potrzebne, t. j. młodym dziewczętom, nie daje się ich do rąk.
Z początku wmawia się dziewczętom, że ta rozpusta, która wypełnia połowę życia naszych miast i wsi, że rozpusta ta wcale nie istnieje. Potem tak się do tego udawania przyzwyczajają, że wreszcie jak Anglicy zaczynają szczerze wierzyć, że wszyscy jesteśmy ludźmi najzupełniej moralnymi i że żyjemy w jak najbardziej moralnym świecie. Te biedne dziewczęta wierzą w to zupełnie poważnie. Tak samo wierzyła i moja nieszczęśliwa żona. Pamiętam, jak będąc narzeczonym, pokazałem jej swój pamiętnik, z którego mogła się dowiedzieć choć cośniecoś o mojej przeszłości, głównie zaś o moim ostatnim stosunku, o którym usłyszałaby od innych i o którym dlatego postanowiłem jej opowiedzieć. Pamiętam jej przerażenie, rozpacz i zmieszanie, kiedy dowiedziała się i zrozumiała. Widziałem, że chciała mnie wtedy porzucić. I czemuż mnie nie rzuciła!...
Wydał ów charakterystyczny dźwięk, wypił łyk herbaty i milczał chwilę.




ROZDZIAŁ SZÓSTY

— Nie, zresztą tak jest lepiej, tak lepiej! — zawołał. — Dobrze mi tak. Ale nie o to chodzi. Chciałem powiedzieć, że jedynie nieszczęsne dziewczęta są oszukiwane.
Matki wiedzą o tem, zwłaszcza matki, wychowane przez własnych mężów, wiedzą o tem doskonale. I udając, że wierzą w czystość mężczyzn, w rzeczywistości postępują zupełnie inaczej. Wiedzą, na jaką wędkę łowić mężczyzn dla siebie i dla swych córeczek.
Przecież tylko my, mężczyźni, nie wiemy o tem, a nie wiemy dlatego, że wiedzieć nie chcemy, kobiety zaś wiedzą bardzo dobrze, że najwznioślejsza miłość, tak zwana poetyczna, oparta jest nie na wartościach duchowych, lecz na cielesnem zbliżeniu, na uczesaniu, cerze, kroju sukni. Spytajcie doświadczonej kokietki, która postawiła sobie za zadanie przyciągnąć do siebie danego człowieka, co chętniej zaryzykuje: czy w towarzystwie człowieka, którego kokietuje, zostać przyłapaną na kłamstwie i okrucieństwie, czy też pokazać się w źle uszytej i nieładnej sukni. Każda z pewnością wybierze pierwsze. Wie ona, że taki mężczyzna kłamie tylko wzniosłe uczucia, że jemu tylko ciało jest potrzebne i dla niego wybaczy on raczej wszystkie obrzydliwości niż odrażający, bez smaku, w złym tonie kostjum.
Kokietka zdaje sobie z tego sprawę świadomie, czysta dziewczyna wie o tem podświadomie, jak zwierzę.
I poto są te żakieciki, te wstrętne turnjury, te gołe ramiona, ręce, te prawie obnażone piersi. Kobiety, zwłaszcza te, które przeszły przez męską szkołę, wiedzą bardzo dobrze, że te rozmowy o ideałach — to czcze słowa, a mężczyźnie potrzebne jest ciało i wszystko to, co je przedstawia w najbardziej oszukańczem, najbardziej pociągającem świetle; i tak właśnie czynią. Przecież jeżeli odrzucić nabok przyzwyczajenie do tej ohydy, które stało się drugą naszą naturą, a przyjrzeć się życiu wyższych warstw społeczeństwa tak, jak ono się przedstawia w rzeczywistości, z całym jego bezwstydem, to przecież jest to jeden wielki dom rozpusty... Pan się z tem nie zgadza? Niech pan pozwoli, a dowiodę panu — mówił, nie dając mi dojść do słowa. — Mówi pan, że kobiety z naszej sfery mają inne zainteresowania niż kobiety w domach publicznych, a ja panu mówię, że nie, i tego dowiodę. Jeżeli ludzie różnią się celem swego życia i jego treścią wewnętrzną, to różnica ta odbije się bezwzględnie i na powierzchowności, i powierzchowność ich będzie różna. Ale niech pan popatrzy na te nieszczęsne, pogardzane istoty i na najwyżej postawione damy: te same stroje, te same mody, te same perfumy, tak samo obnażone ręce, ramiona, piersi i to samo obciąganie wypiętego tyłu, ta sama namiętność do kamiuszków, do drogich błyskotek, te same rozrywki, tańce, muzyka, śpiewy.
I jedne, i drugie przynęcają w sposób jednakowy. Bez jakiejkolwiek różnicy. Ściśle biorąc, można tylko powiedzieć, że prostytutki na krótki czas są zazwyczaj pogardzane, prostytutki na dłuższy czas — szanowane.




ROZDZIAŁ SIÓDMY

— Tak więc te loki, żakieciki i turnjury schwytały mnie. Złapać zaś było mnie łatwo dlatego, że byłem wychowany w tych warunkach, w których zakochani młodzi ludzie rodzą się jak ogórki na grzędach. Przecież nasze podniecające, zbyt obfite jedzenie przy całkowitej bezczynności fizycznej rozpala jedynie żądze. Chociaż się pan zdziwi może, jednak tak jest. Przecież sam do ostatka nie widziałem tego wszystkiego. Teraz przejrzałem. Dlatego męczy mnie, że nikt o tem nie wie, a mówi się takie głupstwa, jak ta oto pani.
Tak, widziałem, jak chłopi pracowali na wiosnę przy budowie nasypu kolejowego. Zwykłe jedzenie każdego z chłopów to chleb, kwas, cebula, a chłop jest żywy, rześki, zdrowy i ma lekką robotę w polu. Zaczyna pracować na kolei: otrzymuje kaszę i funt mięsa dziennie. Ale zato traci to mięso podczas szesnastogodzinnej roboty z taczkami wagi trzydziestu pudów. I ma w sam raz tyle, ile trzeba. A na co my zużywamy te dwa funty mięsa dziennie, i dziczyznę, i ryby, i wszelkie rozpalające potrawy? Na ekscesy zmysłowe. Jeśli się też na nie zużyje, to klapa bezpieczeństwa się otwiera i wszystko jest w porządku; ale spróbujcie tylko zamknąć jak ja klapę bezpieczeństwa na pewien czas, natychmiast powstaje podniecenie, które, przechodząc przez pryzmat naszego nienaturalnego życia, przetwarza się w najczystszą miłość, czasem nawet platoniczną. I zakochałem się, jak to czynią wszyscy. I wszystko było jak na dłoni: i zachwyty, i rozczulania się, i poezja. W rzeczywistości miłość moja była wynikiem — z jednej strony działalności mamy i krawców, z drugiej — nadmiaru zużywanej przeze mnie żywności przy próżniaczym trybie życia. Gdyby nie było jazdy łódkami, gdyby nie było krawców itp. i gdyby żona moja była ubrana w niezgrabny szlafrok i siedziała sama w domu, a ja byłbym ze swej strony człowiekiem, żyjącym w normalnych warunkach, spożywającym tyle tylko jedzenia, ile go trzeba, aby móc pracować, i gdyby klapa bezpieczeństwa, która się wypadkowo na ten czas zamknęła, była otwarta, nie zakochałbym się i nicby z tego nie wyszło.




ROZDZIAŁ ÓSMY

— A tu właśnie i majątek mój odpowiadał, i suknia była ładna, i jazda na łódkach się udała. Dwadzieścia razy się nie udawała, a tym razem się udała. Niby sidła. Nie żartuję. Przecież teraz małżeństwa urządza się na sposób sideł. Naturalne jest, że dziewczyna dojrzała i trzeba ją wydać. Zdaje się to takie proste; jeśli tylko dziewczyna nie jest potworem i istnieją mężczyźni, którzy się chcą ożenić. Tak działo się w dawnych czasach. Dziewucha dorosła, rodzice zadawali sobie trud, żeby zapewnić jej przyszłość w małżeństwie. Znali oni życie lepiej, nie powodowali się szybko przemijającem upodobaniem, a dobro dziecka obchodziło ich bardziej niż własne. Tak było i jest dziś jeszcze prawie w całej ludzkości: u Chińczyków, Indjan, mahometan, u nas śród ludu, tak się dzieje w rodzie ludzkim, przynajmniej w dziewięćdziesięciu dziewięciu setnych. Jedna setna jedynie — albo i mniej — rozpustników zauważyła, że tak nie jest dobrze, i wymyśliła coś nowego. Co, mianowicie? A no to właśnie, że panny siedzą, a mężczyźni jak na targu chodzą i wybierają. A panny czekają i myślą, ale nie mają odwagi powiedzieć: — „Mnie, nie, mnie! Nie ją, a mnie; patrz, jakie mam ramiona i t. d.“ — A my, mężczyźni, przechadzamy się, przypatrujemy i jesteśmy bardzo zadowoleni. — „Wiem, nie bój się, nie dam się złapać.“ — Przechadzają się, i spoglądają, i są bardzo zadowoleni, że to tak dla nich wszystko urządzono. Patrz! nie ustrzegłeś się — bęc i wpadłeś!
— A więc jak ma być? — spytałem. — Czy kobieta ma się oświadczać?
— A nie wiem jak; przecież jak równość, to równość. Jeżeli swatostwo uważa się za poniżające, to to jest tysiąc razy bardziej niskie. Tam prawa i szanse są jednakowe, a tu kobieta jest albo niewolnicą, wystawioną na sprzedaż, albo przynętą do sideł — „bywać w świecie“. Niech pan spróbuje powiedzieć jakiej mateczce albo nawet samej pannie prawdę, że jest zajęta jedynie łapaniem narzeczonego. Mój Boże! co za obraza! A przecież one wszystkie tak robią i nie mają nic innego do roboty. Przecież to okropne widzieć, jak młodziutkie, biedne, niewinne dziewczęta tem się zajmują. Żeby to robiono przynajmniej otwarcie, ale w ten sposób — to przecież jest zwykłe oszustwo. — „Ach, pochodzenie gatunków, jakież to ciekawe! Ach, Lili gorąco się interesuje malarstwem. Czy będzie pan na wystawie? Jakie to pouczające! A przejażdżki, a przedstawienia, a symfonja? Ach, jakie to nadzwyczajne! Moja Lili szaleje za muzyką. A dlaczegóż to pan nie podziela tego poglądu? A na łódkach...“ — A w myśli to tylko: — „Weź, weź moją Lili! Nie, mnie! Spróbuj tylko!...“ — O, ohydo! kłamstwo! — zakończył i, dopiwszy ostatni łyk herbaty, zaczął zbierać filiżanki i naczynia.




ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

— Tak, tak, zna pan chyba — zaczął, wkładając do woreczka cukier i herbatę — tę władzę kobiet, przez którą cierpi cały świat; wszystko to stąd pochodzi.
— Jakto — władza kobiet? — spytałem, — Przecież prawa, przewaga praw jest po stronie mężczyzn.
— Tak, tak, o to właśnie chodzi — przerwał. — O tem właśnie chcę panu powiedzieć i to tłumaczy niezwykłe zjawisko, że z jednej strony zupełnie słuszne jest zdanie, iż kobietę doprowadzono do najwyższego stopnia poniżenia, z drugiej zaś strony — iż one sprawują władzę. Zupełnie tak, jak Żydzi. Jak oni swą potęgą pieniężną odpłacają za swe poniżenie, tak samo i kobiety. — „Aha, wy chcecie, żebyśmy byli przedmiotem waszej zmysłowości. Dobrze, jako przedmiot zmysłowości zwyciężymy was“ — mówią kobiety. Nie na tem polega upośledzenie kobiety, że nie może ona być sędzią ani głosować. Zajmowanie się temi sprawami nie daje żadnych praw; równouprawnienie polega na tem, żeby w stosunku płciowym być na równych prawach z mężczyzną, móc korzystać z mężczyzny i trzymać się zdala od niego według własnej woli, według swego życzenia wybierać mężczyznę, nie zaś być przez niego wybieraną. Mówi pan, że to jest obrzydliwe. Dobrze. Niech więc i mężczyzna nie ma tych praw. Teraz zaś kobieta jest pozbawiona tego przywileju, który posiada mężczyzna. I oto, żeby sobie powetować to prawo, działa ona na zmysłowość mężczyzny i dzięki zmysłowości pokonywa go w ten sposób, że tylko formalnie wybiera on, a właściwie wybiera ona. Owładnąwszy zaś tem uczuciem, już je obraca na złe i obejmuje straszną władzę nad ludźmi.
— Gdzie pan widzi tę władzę? — spytałem.
— Gdzie? Wszędzie, we wszystkiem. Niech pan wstąpi w jakiemkolwiek większem mieście do magazynów. Miljony tam włożono, niesposób wprost ocenić zużytej tu pracy ludzkiej, a niech pan popatrzy na dziewięć dziesiątych tych magazynów: czy jest tam cokolwiek dla użytku mężczyzny? Cały zbytek życiowy istnieje i podtrzymywany jest przez kobiety.
Niech pan policzy wszystkie fabryki. Większość ich wytwarza bezużyteczne ozdoby, karety, meble, zabawki dla kobiet. Miljony ludzi, pokolenia niewolników giną w katorżnej pracy dla zachcianki kobiety. Kobiety jak królowe trzymają w niewoli ciężkiej pracy dziewięć dziesiątych całej ludzkości dlatego, że je poniżono, pozbawiwszy równych z mężczyzną praw. I oto mszczą się one, działając na naszą zmysłowość, chwytając nas w swe sieci. Tak, wszystko stąd pochodzi. Kobiety stworzyły z siebie tak silne narzędzie oddziaływania na zmysłowość męską, że mężczyzna nie może wobec kobiety zachowywać się spokojnie. Gdy tylko mężczyzna zbliży się do kobiety, natychmiast ulega jej haszyszowi, szaleje. I przedtem czułem się zawsze nieswojo i niemile, kiedy widziałem kobietę w strojnej balowej sukni, ale teraz wprost mi straszno i widzę w tem coś niebezpiecznego i sprzecznego z prawem, i chcę zawołać policjanta, wzywać obrony przeciw niebezpieczeństwu, żądać zabrania, usunięcia tego niebezpiecznego przedmiotu.
— Pan się śmieje! — zawołał — a to wcale nie jest żart. Jestem pewny, iż przyjdzie czas, może nawet wkrótce nastąpi, że ludzie to zrozumieją i dziwić się będą, iż mogło kiedyś istnieć społeczeństwo, w którem zezwalano na takie naruszające spokój publiczny postępki, jak działające na zmysłowość ozdoby stroju, które w naszem towarzystwie toleruje się u kobiet. To przecież to samo, co rozstawić w miejscach przechadzek, na ścieżkach sidła wszelkiego rodzaju — gorzej jeszcze. Dlaczego gra hazardowna jest zabroniona, a kobiety w budzących żądzę strojach prostytutek — tolerowane? Przecież one są tysiąc razy niebezpieczniejsze!




ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

— A więc w ten sposób złapano mnie. Byłem, jak to mówią, zakochany. Nietylko wyobrażałem sobie, że ona jest szczytem doskonałości, ale i siebie przez cały czas narzeczeństwa również za szczyt doskonałości uważałem. Przecież niema takiego łajdaka, któryby, poszukawszy nieco, nie znalazł gorszych od siebie pod pewnemi względami łajdaków i nie był z tego powodu dumny i zadowolony z siebie. Tak samo i ja: ożeniłem się nie dla pieniędzy — względów pieniężnych nie było tu wcale, nie tak, jak większość moich znajomych, którzy żenili się dla pieniędzy lub dla stosunków — ja byłem bogaty, ona zaś biedna. To jedno. Po drugie dumny byłem też i z tego, że inni żenili się z zamiarem, by w dalszym ciągu żyć w wielożeństwie, w którem żyli do ślubu; ja zaś miałem niezłomny zamiar trwać po ślubie w jednożeństwie i byłem z tego powodu bezgranicznie dumny. Tak, byłem okropną świnią, a wyobrażałem sobie, żem anioł.
Okres narzeczeństwa nie był długi. Nie mogę wspomnieć tego okresu bez wstydu! Co za ohyda! Przecież myśli się o miłości idealnej, nie zmysłowej. A jeżeli istnieje duchowa miłość i wspólnota duchowa, to powinna się ona wyrazić w słowach, rozmowach, dyskusjach. Nic podobnego nie było. Było nam bardzo trudno rozmawiać, kiedy zostawaliśmy sami. Była to praca syzyfowa. Ledwie wymyślisz, co powiedzieć, znów trzeba milczeć, obmyślać. Nie miałem o czem mówić. Wszystko, co można było powiedzieć o czekającem nas życiu, o urządzeniu się, o planach, było powiedziane, a dalej co? Przecież, gdybyśmy byli zwierzętami, to wiedzielibyśmy, że nie powinniśmy mówić, a tu — przeciwnie, mówić trzeba, a niema o czem dlatego, że zajmuje nie to, co dopuszczalne jest w rozmowach. A przytem jeszcze ten wstrętny zwyczaj ordynarnego obżerania się cukierkami i słodyczami i te wszystkie wstrętne przygotowania przedślubne: rozprawy o mieszkaniu, sypialni, pościeli, szlafrokach, chałatach, bieliźnie, tualetach. Przecież pan rozumie, że jeżeli żenią się według dawnych obyczajów, jak mówił ten stary, to pierzyny, wyprawa, łóżka są jedynie szczegółami, towarzyszącemi misterjum. Ale u nas, kiedy na dziesięciu żeniących się wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden, kto nietylko wierzy w misterjum, ale nawet w to, że co on robi, jest pewnego rodzaju zobowiązaniem; jeżeli na stu mężczyzn wątpliwe, czy znajdzie się choć jeden już dawniej nie żonaty, a na pięćdziesięciu — jeden, któryby już zgóry nie myślał o zdradzeniu żony przy każdej nadarzającej się sposobności; gdy większość patrzy na jazdę do kościoła jako na dodatkowy warunek zawładnięcia daną kobietą — niech pan pomyśli tylko, jak okropnego znaczenia nabierają przy tem te wszystkie szczegóły. Okazuje się, że to właśnie jest rzeczą zasadniczą. Wynika z tego coś w rodzaju sprzedaży. Sprzedaje się rozpustnikowi niewinną dziewczynę i osłania się tę sprzedaż odpowiedniemi formalnościami.




ROZDZIAŁ JEDENASTY

— Wszyscy się żenią w ten sposób i ja się tak ożeniłem; i zaczął się ów osławiony — miodowy miesiąc. Przecież sama ta nazwa jest podła — zasyczał ze złością. — Włóczyłem się raz w Paryżu po wszystkich widowiskach i, zachęcony afiszem, wstąpiłem obejrzeć kobietę z brodą i psa morskiego. Okazało się, że to był tylko mężczyzna w wydekoltowanej sukni i pies, zaszyty w skórę morsa, pływający w wannie z wodą. Wszystko to było niezbyt ciekawe, ale kiedy wychodziłem, właściciel grzecznie mi towarzyszył i, zwróciwszy się do publiczności u wejścia, mówił, wskazując na mnie: — „Zapytajcie tego pana, czy nie warto obejrzeć. Wstąpcie, wstąpcie, tylko franka od osoby!“ — Wstyd mi było powiedzieć, że obejrzeć nie warto, a właściciel prawdopodobnie na to liczył. Tak zapewne dzieje się i z tymi, którzy sami doświadczyli całej ohydy miodowego miesiąca, ale nie rozczarowują innych. Ja też nie rozczarowywałem nikogo, ale teraz nie widzę powodu, dla którego miałbym nie mówić prawdy. Uważam nawet za konieczne mówienie prawdy w tym wypadku. Niezręcznie, wstyd, brzydko, nędznie, ale głównie nudno, do niemożliwości nudno! Coś w tym rodzaju czułem, kiedy uczyłem się palić, kiedy zbierało mi się na wymioty i ciekła mi ślina, ja zaś połykałem ją i udawałem, że mi to sprawia wielką przyjemność. Przyjemność z palenia, podobnie jak z tego, jeżeli wogóle ma być, wystąpi później: trzeba, żeby mąż rozbudził w żonie ten grzech poto, by później mieć z tego rozkosz.
— Jakto grzech? — spytałem. — Przecież pan mówi o najnaturalniejszej właściwości ludzkiej.
— Naturalnej? — powtórzył. — Naturalnej? Wprost przeciwnie, doszedłem do przekonania, że to nie jest... naturalne. Tak, zupełnie... nienaturalne. Niech pan zapyta dzieci lub niezdemoralizowanej dziewczyny. Siostra moja wyszła bardzo młodo zamąż za człowieka dwa razy od niej starszego, a do tego rozpustnika.
Pamiętam, jak zdumieni byliśmy nocy weselnej, kiedy blada, we łzach uciekła od niego i, dygocąc całem ciałem, mówiła, że za nic, że nawet wypowiedzieć nie może, czego on od niej żądał. Naturalne — mówi pan! Naturalne jest jedzenie. Jeść jest radośnie, lekko, przyjemnie, nie wstyd od samego początku, tu zaś i wstrętnie, i wstyd, i boli. Nie, to nie jest naturalne. Przekonałem się, że niezepsuta dziewczyna zawsze tego nienawidzi.
— Jakto? — odparłem. — Jakby w takim razie trwał ród ludzki?
— Acha! Byłe tylko ród ludzki nie zginął! — syknął ze złośliwą ironją, jakby oczekując tej znanej i niemiłej mu odpowiedzi. — Głosić powstrzymywanie się od rodzenia dzieci w imię tego, żeby angielscy lordowie mogli się obżerać — to w porządku. Głosić powstrzymywanie się od rodzenia dzieci w imię tego, żeby było więcej przyjemności — to w porządku, ale spróbuj tylko wspomnieć, żeby wstrzymywać się od rodzenia dzieci w imię moralności — mój Boże, jakiż krzyk zaraz! Ród ludzki nie zginąłby, gdyby kilkunastu ludzi zechciało przestać być świniami. Zresztą, przepraszam pana, razi mnie to światło, czy można je przysłonić? — spytał, wskazując na lampę.
Odpowiedziałem, że mi wszystko jedno, i wtedy pośpiesznie, jak zwykle wszystko robił, stanął na ławce i przysłonił lampę wełnianą firanką.
— A jednak — powiedziałem — gdyby wszyscy uznali to za prawdę, zginąłby ród ludzki.
Odpowiedział nie zaraz.
— Pan się pyta, jak ród ludzki będzie mógł istnieć — mówił, siadając naprzeciw mnie, szeroko rozstawiwszy nogi i oparłszy się o nie łokciami. — A dlaczegóż to ród ludzki ma koniecznie istnieć? — spytał.
— Jakto poco? Inaczej nasby nie było.
— A pocóż mamy istnieć?
— Jakto poco? Żeby żyć.
— A poco żyć? Jeżeli niema żadnego celu, jeżeli życie dane nam jest tylko dla życia jako takiego, żyć niema poco. Jeżeli jest tak, to Schopenhauerowie, Hartmanowie i wszyscy buddyści mają słuszność. Jeżeli zaś cel życia istnieje, to jasne jest, że kiedy cel ten zostanie osiągnięty, życie powinno się skończyć. Tak więc wypada — mówił z jawnem wzruszeniem, widocznie bardzo ceniąc swą myśl. — Tak wypada. Niech pan zwróci uwagę, że jeżeli celem ludzkości jest to, co powiedziano w proroctwach, że wszystko stworzenie zjednoczy się w miłości, że przekują miecze na lemiesze i t. d., to przecież coś przeszkadza osiągnięciu tego celu? Przeszkadzają namiętności. Z namiętności zaś najsilniejszą, najbardziej upartą i złą jest zmysłowa miłość płciowa, i dlatego, jeżeli będą unicestwione namiętności, a zwłaszcza najsilniejsza z nich, miłość płciowa, to proroctwo się spełni, wszystko stworzenie zjednoczy się w miłości, cel człowieczeństwa zostanie osiągnięty i nie będzie poco żyć. Dopóki zaś ludzkość żyje, stoi przed nią ideał, naturalnie, nie ideał królików lub świń, żeby rozmnażać się, jak można najbardziej, i nie małp ani paryżan, żeby jak najbardziej wyrafinowanie korzystać z namiętności płciowej, lecz ideał dobra, osiągalny jedynie dzięki powściągliwości i czystości, ku któremu ludzie zawsze dążyli i dążą. I niech pan zobaczy, co z tego wynika. Wynika, że miłość płciowa — to klapa bezpieczeństwa. Jeśli nie osiągnęło celu pokolenie ludzkości, żyjące teraz, to nie osiągnęło go dlatego tylko, że jest ogarnięte namiętnościami, z których najsilniejsza jest płciowa. A jeżeli namiętność płciowa istnieje, to powstaje nowe pokolenie, a zatem i możność osiągnięcia celu w następnem pokoleniu. Jeśli go zaś i ono nie osiągnie, to znów powstaje następne, i tak, dopóki nie dopnie się celu, nie spełni się proroctwo — i wszystko stworzenie nie zjednoczy się w miłości.
A tak, coby wynikło? Jeżeli przyjąć, że Bóg stworzył ludzi dla osiągnięcia pewnego celu, toby ich stworzył albo śmiertelnymi bez namiętności płciowej, albo wiecznymi. Gdyby byli śmiertelnikami, pozbawionymi namiętności płciowej, to coby z tego wynikło? Wynikłoby mianowicie to, że żyliby i, nie osiągnąwszy celu, marli, a dla osiągnięcia celu Bóg musiałby stworzyć nowych ludzi. Gdyby zaś byli wiecznymi, to przypuśćmy (chociaż tym samym ludziom trudniej jest niż nowym pokoleniom poprawiać błędy i dążyć do doskonałości), przypuśćmy zresztą, że po wielu tysiącach lat dopięliby celu, ale potem cóż z nimi robić? Gdzie ich podziać? Najlepiej jest właśnie tak, jak jest. Ale może taki sposób wyrażania się nie odpowiada panu? Może pan jest ewolucjonistą? I w tym wypadku jednak wynika to samo. Najwyżej stojącym gatunkiem zwierząt są ludzie. Aby utrzymać się w walce z innemi zwierzętami, powinni oni połączyć się razem jak rój pszczół, a nie bez końca się rozmnażać. Powinni czynić tak, jak teraz, to jest najlepiej. Trzeba więc, aby ludzkość dążyła do powściągliwości, a nie do rozpalenia żądzy, do czego właśnie zmierza całe urządzenie naszego życia.
Milczał chwilę.
— Ród ludzki zatem zginie. A czy naprawdę ktoś, choćby nie wiem jak patrzył na świat, mógł o tem powątpiewać. Przecież to jest tak nieuchronne, jak śmierć. Przecież według wszelkich nauk kościelnych nadejdzie koniec świata i to samo bezwzględnie wynika z nauki. Cóż więc dziwnego, że z przesłanek moralnych wynika to samo.
Długo potem milczał, dopalał papierosa i, wyjąwszy z woreczka świeże papierosy, poukładał je w swej starej wybrudzonej papierośnicy.
— Rozumiem myśli pana — powiedziałem — coś podobnego twierdzą niektórzy sekciarze.
— Tak, tak, mają słuszność — powiedział. — Namiętność płciowa w jakichkolwiek bądź warunkach jest złem, złem strasznem, z którem trzeba walczyć, a nie popierać je jak u nas. Słowa ewangelji, że ten, który spojrzy na kobietę, aby jej pożądać, już popełnił cudzołustwo w duszy swojej, stosują się nietylko do cudzych żon, ale właśnie — i to głównie — do własnej żony.




ROZDZIAŁ DWUNASTY

W naszym zaś świecie bywa wprost odwrotnie. Jeżeli nawet człowiek, będąc kawalerem, myślał o powściągliwości, to po ożenieniu się każdy uważa powściągliwość za rzecz zbędną. Przecież te odjazdy po weselu, te odosobnienia, dokąd za zgodą rodziców udają się młodzi — przecież to jest pozwolenie na rozpustę. Ale prawo moralności mści się samo, kiedy się je łamie. Jakkolwiek gorąco pragnąłem stworzyć sobie miodowy miesiąc, nie udawało mi się. Przez cały czas odczuwałem wstyd, wstręt i nudę. Ale wkrótce potem było mi ciężej jeszcze. Zaczęło się to bardzo prędko. Zdaje się, że już na trzeci czy na czwarty dzień zastałem ją znudzoną i spytałem: dlaczego? Zacząłem ją obejmować, gdyż tego jedynie według mnie mogła pragnąć, ale ona usunęła moją rękę i rozpłakała się. Dlaczego? Nie umiała powiedzieć — ale było jej smutno i ciężko. Prawdopodobnie zmęczone nerwy podsunęły jej prawdę o obrzydliwości naszych stosunków, ale nie umiała tego wypowiedzieć. Zacząłem się dopytywać, odpowiedziała, że jej smutno bez matki. Zdawało mi się, że to nieprawda. Zacząłem ją uspokajać, nie mówiąc nic o matce. Nie rozumiałem, że poprostu było jej ciężko, a matka była jedynie wymówką. Ale ona obraziła się zaraz, że nie wspomniałem o matce, jakgdybym jej niedowierzał. Powiedziała mi, iż widzi, że jej nie kocham. Zarzuciłem jej, że kaprysi, i nagle twarz jej zmieniła się zupełnie, zamiast smutku odbiło się na niej rozdrażnienie — i w najbardziej jadowitych słowach zaczęła mi robić wyrzuty co do mojego egoizmu i okrucieństwa. Spojrzałem na nią. Cała jej twarz wykazywała najzupełniejszy chłód, niechęć i prawie nienawiść. Pamiętam, jak się przeraziłem, zobaczywszy to. Jakto? Cóż to takiego? Miłość, związek dusz, a zamiast tego... To być nie może! Przecież to nie ona! Próbowałem ją ułagodzić, ale natknąłem się na taki niezdobyty mur chłodnej, jadowitej zaciętości, że nie zdążyłem się obejrzeć, gdy rozdrażnienie ogarnęło i mnie i nagadaliśmy sobie wiele niemiłych słów. Wrażenie tej pierwszej kłótni było okropne. Nazwałem to kłótnią, nie była to jednak kłótnia, tylko uwidocznienie tej otchłani, która w rzeczywistości między nami istniała. Miłość wyczerpała się wraz z zaspokojeniem zmysłowości, i stanęliśmy naprzeciw siebie w naszym rzeczywistym wzajemnym stosunku, jak dwaj najzupełniej obcy sobie egoiści, pragnący jedynie zdobyć jeden za pośrednictwem drugiego jak najwięcej przyjemności. Nazwałem kłótnią to, co zaszło między nami, ale nie była to kłótnia, tylko skutek zaniku zmysłowości, który uwidocznił nasz rzeczywisty stosunek do siebie. Nie rozumiałem, że ten chłodny i wrogi stosunek był naszym normalnym stosunkiem, nie rozumiałem zaś dlatego, że nasz początkowo wrogi stosunek bardzo prędko przysłonił się znowu owocem zmysłowości t. j. kochaniem się.
Myślałem, żeśmy się pokłócili i pogodzili i że się to więcej nie powtórzy, ale w tym samym miodowym miesiącu bardzo prędko nastąpił okres przesytu, znów przestaliśmy być sobie potrzebni i znów powstała kłótnia. Druga kłótnia dotknęła mnie jeszcze boleśniej niż pierwsza. Znaczyła bowiem, że pierwsza nie była przypadkiem, ale że zajść musiała i prawdopodobnie zajdzie nieraz — myślałem. Druga kłótnia tem bardziej mnie zabolała, że wynikła z pozornie zupełnie urojonego powodu. Coś tam z powodu pieniędzy, których nigdy nie żałowałem i w żaden sposób nie mogłem żałować żonie. Pamiętam tylko, iż tak zakręciła, że jakaś moja uwaga okazała się odzwierciedleniem chęci supremacji nad nią przez pieniądze, dzięki którym osiągnąłem swoją wyłączną nad nią władzę. Coś niemożliwego, głupiego, nienaturalnego dla niej i dla mnie. Rozdrażniłem się, zacząłem jej robić wyrzuty, że jest niedelikatna, ona mnie również, i wszystko rozpoczęło się znowu. W słowach jej, w wyrazie twarzy i oczu zobaczyłem tę samą okrutną, chłodną zawziętość, która już przedtem mnie tak uderzyła. Z bratem, z nieprzyjaciółmi, z ojcem, pamiętam, kłóciłem się nieraz, ale między nami nigdy nie było jak tutaj tej szczególnej jadowitej złości. Znów jednak minął jakiś czas: nienawiść wzajemna ukryła się pod płaszczem miłości, t. j. zmysłowości, i pocieszałem się jeszcze myślą, że te dwie kłótnie były tylko omyłką, którą można poprawić. Ale oto powstała trzecia, czwarta kłótnia, i zrozumiałem, że to nie jest przypadek, że tak być musi, tak będzie, i przeraziłem się na myśl o tem, co mnie czeka. Prócz tego męczyła mnie jeszcze ta okropna myśl, że to ja tylko tak brzydko żyję z żoną, nie tak, jak się spodziewałem, ponieważ w innych małżeństwach tak nie bywa. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to los powszechny, że wszyscy tak, jak i ja, uważają to za wyjątkowe nieszczęście, kryją to wyjątkowe i hańbiące nieszczęście nietylko przed innymi, ale i przed samymi sobą — i sami przed sobą się do tego nie przyznają.
Zaczęło się to od pierwszych dni i trwało przez cały czas, wciąż się wzmagając i zaostrzając.
W głębi duszy odrazu od pierwszego tygodnia poczułem, że się zgubiłem, że wynikło nie to, czego oczekiwałem, że małżeństwo nietylko nie jest szczęściem, lecz jest czemś bardzo ciężkiem, ale jak wszyscy nie chciałem się do tego przyznać (i dziś nie przyznałbym się, gdyby nie zakończenie) i kryłem to nietylko przed innymi, ale i przed samym sobą. Teraz zdumiewam się, jak mogłem nie widzieć swego prawdziwego położenia. Widzieć je można było i dlatego, że kłótnie wynikały zawsze z takich powodów, iż po ich skończeniu niesposób było sobie przypomnieć ich początku.
Rozsądek nie dążył zmyślać dostatecznych powodów ze względu na wciąż istniejącą zawziętość. Ale jeszcze bardziej uderzająca była wątłość pretekstów do pogodzenia się. Czasami bywały słowa i wyjaśnienia, łzy nawet, a czasami — och, wstręt ogarnia na samo wspomnienie — po najbardziej okrutnych słowach — nagle w milczeniu spojrzenia, uśmiechy, pocałunki, uściski... Tfu! Ohyda! Jak mogłem nie widzieć całej tej obrzydliwości!




ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Weszło dwóch pasażerów i zaczęło się sadowić na jednej z dalszych ławek. Milczał, póki tamci siadali. Ale gdy tylko ucichli, ciągnął dalej, widocznie na chwilę nawet nie tracąc wątku swej myśli.
— Ale co jest najbardziej plugawe — zaczął — przypuszcza się w teorji, że miłość jest czemś wstrętnem, świńskiem, o czem mówić i wspominać wstyd bierze i obrzydliwość. Przecież nie napróżno przyroda zrobiła to wstrętnem i haniebnem. A jeżeli to już jest wstrętne i haniebne, to tak trzeba to ujmować. A tu przeciwnie, ludzie udają, że to wstrętne i haniebne — jest piękne i wzniosłe.
Jakie były pierwsze oznaki mojej miłości? Te, mianowicie, że oddawałem się zwierzęcym wybrykom, nietylko się ich nie wstydząc, ale nie wiedzieć dlaczego, pyszniąc się wprost ich możliwością. Nie wgłębiając się wcale nietylko w jej życie duchowe, ale nawet w fizyczne, dziwiłem się, skąd się brała złość nasza ku sobie; a rzecz przecież była najzupełniej jasna. Złość ta była protestem natury ludzkiej przeciw zezwierzęceniu, które ją dławiło.
Dziwiłem się nienawiści naszej ku sobie. Przecież inaczej być nie mogło. Nienawiść była jedynie wzajemną nienawiścią wspólników przestępstwa i za podżeganie, i za uczestnictwo w niem. Czyż to nie było przestępstwem, że kiedy ta nieszczęśliwa zaszła w pierwszym miesiącu w ciążę, świński nasz związek trwał dalej. Sądzi pan może, że odstępuję od opowiadania. Bynajmniej. Ciągle opowiadam panu, jak zabiłem moją żonę. Na sądzie pytano mnie, czem i jak ją zabiłem. Głupcy! Myślą, że zabiłem ją wtedy nożem piątego października. Zabiłem ją nie wtedy, lecz daleko wcześniej. Tak samo, jak wszyscy oni teraz zabijają, wszyscy, wszyscy!
— Ależ w jaki sposób?
— Przecież to zdumiewające, że nikt nie chce widzieć tego, co jest tak jasne i oczywiste, tego, co powinni widzieć i głosić doktorzy, o czem jednak oni milczą.
Rzecz przecież jest zupełnie prosta. Mężczyzna i kobieta stworzeni są na podobieństwo zwierząt: po płciowej miłości następuje ciąża, potem karmienie, stany tego rodzaju, że przy nich zarówno dla kobiety, jak i dla dziecka, płciowa miłość jest szkodliwa. Liczba mężczyzn i kobiet jest jednakowa. Cóż więc z tego wynika? Zdaje się, rzecz jasna. I nie trzeba wielkiego rozumu, żeby wyprowadzić stąd wniosek, jaki wyprowadzają zwierzęta, t. j. powściągliwość. Ale nie. Nauka doszła do tego, że znalazła we krwi jakieś tam leukocyty, które w niej biegają, i najrozmaitsze inne subtelne głupstwa, a tego pojąć nie mogła. Przynajmniej nie słyszy się, żeby o tem mówiła.
I oto dla kobiety istnieją dwa wyjścia: jedno — zrobić z siebie potwora, zniszczyć lub niszczyć w sobie (w miarę potrzeby) zdolność być kobietą, t. j. matką, poto, żeby mężczyzna mógł bez przerwy, w spokoju rozkoszować się kobietą, albo drugie wyjście, nawet nie wyjście, ale zwykłe brutalne naruszenie praw przyrody, które dokonywa się we wszystkich tak zwanych uczciwych rodzinach, to mianowicie, że kobieta wbrew swej naturze, musi być jednocześnie i ciężarną, i karmicielką, i kochanką, powinna być tem, do czego nie zniża się żadne zwierzę. Oczywiście, musi jej zbraknąć sił. Dlatego w naszej sferze panuje histerja, nerwy, a wśród ludu — opętanie. Niech pan zwróci uwagę, że wśród uczciwych dziewczyn niema opętanych, a tylko u zamężnych, i to żyjących z mężami. Tak się dzieje u nas i tak samo w całej Europie. Wszystkie szpitale przepełnione są rozhisteryzowanemi kobietami, naruszającemi prawa przyrody. A przecież opętane i pacjentki Charcot’a — to zupełne kaleki, a półkalek na świecie jest mrowie. Pomyśleć tylko, jaka wielka rzecz odbywa się w kobiecie, kiedy ma płód w łonie albo karmi nowonarodzone dziecko. Rośnie to, co przedłuża nasze istnienie, staje się naszym następcą. I czem pogwałca się to święte dzieło? Strach pomyśleć! I rozprawia się o swobodzie, o prawach kobiety. To zupełnie to samo, jakby ludożercy odkarmiali wziętych przez siebie do niewoli na pożarcie, a jednocześnie zapewniali, że troszczą się o ich prawa i swobodę.
Wszystko to było nowe i uderzyło mnie.
— Jakto? Jeżeli tak — powiedziałem — to z tego wynika, że kochać żonę można raz na dwa lata, a mężczyzna...
— Mężczyzna musi. Znów ci kochani kapłani nauki zapewnili wszystkich... Jabym tym znachorom kazał spełniać powinności tych kobiet, które, według ich zdania, konieczne są dla mężczyzn. Coby wtedy powiedzieli? Człowiekowi można wmówić, że niezbędna jest dlań wódka, tytoń, opjum, i wszystko to stanie się dlań niezbędne. Wynika stąd, że Bóg nie pojął tego, jak być powinno, i dlatego, nie spytawszy się wprzódy znachorów, źle świat urządził. Jak pan widzi, to się nie zgadza. Dla mężczyzn bezwarunkowo konieczne jest (tak też postanowili) zadawalniać swą żądzę, gdy nagle przyłączyło się tu rodzenie i karmienie dzieci, które przeszkadzają zaspokojeniu tej potrzeby. Jakże więc? Trzeba zwrócić się do znachorów, już oni to urządzą. I rzeczywiście coś wymyślili. Ach, kiedyż rozstaną się znachorzy ze swemi oszustwami! Już czas. Do czego już doszło? Ludzie szaleją i zabijają się, wszystko z tego powodu. A czyż może być inaczej? Zwierzęta jakgdyby wiedziały, że potomstwo podtrzymuje ciągłość gatunku i trzymają się w tem pewnych zasad. Tylko człowiek o tem nie wie i wiedzieć nie chce. Kłopocze się o to jedynie, żeby mieć jak najwięcej przyjemności. I któż? Człowiek, król przyrody! Niech pan zwróci uwagę, że zwierzęta łączą się z sobą wtedy tylko, kiedy mogą stwarzać potomstwo, a plugawy król przyrody — zawsze, byleby mieć przyjemność! I mało tego — uszlachetnia jeszcze tę małpią czynność nazwą perły stworzenia — miłości. I w imię tejże miłości, to jest plugastwa, gubi się połowę rodu ludzkiego. Ze wszystkich kobiet, które powinny być współpracownicami w dążeniu ludzkości ku prawdzie i szczęściu, on w imię swej rozkoszy robi nie pracownice, lecz wrogów.
— Niech pan spojrzy, co hamuje wszędzie postęp ludzkości: kobiety. A dlaczegóż to czynią? Tylko z tego powodu. Tak, tak — powtórzył kilka razy i zaczął chodzić, wyjmować papierosy i palić, chcąc widocznie się nieco uspokoić.




ROZDZIAŁ CZTERNASTY

— Taką właśnie świnią byłem — ciągnął dalej zwykłym już tonem.
— Najgorsze było to, że żyjąc w tej ohydzie, wyobrażałem sobie, iż dlatego, że inne kobiety mnie nie nęcą, jestem człowiekiem moralnym, moje pożycie rodzinne jest uczciwe i nie ponoszę żadnej winy, a jeżeli u nas powstają kłótnie, to winna jest tylko ona i jej charakter. Winna zaś, rozumie się, nie była. Była taka sama, jak wszystkie, jak większość. Wychowano ją tak, jak tego wymaga stanowisko kobiety w naszem społeczeństwie i w ten sposób, w jaki wychowuje się wszystkie bez wyjątku kobiety warstw posiadających, których w inny sposób wychować nie można. Rozprawiają o jakiemś nowoczesnem wykształceniu kobiecem. Wszystko to czcze słowa. Wykształcenie kobiety powinno być właśnie takie przy istniejącym szczerym, prawdziwym, wszystko obejmującym na nią poglądzie.
Wykształcenie zaś kobiety zawsze będzie odpowiadało poglądowi na nią mężczyzny. Wszyscy wiemy przecież, w jaki sposób mężczyźni patrzą na kobietę. — „Wein, Weiber und Gesang“ — tak też głoszą poeci w wierszach. Niech pan weźmie całą poezję, całe malarstwo, całą rzeźbę, od wierszy miłosnych, nagich Wener i Fryne począwszy: wszędzie widać, że kobieta jest przedmiotem rozkoszy, zarówno w zaułkach przedmieścia, jak i na najwykwintniejszym balu. I niech pan zwróci uwagę na chytrość djabła: no, rozkosz, przyjemność, niechby każdy wiedział, że przyjemność, że kobieta — to smaczny kąsek. Ale nie! najpierw rycerze upewniali, że ubóstwiają kobietę (ubóstwiają, a jednak patrzą na nią, jak na przedmiot rozkoszy). Teraz zaś zapewniają, że ją szanują. Jedni ustępują jej miejsca, podnoszą chusteczki; drudzy przyznają jej prawo sprawowania wszystkich urzędów, rządzenia i t. d. Tak postępują wszyscy, a pogląd na nią jest wciąż ten sam. Kobieta jest źródłem rozkoszy, ciało jej — środkiem ku temu. I ona wie o tem tak samo, jak w niewolnictwie. Niewolnictwo przecież jest jedynie korzystaniem jednych z przymusowej pracy wielu innych jednostek. Dlatego też, żeby niewolnictwa nie było, trzeba, by ludzie nie chcieli korzystać z przymusowej pracy innych i uważali to za grzech i wstyd. A tymczasem zmieniają zewnętrzną formę niewolnictwa, wprowadzają, że nie wolno będzie zawierać kontraktów sprzedażnych z niewolnikami i przypuszczają z całą pewnością siebie, że niewolnictwa już niema. Jednak nie widzą i nie chcą widzieć tego, że niewolnictwo istnieje w dalszym ciągu dlatego, że ludzie ciągle lubią i uważają za dobre i sprawiedliwe korzystać z cudzej pracy. A ponieważ uważają to za dobre, zawsze znajdą się ludzie silniejsi i bardziej chytrzy od innych i będą umieli to zrobić. To samo tyczy się emancypacji kobiet. Niewola kobiety polega przecież na tem, że ludzie pragną i uważają za rzecz dobrą korzystać z niej jako z przedmiotu rozkoszy. Uwalniają więc kobietę, dają jej wszelkiego rodzaju przysługujące mężczyznom prawa, ale patrzą na nią w dalszym ciągu jak na źródło rozkoszy; tak ją wychowują w dzieciństwie i tak urabia ją opinja. I z tego względu jest ona wciąż poniżoną, zepsutą niewolnicą, a mężczyzna — wciąż tym samym rozpustnym właścicielem niewolników.
Oswobadzają kobietę na kursach, w parlamentach, a patrzą na nią jak na przedmiot rozkoszy. Nauczcie ją w ten sposób patrzeć na siebie, jak ją u nas nauczono, a zostanie na zawsze upadłą istotą. Albo będzie przy pomocy łajdaków-doktorów zapobiegać narodzeniu się płodu — to jest będzie zupełną prostytutką, która spadła już nie do poziomu zwierzęcia, ale do poziomu rzeczy, albo będzie, co zdarza się w większości wypadków, nerwowo chorą, nieszczęśliwą histeryczką, nie mającą możności rozwoju duchowego. Gimnazja i kursy nie mogą tego zmienić. Zmienić ten stan rzeczy może jedynie zmiana poglądu mężczyzn na kobiety i kobiet na samych siebie. Zmieni to się wtedy tylko, kiedy kobieta będzie uważała dziewictwo za rzecz najgodniejszą, a nie tak, jak teraz, za wstyd i hańbę. Póki tego niema, ideałem każdej dziewczyny bez względu na jej wykształcenie będzie przyciąganie do siebie możliwie jak największej ilości mężczyzn, jak najwięcej samców, żeby mieć możność wyboru.
A że jedna umie lepiej od drugiej matematykę, a druga grać na harfie — to niczego nie zmienia. Kobieta jest szczęśliwa i osiąga to, czego najbardziej może sobie życzyć, kiedy oczaruje mężczyznę. I dlatego główne zadanie kobiety polega na tem, by umieć go oczarować. Tak było i będzie. Tak się to dzieje w naszym świecie w życiu dziewiczem, tak trwa i u zamężnych. W życiu dziewcząt potrzebne to jest dla wyboru, u zamężnych — dla władzy nad mężem.
Jedno jest, co przerywa lub przynajmniej zwalnia na czas pewien ten tryb życia — to dzieci; ale wtedy tylko, kiedy kobieta nie jest potworem i karmi sama. Lecz tu znów doktorzy...
Żona moja, która sama chciała karmić i karmiła pięcioro następnych dzieci, przy pierwszem dziecku zaniemogła. Ci doktorzy, którzy cynicznie ją rozbierali i obmacywali, za co musiałem im dziękować i płacić, mili ci doktorzy orzekli, że nie powinna karmić, i odrazu na początek pozbawiono ją tej jedynej możliwości, która mogłaby uchronić ją od kokieterji. Karmiła mamka, to znaczy, że korzystaliśmy z biedy, nędzy i ciemnoty kobiety, skusiliśmy ją od własnego dziecka do naszego i za to ubraliśmy ją w czepek z koronkami. Ale rzecz nie w tem. Rzecz w tem, że właśnie w czasie jej uwolnienia się od ciąży i karmienia obudziła się w niej ze szczególną siłą uśpiona przedtem kobieca kokieterja. I we mnie jako odpowiednik tego ze szczególną siłą ujawniły się męki zazdrości, które bez przerwy dręczyły mnie przez cały czas mego małżeństwa, ponieważ nie mogą nie dręczyć wszystkich tych mężów, którzy żyją z żonami tak, jak ja, t. j. niemoralnie.




ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

— Przez cały czas mego małżeństwa nie przestawałem doznawać udręczeń zazdrości. Ale były okresy, kiedy szczególnie silnie cierpiałem. Jednym z takich okresów był ten właśnie, kiedy po pierwszem dziecku doktorzy zabronili jej karmić. Doznawałem w owym czasie tej szczególnej zazdrości po pierwsze dlatego, że żona odczuwała pewien właściwy matce niepokój, wywołany przez nieuzasadnione zakłócenie normalnego trybu życia; po drugie dlatego, że zobaczywszy, z jaką łatwością odrzuciła moralny obowiązek macierzyński, trafnie, choć podświadomie wywnioskowałem, że tak samo łatwo jej będzie odrzucić małżeński, tem bardziej, że była zupełnie zdrowa i pomimo zakazu sympatycznych lekarzy karmiła następne dzieci i doskonale je wykarmiła.
— Widać, że pan nie lubi doktorów — powiedziałem, zauważywszy szczególnie gniewny ton jego głosu za każdym razem, kiedy o nich wspominał.
— Tu nie chodzi o sympatję lub antypatję. Zmarnowali moje życie, jak zgubili i gubią życie tysięcy, setek tysięcy ludzi, a nie mogę nie łączyć skutku z przyczyną. Rozumiem, że chcą jak adwokaci i inni zarabiać pieniądze, ale chętnie oddałbym połowę swego dochodu i każdy, ktoby zrozumiał to, co oni robią, chętnieby oddał połowę swego majątku, byleby tylko nie mieszali się do naszego rodzinnego życia i nie zbliżali się do nas. Nie zbierałem przecież danych, ale znam dziesiątki wypadków, a jest ich niezliczone mnóstwo, kiedy zabili dziecko w łonie matki, przekonując, że matka nie może urodzić, a matka potem doskonale rodzi, to znów matkę pod pozorem jakichś tam operacyj. Przecież nikt tych morderstw nie liczy, jak nie liczono morderstw inkwizycji dlatego, że uważano, iż działo się to dla dobra ludzkości. Zliczyć nie można zbrodni, przez nich dokonywanych. Ale wszystkie te zbrodnie są niczem w porównaniu z moralną zgnilizną, materjalizmem, który oni szerzą po świecie zwłaszcza przez kobiety. Już nie mówię o tem, że jeżeli iść za ich wskazówkami, to wobec możliwości zarażenia się wszędzie ludzie powinni dążyć nie do łączności, a do samotności. Według ich mniemania wszyscy powinni siedzieć oddzielnie i nie wypuszczać z ust szprycy z karbolem (zresztą odkryli, że i to do niczego). Ale to jeszcze nic. Główna trucizna to demoralizacja ludzi, a kobiet w szczególności.
Dziś już nie można powiedzieć: — „Żyjesz źle, żyj dobrze“ — nie można tego powiedzieć ani sobie, ani innym. A jeżeli źle żyjesz, to przyczyna tego leży w anormalności podniet nerwowych.
I trzeba pójść do nich, a wtedy przepiszą za trzydzieści pięć groszy lekarstwa, i pan je zażywa. Gdy będzie z panem jeszcze gorzej, wtedy znowu lekarstwa, znowu doktorzy. Doskonała historja!
Ale nie w tem rzecz. Mówiłem, że ona świetnie sama karmiła dzieci i że jedynie ciąża i karmienie ratowały mnie od mąk zazdrości. Gdyby nie to, wszystko stałoby się wcześniej. Dzieci ratowały mnie i ją. W ciągu ośmiu lat urodziło się pięcioro dzieci. I wszystkie prócz pierwszego karmiła sama.
— A gdzież są teraz pańskie dzieci? — spytałem.
— Dzieci — powtórzył lękliwie.
— Przepraszam, może to zbyt przykre dla pana wspomnienie?
— Nie, nie, nic nie szkodzi! Dzieci wzięła do siebie siostra i brat żony. Nie dano mi ich. Oddałem im cały mój majątek, a oni mi dzieci nie dali. Przecież jestem czemś w rodzaju warjata. Jadę teraz od nich. Widziałem je, ale mi ich nie oddadzą. Mogłem je przecież tak wychować, że nie byłyby podobne do swoich rodziców, a teraz będą takiemi samemi. No tak, ale cóż robić. Zrozumiałe, że mnie ich nie dadzą i nie zawierzą. I nie wiem, czy miałbym siły wychować je. Myślę, że nie. Jestem już ruiną, kaleką. Jedno tylko tli się we mnie. Wiem. To wiara, że wiem to, o czem nieprędko wszyscy inni się dowiedzą. — Tak, dzieci żyją i rosną na takich samych dzikusów, jak wszyscy wokoło mnie. Widziałem je, trzy razy widziałem. Nic nie mogę dla nich zrobić! Nic! Jadę teraz do siebie na południe. Mam tam domek i ogródek.
Tak, nieprędko ludzie dowiedzą się o tem, co ja wiem. Czy dużo żelaza i jakie metale są na słońcu i gwiazdach, dowiedzieć się można, ale o tem, co demaskuje nasze świństwo — trudno, ogromnie trudno!
Pan przynajmniej słucha i za to jestem wdzięczny.




ROZDZIAŁ SZESNASTY

— Przypomniał mi pan dzieci. I znów jakie straszne kłamstwa mówi się o nich. Dzieci — błogosławieństwo Boże, dzieci — radość. Przecież to wszystko jest kłamstwem. Wszystko to było kiedyś, ale teraz niema niczego podobnego. Dzieci — to męczarnia i nic więcej. Większość matek tak poprostu czuje i czasami nienaumyślnie przyzna się do tego. Niech pan zapyta większości matek z naszej sfery, sfery ludzi zamożnych; powiedzą panu, że nie chcą mieć dzieci z obawy, że dzieci mogą zachorować i umrzeć; a jeżeli już urodziły, nie chcą karmić, żeby nie przywiązywać się i nie cierpieć. Przyjemność, jaką sprawia im dziecko wdziękiem swych rączek, nóżek i całego ciałka, zadowolenie, które dziecko daje, mniejsze jest od cierpienia, którego doznają, nie mówiąc nawet o chorobie lub utracie dziecka, ale już wskutek samej obawy przed możliwością choroby lub śmierci. Zważywszy wszystkie wygody i niewygody, okazuje się, że mieć dzieci jest niewygodnie, i dlatego nie zdradza się ku temu chęci. Kobiety mówią o tem prosto i śmiało, wyobrażając sobie, że to pochodzi z miłości ku dzieciom, uczucia dobrego i chwalebnego, którem się szczycą. Nie widzą jednak, że rozumowaniem tego rodzaju negują miłość i umacniają tylko swój egoizm. Wdzięk dziecka sprawia im mniej przyjemności niż strach o nie — cierpień, dlatego to dziecko, które mogłyby kochać, nie jest im potrzebne. Poświęcają nie siebie dla ukochanej istoty, ale ukochaną w przyszłości istotę dla siebie. Jasne jest, że to nie miłość, lecz egoizm. Ale nie podnosi się ręka, aby sądzić te matki z zamożnych rodzin, gdy się przypomni to wszystko, co one w naszem pańskiem życiu przecierpią dzięki doktorom podczas choroby dziecka. Gdy przypomnę sobie teraz życie i stan żony w pierwszych latach małżeństwa, kiedy mieliśmy troje — czworo dzieci, ogarnia mnie przerażenie.
Życie nasze jakby zupełnie nie istniało. Było to jakieś ciągłe niebezpieczeństwo, ratowanie się przed niem, niebezpieczeństwo, na nowo grożące, znów rozpaczliwe wysiłki i znów ratunek — wciąż takie położenie, jak na ginącym okręcie. Czasami wydawało mi się, że to było robione naumyślnie, że ona udawała tylko niepokój o dzieci, żeby mnie pognębić. Przecież to tak prosto rozstrzygało wszystkie pytania na jej korzyść. Zdawało mi się, że wszystko, co mówiła i czyniła w tych wypadkach, jest udane. Jednak nie było tak; ona sama strasznie się męczyła i zadręczała ciągle dziećmi, ich zdrowiem i chorobami. Była to tortura i dla niej, i dla mnie. I nie mogła się nie męczyć. Przecież miała jak i większość kobiet pociąg do dzieci, zwierzęcą żądzę karmienia, pieszczenia, obrony. Ale nie była pozbawiona tego, co zwierzęta, t. j. wyobraźni i rozsądku. Kura nie boi się tego, co może się przytrafić kurczakowi, nie zna wszystkich chorób, które mogą go dosięgnąć, nie zna wszystkich środków, o których ludzie myślą, że mogą uratować od chorób i śmierci. I dzieci dla kury nie są męczarnią. Robi ona dla swych piskląt to, co jest dla niej naturalne i przyjemne. Dzieci są dla niej radością. Jeżeli pisklę zachoruje, to troski jej są ściśle określone: grzeje i karmi je. Robiąc to, wie, że robi wszystko, co potrzeba. Gdy pisklę zdechnie, nie pyta samej siebie, dlaczego umarło, dokąd poszło; pogdacze, potem przestanie i żyje znów jak dawniej. Ale u naszych nieszczęsnych kobiet i u mojej żony zachodziło zupełnie coś innego. Nie mówię już o chorobach, jak trzeba leczyć, i o tem, jak wychować, ale ze wszystkich stron słyszała i czytała najróżnorodniejsze, wciąż zmieniające się prawidła: karmić tak lub tem; nie, nie tak, nie tem, a tak; ubierać, poić, kąpać, układać do snu, przechadzać się, powietrze; co do tego wszystkiego my, a zwłaszcza ona, co tydzień dowiadywaliśmy się o nowych prawidłach. Jakgdyby od wczoraj zaczęto rodzić dzieci. A nie w ten sposób nakarmiła, nie w ten sposób wykąpała, nie na czas, no i dziecko zachorowało, i okazuje się, że jesteśmy winni i zrobiliśmy nie to, co trzeba było zrobić.
Tyle tymczasem o zdrowiu. I to męka. A jeżeli już dziecko zachoruje, wtedy koniec. Istne piekło. Sądzi się naogół, że chorobę można leczyć i że istnieje taka nauka i tacy ludzie — doktorzy, którzy to umieją. Nie wszyscy, ale najlepsi umieją. I oto dziecko zachorowało, i trzeba natrafić na tego najlepszego, tego, który uratuje, a wtedy dziecko jest uratowane, a jeżeli nie złapiesz tego doktora albo mieszkasz nie tam, gdzie on mieszka — dziecko jest stracone. I nie ona jedna tylko w to wierzyła, wierzą w to wszystkie kobiety jej sfery, ze wszystkich stron słyszy się tylko o tem. U Katarzyny Siemionowny umarło dwoje, bo nie wezwano na czas Iwana Zacharycza, a u Marji Iwanowny Iwan Zacharycz uratował najstarszą dziewczynkę. A u Piętrowych według rady doktora na czas rozjechali się wszyscy po hotelach i zostali przy życiu, a gdyby się nie rozjechali, dzieciby umarły. A ta miała wątłe dziecko, pojechali za radą doktora na Południe i dziecko uratowali. Jak tu się nie męczyć i nie denerwować przez całe życie, kiedy życie dzieci, do których ona jest zwierzęco przywiązana, zależy od tego, żeby na czas się dowiedzieć, co powie o tem Iwan Zacharycz, a nikt nie wie, co on powie. Najmniej ze wszystkich on sam dlatego, że wie dobrze, iż nic nie wie i nikomu nie może pomóc, tylko kręci, jak wypadnie, byle nie przestano mu wierzyć, że on coś wie. Przecież gdyby była zupełnem zwierzęciem, nie męczyłaby się tak. Gdyby zaś była zupełnym człowiekiem, toby wierzyła w Boga, mówiłaby i myślała, jak mówią wierzący: „Bóg dał, Bóg wziął. Przed Bogiem nie uciekniesz“. Całe życie z dziećmi nie było dla żony, a więc i dla mnie, radością, lecz męką. Jak można się nie męczyć? I męczyła się ciągle. Zdarzało się, że dopiero co uspokajaliśmy się po jakiejś scenie zazdrości albo zwyczajnej kłótni i myślimy o wspólnem życiu, czytaniu i rozmyślaniu; dopiero co wzięliśmy się do czegoś, a tu nadchodzi wiadomość, że Wasię mdli, albo że Mania miała wypróżnienie z krwią, albo Jędruś ma wysypkę, no i koniec wszystkiemu. Dokąd jechać, do jakich doktorów, jak separować? I zaczynają się lewatywy, temperatury, mikstury i doktorzy. Nie zdąży się to skończyć, kiedy zaczyna się coś nowego. Nie było normalnego, ustabilizowanego życia rodzinnego. Było natomiast, jak już panu mówiłem, ciągłe ratowanie się od urojonych i rzeczywistych niebezpieczeństw. Tak to się dzieje w większości rodzin. A w mojej rodzinie było to szczególnie silne. Żona kochała dzieci i była łatwowierna. W ten sposób obecność dzieci nietylko nie polepszała naszego życia, ale je wręcz zatruwała. Prócz tego dzieci stanowiły dla nas jeszcze jeden powód do kłótni. Od czasu ich narodzin, w miarę jak rosły, stawały się narzędziem i przedmiotem sporu. Nietylko przedmiotem sporu, ale wprost bronią w walce: jakgdybyśmy wprost walczyli z sobą zapomocą dzieci, każde z nas miało swoje ukochane dziecko — narzędzie walki. Ja walczyłem najwięcej starszym — Wasią, ona zaś — Lizą. Prócz tego, gdy dzieci podrosły i usposobienia ich się skrystalizowały, stały się one sprzymierzeńcami, których przyciągaliśmy — każde z nas na swoją stronę. Biedne dzieci strasznie przez to cierpiały, ale wśród ciągłej wojny nie mieliśmy czasu o nich myśleć. Dziewczynka była moją stronniczką, starszego zaś chłopca, podobnego do niej, jej ulubieńca, wprost nienawidziłem.




ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

— Takeśmy więc żyli. Stosunki stawały się wciąż bardziej i bardziej wrogie. I wreszcie doszło do tego, że już nie różnica zdań wywoływała wrogi nastrój, ale wrogi nasz nastrój wywoływał różnicę zdań. Cokolwiek bądź powiedziała, już zgóry się na to nie zgadzałem, zupełnie tak samo i ona.
W czwartym roku pożycia zadecydowaliśmy jakoś oboje, że zrozumieć, zgodzić się wzajemnie nie możemy. Zaniechaliśmy już prób dogadania się ze sobą. Co do najprostszych zagadnień, a szczególnie co do dzieci pozostawaliśmy każde przy swojem zdaniu. Kiedy sobie to teraz przypominam, widzę, że poglądy, których broniłem, wcale nie były mi tak drogie, żebym nie mógł ustąpić, ale ona była przeciwnego zdania — i ustąpić znaczyło jej ustąpić. A tego zrobić nie mogłem. Ona tak samo. Uważała zapewne, że ma zupełną słuszność, ja, naturalnie, we własnych oczach byłem wprost święty. Skazani byliśmy na milczenie albo na takie rozmowy, które, pewny jestem, mogłyby prowadzić między sobą zwierzęta, np.: „Która godzina? Czas już spać. Co dziś mamy na obiad? Dokądby pojechać? Co jest w gazecie? Posłać po doktora, Manię boli gardło“. Wystarczało na włosek wykroczyć poza obręb tego zwężonego wprost do niemożliwości kółka rozmów, aby wybuchło rozdrażnienie. Docinki i wyrazy nienawiści powstawały z powodu kawy, obrusa, powozu, posunięcia w wincie — rzeczy, które ani dla jednej, ani dla drugiej strony nie mogły mieć żadnego znaczenia. We mnie przynajmniej wrzała ku niej straszna wprost nienawiść. Obserwowałem czasem, jak nalewała herbatę, machała nogą albo podnosiła łyżkę do ust, mlaskała, wciągała w siebie płyn — i nienawidziłem jej za to jak za najgorszy występek.
Nie wiedziałem wtedy, że okresy złości powstawały zupełnie prawidłowo i równomiernie, odpowiednio do okresów tego, co nazywamy miłością. Okres miłości — okres złości, okres energicznej miłości — długi okres złości; słabszy okres miłości — krótszy złości. Nie rozumieliśmy wtedy, że miłość i złość są jednem i tem samem zwierzęcem uczuciem, tylko różnie pojętem. Gdybyśmy rozumieli swoje położenie, życie takie byłoby okropne, ale nie rozumieliśmy i nie widzieliśmy go.
W tem kryje się ratunek i śmierć człowieka, że kiedy żyje nienormalnie, oszukuje się, żeby nie widzieć swego nieszczęsnego położenia. Tak właśnie postępowaliśmy. Ona starała się szukać zapomnienia w gospodarstwie, umeblowaniu, strojach swoich i dzieci, ich nauce i zdrowiu. Ja zaś miałem swoje pijaństwo, polowanie, urząd i karty. Byliśmy ciągle zajęci, czując, że im bardziej jesteśmy zajęci, tem gorsi stajemy się dla siebie. „Łatwo ci grymasić — myślałem sobie — wymęczyłaś mię scenami przez całą noc, a ja mam zebranie.“ — „Tobie dobrze — nietylko myślała, ale nawet mówiła — a ja całą noc nie spałam przez dziecko.“
Te wszystkie nowe teorje hipnotyzmu, chorób umysłowych — są nie zwyczajnem, lecz szkodliwem i wstrętnem głupstwem. Charcot na pewnoby powiedział żonie mojej, że jest histeryczka, a mnie, — żem nienormalny, i być może zacząłby nawet leczyć. A leczyć nie było czego.
Żyliśmy tak w ciągłej mgle, nie widząc położenia, w jakiem się znajdowaliśmy. I gdyby nie stało się to, co się stało, żyłbym tak do późnego wieku i myślałbym, umierając, że przeżyłem dobrze życie, nieszczególnie dobrze, ale i nie szczególnie źle, tak, jak i wszyscy. I nie rozumiałbym tej otchłani nieszczęścia i plugawego kłamstwa, w której się miotałem.
Byliśmy dwaj nienawidzący się więźniowie, skuci jednym łańcuchem, zatruwający sobie nawzajem życie, a usiłujący tego nie widzieć. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent małżeństw żyje w takiem samem piekle, w jakiem ja żyłem, i że inaczej być nie może. Wtedy nie wiedziałem tego ani o innych, ani o sobie.
Zdumiewające, jaki zachodzi zbieg okoliczności w normalnem i nawet w nienormalnem życiu?
Wtedy właśnie, kiedy dla rodziców wspólne życie jest już nie do zniesienia, miejski tryb życia staje się dla wychowania dzieci niezbędny. I oto zachodzi konieczność wyjazdu do miasta.
Milczał chwilę i dwukrotnie wydał swój dziwny dźwięk, który teraz był już zupełnie podobny do powstrzymywanego łkania. Dojeżdżaliśmy do stacji.
— Która godzina? — zapytał.
Spojrzałem, była druga.
— Pan nie zmęczony?
— Nie, ale pan się chyba zmęczył.
— Dławi mnie coś, pozwoli pan, że przejdę się trochę, napiję wody.
Zataczając się, przeszedł przez wagon. Siedziałem sam jeden, zastanawiając się nad wszystkiem, co mi powiedział, i tak się zamyśliłem, że nie zauważyłem nawet, jak powrócił drugiemi drzwiami.




ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

— Wciąż zapominam — zaczął. — Dużo przemyślałem. Na wiele rzeczy patrzę inaczej i wszystko to chcę wypowiedzieć. Zamieszkaliśmy więc w mieście. W mieście człowiek może przeżyć sto lat i nie spostrzec się, że już dawno umarł i zgnił. Nie ma czasu analizować siebie, cały czas jest zajęty. — Interesy, stosunki towarzyskie, zdrowie, sztuka, zdrowie dzieci i ich wychowanie. To trzeba przyjmować tych i owych, to jechać do tych i tamtych, to spojrzeć, posłuchać tego lub tej. Przecież w mieście w każdej chwili są dwie, trzy sławy, których nie można ominąć. To trzeba leczyć siebie, tego lub owego, to nauczyciela, korepetytora, guwernantkę, a życie jest wciąż puste i puste. Tak więc żyliśmy i mniej się męczyliśmy w tem współżyciu. Prócz tego z początku istniało świetne zajęcie: urządzanie się w nowem mieście, w nowem mieszkaniu, nadto przeprowadzki z miasta na wieś i ze wsi do miasta.
Przeżyliśmy tak jedną zimę, a podczas drugiej zaszedł fakt następujący, niedostrzegalny dla nikogo fakt, który wydawał się drobiazgiem, ale wywołał to wszystko, co się stało później.
Była niezdrowa — i doktorzy zabronili jej rodzić i nauczyli ją środka. Dla mnie było to wstrętne. Walczyłem przeciw temu, ale ona z lekkomyślnym uporem obstawała przy swojem, i ustąpiłem. Ostatnie usprawiedliwienie świńskiego życia — dzieci — zostało odjęte i odtąd życie było jeszcze brudniejsze.
Chłopu, robotnikowi dzieci są potrzebne, chociaż trudno je wyżywić, ale są mu potrzebne, i dlatego małżeński jego stosunek ma usprawiedliwienie. A nam, ludziom, mającym już dzieci, dzieci nie są potrzebne — są one zbytecznym kłopotem, wydatkiem, współspadkobiercami, są ciężarem. I usprawiedliwienia dla świńskiego życia nie mamy żadnego. Albo sztucznie pozbywamy się dzieci, albo uważamy je za nieszczęście, za skutek nieostrożności, co jest jeszcze wstrętniejsze. Usprawiedliwienia niema. Ale tak upadliśmy moralnie, że nie widzimy nawet konieczności usprawiedliwienia się. Większość dzisiejszej wykształconej sfery oddaje się rozpuście bez najmniejszego wyrzutu sumienia. Niema co wyrzucać, gdyż społeczeństwu naszemu brak sumienia oprócz sumienia ogółu, sumienia prawa karnego, jeżeli można tak powiedzieć. A tu ani jedno, ani drugie nie jest zadraśnięte i niema czego się wstydzić przed towarzystwem. Wszyscy to robią: i Marja Pawłowna, i Iwan Zacharycz. Bo pocóż rozmnażać nędzarzy albo pozbawiać się możności współżycia towarzyskiego.
Mieć wyrzuty sumienia wobec prawa albo bać się go — niema powodu. To przecież obrzydliwe dziewki i żołnierki rzucają dzieci do stawów i studni, za co, oczywiście, trzeba je wsadzać do więzienia, ale my wszystko robimy w odpowiednim czasie i czysto.
Tak przeżyliśmy jeszcze dwa lata. Środki łajdaków — doktorów najwidoczniej zaczynały działać, fizycznie poprawiła się, wypiękniała jak piękno ostatnich dni lata. Czuła to i zajmowała się sobą. Miała jakąś wyzywającą urodę, niepokojącą ludzi. Była w pełnym rozkwicie trzydziestoletniej, nierodzącej, przekarmionej i rozdrażnionej kobiety. Wygląd jej wywoływał niepokój. Kiedy przechodziła wśród mężczyzn, przyciągała do siebie ich spojrzenia.
Była jak leniwy przekarmiony koń, z którego zdjęto wędzidła. Wędzidła nie miała żadnego jak dziewięćdziesiąt procent naszych kobiet.
Czułem to i było mi strasznie.




ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Podniósł się nagle i przesiadł blisko do okna.
— Przepraszam pana — powiedział i, utkwiwszy oczy w oknie, przesiedział tak w milczeniu ze trzy minuty. Potem westchnął ciężko i usiadł znowu naprzeciw mnie. Wyraz twarzy miał już zupełnie inny, żałosne oczy, a na wargach jego zawisł jakiś dziwny uśmiech.
— Zmęczyłem się nieco, ale opowiem. Czasu zostało dużo, jeszcze nie świta. — Tak — zaczął, znowu zapalając papierosa. — Żona moja utyła od tego czasu, kiedy przestała rodzić, i ta choroba — wieczna rozpacz o dzieci — zaczęła słabnąć. Nietyle nawet choroba zaczęła słabnąć, ile ona sama obudziła się jakby po pijatyce i zobaczyła, że istnieje cały świat Boży z jego przyjemnościami, o którym zapomniała i w którym żyć nie umiała, świat Boży, którego nie rozumiała zupełnie. Byle tylko nie przepuścić tego. Czas uciecze i nic go już nie wróci. Wyobrażałem sobie, że ona tak myślała, a raczej czuła; nie mogła zresztą inaczej myśleć i czuć. Wychowano ją przecież w ten sposób, że jedyną rzeczą, godną uwagi, jest miłość. Wyszła zamąż, otrzymała trochę darów tej miłości, nietylko jednak nie to, co jej obiecywano i czego oczekiwała, ale nadto doznała wielu rozczarowań, cierpień i przytem nieoczekiwanej udręki — tyle dzieci. Udręka ta zmęczyła ją. I oto dzięki usłużnym doktorom dowiedziała się, że można obejść się bez dzieci. Ucieszyła się, wypróbowała środek ten i oczekiwała — jednej jedynej rzeczy, którą rozumiała — miłości. Ale miłość z opętanym zazdrością i złością mężem nie była już tą samą miłością. Wyobrażała sobie, tak przynajmniej myślałem, jakąś inną, czyściuchną, nowiutką miłość. I oto zaczęła się rozglądać, jakby oczekując czegoś. Spostrzegłem to i nie mogłem się nie dręczyć. Raz po razie zdarzało się, że tak, jak zawsze, rozmawiając ze mną za pośrednictwem osób trzecich, t. j. mówiąc z obcymi, ale kierując słowa do mnie, śmiało twierdziła (zupełnie nie myśląc o tem, że godzinę temu mówiła coś wprost przeciwnego), twierdziła nawpółpoważnie, że macierzyńskie troski to oszustwo i że nie warto oddawać dzieciom całego życia, że ma się przecież młodość i trzeba się życiem nacieszyć. Mniej zajmowała się już dziećmi, nie z taką beznadziejną rozpaczą jak dawniej i coraz więcej i więcej zajmowała się sobą, swą powierzchownością i nawet udoskonaleniem siebie. Na nowo z entuzjazmem zabrała się do gry na fortepianie, którą przedtem zupełnie zarzuciła. Od tego się wszystko zaczęło.
Znów zwrócił swe czarne oczy ku oknu i, przemógłszy się, ciągnął dalej:
— Tak, zjawił się ten człowiek. — Zmieszał się i ze dwa razy wydał swe dziwne nosowe dźwięki.
Widziałem, że ciężko mu było nazwać tego człowieka, wspominać go, mówić o nim. Ale znów przemógł się i, jakby przełamawszy przeszkodę, która mu zawadzała, ciągnął stanowczo dalej.
— Marny to był, według mego zdania, człowiek. I nie dlatego, że takie znaczenie miał w mojem życiu, ale dlatego, że rzeczywiście był taki. To zresztą, że był złym człowiekiem, może służyć jedynie za dowód, jak bardzo moja żona była niewybredna. Nie ten, to inny, tak być musiało...
Znowu umilkł.
— Tak, był on muzykiem, skrzypkiem, nie muzykiem zawodowym, ale nawpółzawodowym, nawpół człowiekiem z towarzystwa. Ojciec jego był obywatelem ziemskim, sąsiadem mego ojca. Człowiek ten zrujnował się, a dzieci, było ich trzech chłopców, jakoś porozmieszczano, tylko tego najmłodszego wysłano do Paryża, do jego chrzestnej matki. Tam oddano go do konserwatorjum, bo miał talent muzyczny; wyszedł stamtąd jako koncertujący skrzypek. Był to człowiek... — widocznie chciał o nim powiedzieć coś złego, ale powstrzymał się i dorzucił prędko: — No, nie wiem, co on porabiał, wiem jedynie, że w tym właśnie roku zjawił się u mnie. Wilgotne oczy o migdałowym wykroju, czerwone uśmiechnięte usta, wypomadowane wąsiki, uczesanie według ostatniej mody, twarz obmierźle przystojna, to, co kobiety nazywają „niebrzydka“; budowy był wątłej, choć nierażącej, ze szczególnie rozwiniętym tyłem, jak u kobiet albo Hotentotów. Ci ostatni też, jak powiadają, są muzykami.
Dążący o ile możności do zbliżenia się, ale czujny i gotowy w każdej chwili wycofać się przy najmniejszym sprzeciwie, z zachowaniem całej zewnętrznej godności, z tym specjalnie paryskim odcieniem butów z guziczkami i jaskrawych kolorów krawata, co cudzoziemcy przyswajają sobie w Paryżu i co swoją szczególną nowością zawsze działa na kobiety. W zachowaniu sztuczna, zewnętrzna wesołość. Maniera, wie pan, mówienia o wszystkiem aluzjami i urywkami, jakgdyby się o wszystkiem wiedziało, pamiętało i wszystko można było samemu dopowiedzieć. I on właśnie ze swoją muzyką był przyczyną wszystkiego. Przecież w sądzie sprawa była w ten sposób oświetlona, że wszystko było skutkiem zazdrości. Nic nie zaszło, to jest właściwie zaszło, ale nie to.
W sądzie zdecydowano, że byłem zdradzonym mężem i że zabiłem, broniąc mego zbezczeszczonego honoru. (Tak to się przecież według nich nazywa.) Z tego to względu uniewinniono mnie. Usiłowałem na rozprawie sądowej wyjaśnić im sens wszystkiego, ale oni rozumieli to w ten sposób, że chcę rehabilitować honor żony.
Stosunek jej z owym muzykiem, wszystko jedno jaki, nie ma dla mnie ani też dla niej żadnego znaczenia. Ale ma znaczenie to, co panu opowiedziałem, to jest moje świństwo. Wszystko wynikło stąd, że dzieliła nas ta straszna otchłań, o której panu mówiłem, to naprężenie wzajemnej nienawiści do siebie, wskutek której jeden powód wystarczał, aby wywołać przełom. Kłótnie między nami stawały się ostatnio czemś strasznem i były szczególnie uderzające dlatego, że po nich następowała silnie napięta zwierzęca namiętność.
Gdyby nie ten, to zjawiłby się drugi, gdyby nie ten pretekst do zazdrości, byłby inny. Twierdzę, że wszyscy mężowie, żyjący tak, jak ja żyłem, muszą albo prowadzić rozpustne życie, albo rozejść się, albo wreszcie zabić siebie lub swoje żony tak, jak to ja uczyniłem. Jeżeli u kogoś było inaczej, to jest to wyjątkowy, rzadki wypadek. Przecież zanim skończyłem tak, jak skończyłem, byłem kilka razy bliski samobójstwa, a ona też się truła.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

— Tak, było tak niezadługo przedtem.
Żyliśmy jakby podczas zawieszenia broni i nie było żadnego powodu do naruszenia tego stanu.
Nagle zaczyna się rozmowa o tem, że jakiś pies dostał na wystawie medal. Ona mówi, że nie medal, a dyplom pochwalny. Zaczyna się kłótnia, zaczyna się przeskakiwanie z przedmiotu na przedmiot, przymówki: — „No tak, to przecież już dawno wiadomo, zawsze tak. Tyś powiedział“. — „Nie, nie powiedziałem” — „Znaczy się, że ja kłamię!“
Już czujesz, że za chwilę zacznie się ta straszna kłótnia, w czasie której ogarnia chęć zabić siebie lub ją.
Wiesz, że zaraz się zacznie, boisz się tego jak ognia i dlatego chciałbyś się opanować, ale wściekłość ogarnia całą twoją istotę. Ona jest w tym samym, jeszcze może gorszym nastroju, umyślnie przekręca każde twoje słowo, nadając mu fałszywe znaczenie. Każde jej słowo przepojone jest jadem, kłuje tam, gdzie wie, że mnie najbardziej boli. Coraz głośniej krzyczę „Milcz!“ — albo coś w tym rodzaju, ona wybiega z pokoju, ucieka do dziecinnego. Usiłuję ją zatrzymać, żeby dokończyć rozmowy i przekonać ją, chwytam ją za rękę. Udaje, że ją boli, że jej sprawiłem ból i woła: — „Dzieci! Wasz ojciec mnie bije!“ — Krzyczę: — „Nie kłam!“ — „Przecież to nie pierwszy raz!“ — woła dalej. Dzieci rzucają się ku niej. Ona je uspokaja. Mówię: — „Nie udawaj“. — „Dla ciebie wszystko jest udawaniem. Zabijesz człowieka i powiesz, że udaje. Teraz zrozumiałam cię. Tego tylko chcesz!“ — „A, żebyś zdechła!“ — krzyczę.
Pamiętam, jak przeraziły mnie te słowa. Nigdy nie myślałem, że będę mógł powiedzieć tak straszne i ordynarne słowa, i dziwię się temu, że mi się wyrwały.
Wykrzykuję te straszne słowa i uciekam do gabinetu, siadam i zapalam papierosa, słyszę, że ona wchodzi do przedpokoju i zamierza wyjść. Pytam: — „Dokąd?“ — Nie odpowiada. — „Niech ją djabli!“ — mówię sobie, wracając do gabinetu, i znów się kładę i palę. Tysiące najróżnorodniejszych projektów przychodzi mi do głowy, jak się na niej zemścić, jak się jej pozbyć i jak poprawić to wszystko — zrobić tak, jakby nic nie zaszło. Wciąż o tem myślę i palę, palę, palę. Myślę, żeby uciec od niej, ukryć się, uciec do Ameryki. Dochodzi do tego, że marzę o tem, jak się jej pozbyć i jak to będzie cudownie, gdy się spotkam z inną piękną kobietą, zupełnie nową. Pozbędę się jej w ten sposób, że ona umrze albo się z nią rozwiodę, myślę właśnie, jak to zrobić. Widzę, że się plączę, że nie o tem myślę, o czem trzeba, i palę, aby tego nie widzieć.
A życie domowe idzie swoim trybem. Przychodzi guwernantka, pyta: Gdzie madame? Kiedy wróci? Lokaj pyta, czy podać herbatę. Przychodzę do stołowego; dzieci, a zwłaszcza najstarsza Liza, która już rozumie, patrzą na mnie pytająco i niechętnie. Milcząc, pijemy herbatę. Jej wciąż niema. Nadchodzi wieczór, jej niema; dwa uczucia walczą w mej duszy. Wściekłość za to, że męczy mnie i dzieci swoją nieobecnością, która się wreszcie skończy tem, że przyjdzie, i obawa przed tem, że nie wróci i coś z sobą zrobi. Pojechałbym po nią. Gdzie jej szukać? U siostry? Ale to głupio przyjeżdżać, pytać. A, niech tam! Jeżeli chce się męczyć, niech męczy się sama. Przecież ona na to właśnie czeka. A za następnym razem będzie jeszcze gorzej. A co, jeżeli jej niema u siostry, jeżeli coś robi lub chce zrobić z sobą? Jedenasta, dwunasta godzina! Nie idę do sypialni, głupio samemu leżeć i czekać, i nie kładę się. Chcę się czemś zająć, napisać list, czytać, ale nie mogę. Siedzę w gabinecie, złoszczę się i nadsłuchuję. Trzecia, czwarta godzina — a jej wciąż niema. Nad ranem zasypiam. Budzę się — jej niema.
W domu wszystko po staremu, ale wszyscy ze zdziwieniem i z wyrzutem patrzą pytająco na mnie, sądząc, że to wszystko przeze mnie.
We mnie trwa wciąż ta sama walka: niepokoju o nią i złości za to, że mnie męczy.
Około jedenastej rano przyjeżdża jej siostra w poselstwie od niej i zaczyna się zwykłe: — „Ona jest w okropnem położeniu”. — „Ale cóż to takiego? Przecież nic się nie stało“. — Mówię o nieznośnych cechach jej charakteru i o tem, że nic nie zrobiłem.
— Ale przecież tak nie może zostać — mówi siostra.
— Przecież to sprawa jej, a nie moja — mówię, — Pierwszego kroku nie zrobię. Rozejść się, to rozejść.
Szwagierka odjeżdża z niczem. Śmiało powiedziałem, że nie zrobię pierwszego kroku, ale kiedy odjechała, a ja wyszedłem i zobaczyłem dzieci, biedne, przestraszone — gotów byłem zrobić pierwszy krok. Chciałbym go zrobić, ale nie wiem jak, znów chodzę, palę, piję przy śniadaniu wódkę i wino i dochodzę do tego, że podświadomie pragnę jej powrotu — nie widzę mego głupiego, niskiego położenia.
Około trzeciej przyjeżdża. Przy spotkaniu nic nie mówi. Wyobrażam sobie, że się uspokoiła, i zaczynam mówić, że byłem sprowokowany jej wyrzutami. Ona z tą samą poważną i strasznie zmęczoną twarzą mówi, że razem żyć nie możemy. Zaczynam, że nie jestem winien, że to ona wyprowadziła mnie z równowagi. Surowo, uroczyście patrzy na mnie, a potem mówi: — „Nie mów więcej, bo będziesz żałował!“ — Odpowiadam, że nie znoszę komedyj. Wtedy wykrzykuje coś, czego już nie zrozumiałem, i ucieka do swego pokoju. Zazgrzytał klucz, zamknęła się. Pcham drzwi, niema odpowiedzi, ze złością odchodzę.
Po półgodzinnych łzach przybiega Liza. — „Co? Co się stało?“
— Mamy nie słychać. — Chodźmy. — Szarpię z całej siły drzwi. Zasuwka była źle zasunięta, i obie połowy drzwi się rozwarły. Podchodzę do łóżka. W sukni i wysokich bucikach leży niezgrabnie na łóżku. Na stole pusta flaszeczka po opjum. Trzeźwimy ją. Łzy i wreszcie zgoda. W duszy każdego z nas ta sama zastarzała złość przeciw sobie z dodatkiem jeszcze rozdrażnienia za ból, spowodowany tą kłótnią, której powód jedno zrzucało na drugie. Ale trzeba to przecież raz jakoś zakończyć — i życie idzie po staremu. Takie właśnie i gorsze jeszcze kłótnie miały miejsce to raz na tydzień, to raz na miesiąc, to codziennie. I wciąż jedno i to samo. Pewnego razu wyrobiłem już sobie zagraniczny paszport — kłótnia trwała przez dwa dni. Ale potem znów — półwyjaśnienie, półzgoda — i zostałem.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Takie właśnie panowały między nami stosunki, kiedy zjawił się ten człowiek. Przyjechał on do Moskwy — nazwisko jego było Truchaczewski — i zjawił się u mnie. Było to z rana. Przyjąłem go. Kiedyś byliśmy na ty. Próbował więc w pośrednich między ty a pan słowach utrzymać mówienie sobie ty, ale ja wprost przeszedłem na pan, i natychmiast się temu podporządkował.
Nie spodobał mi się z pierwszego wejrzenia. Ale rzecz dziwna. Jakaś dziwna, fatalna siła pchała mnie, by go nie odtrącić, nie oddalić, a przeciwnie — zbliżyć. Cóż mogło być prostszego, jak pomówić z nim zimno, pożegnać się, nie zapoznawszy go z żoną. Ale nie, jakby naumyślnie zacząłem mówić o jego grze, powiedziałem, że mówiono mi, iż rzucił skrzypce. Odrzekł, że wprost przeciwnie, gra teraz o wiele więcej niż dawniej. Przypomniał sobie, że i ja dawniej grywałem. Odpowiedziałem, że teraz już nie gram, ale żona moja gra dobrze. Zdumiewające! Stosunek mój do niego pierwszego dnia, w pierwszej godzinie naszego spotkania był taki, jaki powinien był być dopiero po tem wszystkiem, co się stało. Coś naprężonego taiło się w moim stosunku do niego. Zwracałem uwagę na każde słowo, każde zdanie, wypowiadane przez niego lub przeze mnie, i przypisywałem im poważne znaczenie.
Przedstawiłem go żonie. Natychmiast rozpoczęła się rozmowa o muzyce, zaproponował, że będzie grał z nią. Żona jak zawsze w ostatnich czasach była bardzo elegancka, nęcąca i niepokojąco piękna. Widocznie spodobał się jej od pierwszego wejrzenia. Prócz tego ucieszyła się, że będzie miała sposobność grywać w duecie ze skrzypkiem, (co do tego stopnia lubiła, że często wynajmowała skrzypka z teatru), i na twarzy jej odzwierciedliła się radość. Spojrzawszy jednak na mnie, zrozumiała natychmiast moje uczucia i zmieniła wyraz twarzy; zaczęła się ta gra wzajemnego oszukiwania. Uśmiechałem się mile, udając, że mi jest bardzo przyjemnie. Truchaczewski, patrząc na żonę tak, jak patrzą wszyscy zdemoralizowani ludzie na piękne kobiety, udawał, że zajmuje go temat rozmowy, to właśnie, co go zupełnie już nie interesowało. Żona usiłowała okazać obojętność, ale moja znana jej, fałszywie uśmiechnięta twarz zazdrośnika i pożądliwy wzrok gościa widocznie ją podniecały.
Widziałem, że przy pierwszem spotkaniu oczy jej zabłysły w szczególny sposób i prawdopodobnie skutkiem mojej zazdrości między nim a nią wytworzył się niby prąd elektryczny, wywołując jakby identyczność spojrzeń i uśmiechów. Zaczerwieniła się i on się zaczerwienił. Uśmiechała się i on się uśmiechał. Mówił o muzyce, o Paryżu, o różnych głupstwach. Wstał, chcąc odjechać i, uśmiechając się, oparłszy kapelusz na kolanie, stał, patrząc to na nią, to na mnie, jakby oczekując, co zrobimy. Pamiętam tę chwilę dlatego, że właśnie w tej chwili mogłem go nie zaprosić i nicby wtedy nie wynikło. Ale spojrzałem na nią, na niego. „Nie myśl, żebym był o ciebie zazdrosny“ — powiedziałem jej w myśli. — „Albo żebym się ciebie obawiał“ — dodałem w myśli jemu i zaprosiłem go, żeby przywiózł któregoś wieczoru skrzypce, aby pograć z żoną. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem, zaczerwieniła się i, jakby przestraszywszy się, zaczęła się wymawiać, że nie gra dosyć dobrze. Ta odmowa jej jeszcze mnie bardziej rozdrażniła i jeszcze goręcej nalegałem. Pamiętam to dziwne uczucie, z jakiem patrzyłem na jego kark, białą szyję, odcinającą się od czarnych, rozczesanych na obie strony włosów, kiedy swym podrygującym, jakby ptasim krokiem wychodził od nas. Nie mogłem nie przyznać się, że obecność tego człowieka męczyła mnie. „Ode mnie zależy — myślałem — postąpić tak, żeby go nigdy nie zobaczyć, ale postąpić tak znaczyło — przyznać się, że go się boję. Nie, nie boję się! Byłoby to zbyt upokarzające“ — mówiłem sobie. I w tymże przedpokoju, wiedząc, że ona mnie słyszy, wymogłem, żeby jeszcze tego samego dnia wieczorem przyjechał do nas ze skrzypcami. Obiecał mi i odszedł.
Wieczorem przyjechał ze skrzypcami i grał z żoną. Długo im nie szło, nie mieli nut, które im były potrzebne, a z tych, które były, żona nie mogła grać bez przygotowania. Lubiłem bardzo muzykę i pomagałem, ustawiając im pulpit, przewracając nuty. Zagrali cośniecoś. Jakieś pieśni bez słów i sonatę Mozarta. Grał doskonale. Miał rozwinięte w najwyższym stopniu to, co się nazywa tonem, prócz tego miał subtelny, szlachetny smak, zupełnie nie licujący z jego charakterem. Rozumie się, grał znacznie lepiej od żony, pomagał jej i przytem grzecznie chwalił jej grę. Zachowywał się zupełnie stosownie. Żona wydawała się zajęta jedynie muzyką i była bardzo prosta i naturalna. A. ja, choć udawałem zainteresowanie, przez cały wieczór bez przerwy dręczyłem się zazdrością.
Od pierwszej chwili, gdy spotkały się ich oczy, widziałem, że ukryte w nich pomimo stanowiska społecznego i towarzyskiego zwierzę spytało: — „Czy można?“ — i odpowiedziało: — „O tak, naturalnie!“ — Widziałem, iż nie spodziewał się nigdy, że znajdzie w żonie mojej, moskiewskiej damie, tak uroczą kobietę i że był bardzo z tego zadowolony, gdyż nie miał żadnych wątpliwości co do jej zgody. Cały znak zapytania tkwił w tem, czy nie przeszkodzi nieznośny mąż. Gdybym był czysty, nie rozumiałbym tego, ale jak większość mężczyzn myślałem tak o kobietach, zanim się ożeniłem, i dlatego czytałem w jego duszy czarno na białem.
Dręczyłem się zwłaszcza tem, iż widziałem niewątpliwie, że jedyne jej uczucie do mnie — to ciągłe rozdrażnienie, czasami tylko przerywane zwykłą zmysłowością, i że ten człowiek dla swej zewnętrznej elegancji i świeżości, a głównie ze względu na niewątpliwie duży talent muzyczny i zbliżenie, wynikające z ich wspólnej gry, wreszcie pod wpływem, który wywiera na wrażliwe natury muzyka, a zwłaszcza skrzypce, że człowiek ten powinien był nietylko się jej spodobać, ale bezwzględnie, bez najmniejszej wątpliwości powinien był ją zwyciężyć, zmiąć, skręcić, ugnieść jak wosk, zrobić z nią wszystko, co zechce. Nie mogłem tego nie widzieć i okropnie cierpiałem. Ale pomimo to, a może właśnie skutkiem tego jakaś siła nakazywała mi naprzekór mej woli być dla niego nietylko grzecznym, ale i serdecznym. Nie wiem, czy robiłem to dla żony albo dla niego, aby pokazać, że się go nie boję, czy dla siebie, aby samego siebie oszukać — nie wiem, nie mogłem tylko być z nim nigdy szczery. Musiałem cackać się z nim, żeby nie ulec żądzy zabicia go natychmiast. Poiłem go przy kolacji drogiemi winami, zachwycałem się jego grą, ze szczególnie miłym uśmiechem zaprosiłem go na przyszłą niedzielę na obiad i na grę z żoną. Powiedziałem, że poproszę jeszcze kogoś ze znajomych, miłośników muzyki, aby go posłuchali. Tak się to skończyło...
I Pozdnyszew, poruszony do głębi, poprawił się na miejscu i wydał ów dziwny dźwięk.
— Dziwna rzecz, jak działała na mnie obecność tego człowieka — zaczął znów, widocznie siląc się na spokój.
— Wracam do domu z wystawy, coś na drugi czy trzeci dzień potem, wchodzę do przedpokoju i czuję nagle, że coś ciężkiego padło mi na serce, a nie mogę zdać sobie sprawy, co takiego. To coś — było to, że przechodząc przez przedpokój, zauważyłem coś, co mi go przypomniało. Dopiero w gabinecie zdałem sobie z tego sprawę i wróciłem do przedpokoju, aby to sprawdzić. Tak, nie omyliłem się, to był jego płaszcz. Wie pan, modny płaszcz (wszystko, co dotyczyło jego, zauważałem z niezwykłą dokładnością, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy). Pytam; tak, on jest u nas. Przechodzę nie przez bawialnię, lecz przez pokój szkolny do salonu. Córka moja, Liza, siedzi nad książką, a niania z maleńką toczy jakąś pokrywkę po stole. Drzwi do salonu zamknięte. Słyszę stamtąd równomierne arpeggio i głos jego i jej; przysłuchuję się, ale nic nie mogę rozróżnić. Widocznie dźwięki fortepianu są poto, by zagłuszyć ich słowa, a może i pocałunki. Mój Boże! Coś się we mnie wtedy obudziło! Przerażenie mnie ogarnia, gdy przypomnę sobie to zwierzę, które odezwało się we mnie. Serce ścisnęło się, zatrzymało i znów zaczęło walić jak młotem. Dominującem uczuciem, jak zwykle po takiej złości, była litość nad samym sobą. „Przy dzieciach, przy niani“ — myślałem. Musiałem być straszny, bo Liza patrzała na mnie wystraszonemi oczyma. „Cóż mam robić? — spytałem siebie. — Wejść — nie mogę. Bóg wie, co zrobię — ale i odejść nie mogę. Niania patrzy na mnie tak, jakby rozumiała moje położenie.“
„Nie można przecież nie wejść“ — powiedziałem sobie wkońcu i prędko otworzyłem drzwi. Siedział przy fortepianie i wykonywał arpeggio swemi wygiętemi ku górze, długiemi białemi palcami. Ona zaś stała w rogu fortepianu nad otwartemi nutami. Pierwsza zobaczyła czy też usłyszała mnie i spojrzała. Czy to się przestraszyła i udawała, że się nie boi, czy też rzeczywiście nie przestraszyła się wcale, ale nie drgnęła, nie poruszyła się, a tylko poczerwieniała i to dopiero po chwili.
— Cieszę się, żeś przyszedł; nie zdecydowaliśmy się, co grać w niedzielę — powiedziała tonem, jakim nigdy nie mówiłaby ze mną, gdybyśmy byli sami. To i to jeszcze, że powiedziała my o sobie i o nim oburzyło mnie. Milcząc, przywitałem się z nim. Uścisnął mi rękę i natychmiast z uśmiechem, który wydał mi się kpiącym, zaczął tłumaczyć, że przyniósł nuty, aby przygotować się do niedzielnej gry, i oto między nimi wynikł spór, co grać: czy coś trudniejszego i klasycznego, a mianowicie: sonatę Beethovena ze skrzypcami — czy też drobne rzeczy? Wszystko to było tak naturalne i proste, że nie można było do niczego się przyczepić, a przecież pewny byłem, że to wszystko nieprawda, że umawiali się, jak mnie oszukać.
Rzeczą najbardziej męczącą dla zazdrosnych (a wszyscy w naszem towarzyskiem życiu są zazdrośni) to pewne postulaty towarzyskiego życia które dopuszczają do największego i najbardziej niebezpiecznego zbliżenia między mężczyzną i kobietą. Stajesz się pośmiewiskiem ludzi, jeżeli przeszkodzisz zbliżeniu na balach, zbliżeniu doktorów i pacjentek, zbliżeniu przy zajmowaniu się sztuką, malarstwem, a zwłaszcza muzyką. Ludzie oddają się we dwoje najszlachetniejszej sztuce — muzyce. Do tego potrzeba pewnej bliskości, a bliskość ta nie ma w sobie nic niewłaściwego, i tylko głupi zazdrosny mąż może widzieć w tem coś, czego sobie nie życzy. A przecież wiedzą wszyscy, że właśnie za pośrednictwem tych zajęć, a szczególnie muzyki, powstaje w naszem społeczeństwie najwięcej cudzołóstwa.
Najwidoczniej wprowadziłem ich w zakłopotanie tem zmieszaniem, które odbiło się na mojej twarzy. Długo nie mogłem powiedzieć słowa. Byłem jak przewrócona butelka, z której nie leje się woda, bo jest zbyt pełna. Chciałem go zwymyślać, wyrzucić, ale czułem, że powinienem znów być dla niego uprzejmy i miły. Tak właśnie zrobiłem; udałem, że pochwalam wszystko, idąc za popędem, który nakazywał obchodzić się z nim z tem większą grzecznością, im bardziej męczyła mnie jego obecność. Powiedziałem, że w zupełności polegam na jego smaku i jej radzę uczynić to samo. Pozostał jeszcze tak długo, ile trzeba było, żeby zatuszować niemiłe wrażenie, które powstało, gdy z przestraszoną twarzą wszedłem znienacka do pokoju i nagle umilkłem; potem pojechał, udając, że właśnie teraz zadecydowali, co będą grać jutro. Byłem najzupełniej pewny, że w porównaniu z tem, co ich naprawdę zajmowało, pytanie, co grać, było dla nich zupełnie obojętne. Ze szczególną grzecznością odprowadziłem go do przedpokoju. (Jak tu nie odprowadzać człowieka, który przyjechał, by zniszczyć spokój i zgubić szczęście całej rodziny!) Uścisnąłem z szczególną serdecznością jego białą miękką rękę.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Przez cały ten dzień nie mówiłem z nią, nie mogłem. Bliskość jej wzbudzała we mnie taką nienawiść, że bałem się samego siebie. Przy obiedzie i w obecności dzieci spytała mnie, kiedy jadę. Musiałem w następnym tygodniu pojechać na zjazd powiatowy. Powiedziałem kiedy. Spytała, czy nie trzeba mi czego na drogę. Nie odpowiedziałem i w milczeniu poszedłem do gabinetu. Ostatnio nigdy nie przychodziła do mego gabinetu, szczególnie o tej porze. Leżę w gabinecie i złoszczę się. Nagle znajome kroki. I oto do głowy mi przychodzi myśl, że ona jak żona Urjasza chce ukryć już popełniony grzech i dlatego o tak niezwykłej godzinie przychodzi do mnie. „Czyżby szła do mnie“ — myślę, słysząc jej zbliżające się kroki. — Jeżeli do mnie, to znaczy, że mam słuszność“. I w duszy wybucha niewysłowiona ku niej nienawiść. Coraz bliższe, bliższe są kroki, czy nie pójdzie obok, do salonu? Nie, drzwi się otwierają, i ukazuje się w nich jej wyniosła, piękna postać. Na twarzy jej i w oczach maluje się nieśmiałość i przymilność, którą chce ukryć, ale którą widzę i której znaczenie rozumiem. Omal się nie udusiłem, tak długo wstrzymywałem oddech i, nie przestając patrzeć na nią, chwyciłem papierosa i zacząłem palić.
— Cóż to, przychodzę posiedzieć, a ty zaczynasz palić! — i usiadła blisko przy mnie na kanapie, opierając się o mnie.
Odsunąłem się, żeby jej nie dotknąć.
— Widzę, żeś niezadowolony z tego, że chcę grać w niedzielę — powiedziała.
— Bynajmniej nie jestem niezadowolony — odparłem.
— Czyż nie widzę tego?
— Winszuję ci, jeżeli widzisz. Ja zaś widzę to jedynie, że zachowujesz się jak kokietka. Dla ciebie każda podłość jest miła, dla mnie — okropna.
— Jeżeli masz wymyślać jak dorożkarz, to pójdę sobie.
— Idź, ale wiedz, jeżeli dla ciebie nie jest drogi honor rodziny, to dla mnie jesteś droga nie ty (niech cię djabli wezmą!), ale honor rodziny.
— Co? Co?
— Wynoś się, dla Boga, wynoś się!!
Czy udawała, że nie rozumie, o czem mówię, czy też rzeczywiście nie rozumiała, ale się obraziła, rozgniewała, nie odeszła, ale zatrzymała się pośrodku pokoju.
— Stałeś się stanowczo niemożliwy — zaczęła — masz taki charakter, z którymby i anioł nawet nie wytrzymał — i jak zawsze, chcąc dotknąć mnie jak najboleśniej, przypomniała mi mój postępek z siostrą. (Było to kiedyś, kiedy, rozmawiając z siostrą, wzburzony, nawymyślałem jej). Wiedziała, że to mnie męczy, i w to właśnie miejsce ukłuła mnie.
— Po tem nic mnie już nie zadziwi — powiedziała.
„Tak, upokorzyć, poniżyć, zbezcześcić i zwalić winę na mnie“ — powiedziałem sobie, i nagle ogarnęła mnie ku niej taka straszliwa nienawiść, jakiej nigdy jeszcze dotąd nie odczuwałem. Po raz pierwszy zechciałem wyrazić tę wściekłość fizycznie. Skoczyłem i rzuciłem się ku niej, ale w tej samej chwili, gdy zrywałem się, pamiętam, że zdałem sobie sprawę z tej wściekłości i spytałem, czy dobrze będzie poddać się temu uczuciu. Natychmiast odpowiedziałem sobie, że dobrze, że to ją przestraszy, i zamiast stłumić złość, zacząłem ją jeszcze bardziej rozpalać, ciesząc się, że coraz silniej i silniej żarzy się we mnie.
— Wynoś się, bo cię zabiję — krzyknąłem, podchodząc ku niej i chwytając za rękę.
Mówiąc to, świadomie potęgowałem wyraz złości w głosie. I zapewne musiałem być straszny, gdyż zlękła się do tego stopnia, że nie miała sił odejść i tylko powtarzała:
— Wasia, co ty robisz, co się z tobą dzieje?
— Odejdź! — zaryczałem głośniej — nie doprowadzaj mnie do wściekłości, nie odpowiadam za siebie!
Gdy już raz dałem upust swemu szałowi, upajałem się nim i chciałem zrobić coś niezwykłego wskazującego na jeszcze wyższy stopień tego szału. Zapragnąłem okropnie bić, zabić ją, ale wiedziałem, że mi tego nie wolno, i dlatego, aby dać jednak ujście szaleństwu, schwyciłem przycisk ze stołu, raz jeszcze krzyknąłem: — „Odejdź” — i rzuciłem nim o ziemię tuż przy niej. Dobrze celowałem obok. Wtedy wyszła z pokoju, ale zatrzymała się we drzwiach. I tu, póki jeszcze mogła widzieć (zrobiłem to dlatego, żeby widziała), zacząłem chwytać ze stołu rzeczy: lichtarz, kałamarz, rzucać na ziemię, nie przestając krzyczeć: — „Odejdź, wynoś się, nie odpowiadam za siebie!“
Odeszła i natychmiast zaprzestałem.
Po godzinie przyszła do mnie niania i powiedziała, że żona ma atak histerji. Poszedłem do niej, łkała, śmiała się, nie mogła wyrzec słowa, drgała całem ciałem. Nie udawała, była naprawdę chora.
Rankiem, kiedy po pogodzeniu przyznałem się, że byłem zazdrosny o Truchaczewskiego, nie zmieszała się wcale i w jak najnaturalniejszy sposób roześmiała: tak dziwna wydała się jej, jak mówiła, możliwość odczuwania skłonności do takiego człowieka.
— Czy może porządna kobieta odczuwać coś do takiego człowieka poza zadowoleniem, jakie daje muzyka. Ależ jeżeli chcesz, mogę go nigdy nie widzieć więcej. Nawet w niedzielę, chociaż wszyscy są zaproszeni; napisz mu, że się źle czuję — i koniec. Jedno mnie gniewa tylko, że ktoś, a zwłaszcza on sam, może pomyśleć, że jest niebezpieczny. A ja jestem zbyt dumna, żeby pozwolić mu tak myśleć.
Nie kłamała przecież, wierzyła w to, co mówiła, i miała nadzieję, że temi słowami wywoła w sobie pogardę i obroni się przed nim. Ale to się jej nie udawało. Wszystko było wymierzone przeciw niej, a szczególnie ta przeklęta muzyka.
Tak się wszystko skończyło, a w niedzielę zebrali się goście — i oni znów grali.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

Myślę, iż zbyteczne jest mówić, że byłem bardzo próżny. Jeżeli się nie jest próżnym w zwykłem naszem życiu, to niema poco żyć. To też w niedzielę zająłem się urządzaniem gustownego obiadu i wieczoru z muzyką. Nakupiłem sam do obiadu i zaprosiłem gości. Około szóstej zebrali się goście i zjawił się on we fraku z brylantowemi spinkami w bardzo złym tonie. Zachowywał się swobodnie, na wszystko odpowiadał pośpiesznie z uśmiechem zgody i zrozumienia, wie pan, z tym szczególnym wyrazem, że wszystko, co pan zrobi albo powie, jest właśnie tem, czego oczekiwał. Ze szczególnem zadowoleniem zwracałem uwagę na wszystko, co było w nim nieporządnego, gdyż wszystko to powinno było mnie uspokoić, dowieść, że stał on dla mojej żony na tak niskim stopniu, do którego, jak mówiła, nie mogła się zniżyć. Teraz już nie dopuszczałem do siebie zazdrości. Po pierwsze dość już przez tę mękę wycierpiałem i musiałem odpocząć, a powtóre chciałem wierzyć zapewnieniom żony i wierzyłem im. Ale pomimo tego, że nie byłem zazdrosny, wciąż byłem z nią i nim sztuczny i podczas obiadu, i w początku wieczoru, zanim zaczęła się muzyka, śledziłem ich ruchy i spojrzenia. Obiad, jak obiad, był nudny i naciągany. Dość wcześnie zaczęła się muzyka.
Ach, jak dobrze pamiętam wszystkie szczegóły tego wieczoru, pamiętam, jak przyniósł skrzypce, wytarł pudło, zdjął wyhaftowane przez jakąś damę pokrycie, wyjął instrument i zaczął go stroić. Pamiętam, jak żona usiadła z pozornie obojętnym wyrazem twarzy, pod którym ukrywało się wielkie zakłopotanie, zakłopotanie przedewszystkiem o swą umiejętność. Z pozorną obojętnością usiadła przy fortepianie, i zaczęły się zwykłe pasaże fortepianowe, piciccato skrzypiec, układanie nut. Pamiętam i potem, jak spojrzeli na siebie, i rozpoczęło się.
Wziął pierwszych parę akordów. Twarz jego stała się poważna, surowa, sympatyczna. Delikatnie pociągnął smyczkiem po strunach. Fortepian mu odpowiedział. I zaczęło się.
Pozdnyszew zatrzymał się i raz po razie wydał owe dziwne dźwięki, chciał mówić dalej, ale zasapał i znów się zatrzymał.
— Grali Sonatę Kreutzerowską Beethovena — ciągnął dalej. — Czy zna pan pierwsze presto? Zna pań? Uu! — zawołał — Uu! Straszna jest ta sonata. Właśnie ta część. I wogóle muzyka jest rzeczą straszną. Czegóż ona nie potrafi? I dlaczego sprawia to, co sprawia? Mówią, że muzyka działa na duszę uszlachetniająco — głupstwo, nieprawda. Działa ona, działa strasznie, mówię o sobie, ale bynajmniej nie uszlachetniająco, działa ani uszlachetniająco, ani poniżająco, lecz drażniąco. Jakby to panu powiedzieć. Muzyka każe mi zapomnieć o sobie, o swem prawdziwem położeniu, stawia mnie w jakiemś obcem położeniu. Pod wpływem muzyki zdaje mi się, że czuję to, czego właściwie nie czuję, rozumiem to, czego nie rozumiem, mogę to, czego nie mogę. Tłumaczę to w ten sposób, że muzyka działa jak ziewanie, jak śmiech. Spać mi się nie chce, ale ziewam, patrząc na ziewających; śmiać się niema czego, ale śmieję się, słysząc śmiech. Muzyka odrazu wprowadza mię w ten stan duchowy, w jakim znajdował się ten, kto ją tworzył. Dusze nasze się zespalają, i razem z nim przenoszę się z jednego stanu w drugi. Ale nie wiem, poco to robię. Przecież — choćby ten, kto stworzył naprzykład Sonatę Kreutzerowską — Beethoven, przecież ten człowiek wiedział, dlaczego znajdował się w takim stanie; stan ten wywołały pewne jego postępki i dlatego dla niego stan ten miał sens, dla mnie zaś nie miał żadnego. I dlatego muzyka tylko rozdrażnia, ale nie kończy wrażenia. Oto marsza wojennego grają, żołnierze pójdą w takt marszu, i muzyka osiągnęła cel; zagrano coś skocznego, zatańczyłem, odśpiewano mszę, i przyjąłem komunję — muzyka osiągnęła cel, a tu jest tylko rozdrażnienie, nic zaś nie wskazuje, co trzeba podczas tego czynić.
I dlatego muzyka tak strasznie, tak okropnie czasami działa. W Chinach muzyka jest sprawą państwową. I tak być powinno. Czy można pozwolić, żeby każdy, kto chce, hipnotyzował jednego lub wielu, a potem robił z nim, co chce? A zwłaszcza, żeby takim hipnotyzerem był pierwszy lepszy zdemoralizowany człowiek?
A straszny ten środek wpada czasem w pierwsze lepsze ręce. Naprzykład, weźmy choćby pierwsze presto tej Sonaty Kreutzerowskiej. Czyż można grać to presto w salonie pośród wydekoltowanych dam! Odegrać, poklaskać, potem jeść lody i mówić o ostatnich plotkach. Rzeczy te można grać w pewnych wyjątkowo ważnych, doniosłych okolicznościach i wtedy, kiedy trzeba dokonać pewnych ważnych, odpowiadających tej muzyce czynów. Zagrać i zrobić to, do czego ta muzyka nastroiła. W przeciwnym zaś razie nieodpowiednie ani co do miejsca, ani co do czasu wywoływanie energji uczucia, która nie objawia się w niczem, nie może nie działać zgubnie.
Na mnie przynajmniej rzecz ta podziałała strasznie. Jakgdyby otworzyły się przede mną nowe, jak mi się wydawało, uczucia, nowe możliwości, o których dotychczas nie wiedziałem. Tak, właśnie zupełnie nie tak, jak przedtem myślałem, ale tak — zda się — szeptało mi coś w duszy. Na czem polegała nowość tego, czego się dowiedziałem, nie mogłem sobie zdać sprawy, ale świadomość tego nowego stanu była bardzo radosna. Te wszystkie osoby, a w tej liczbie żona i on ukazały mi się w zupełnie innem świetle. Po tem presto zagrali piękne, ale banalne z wulgarnemi warjacjami, nienowe andante i zupełnie słaby finał. Potem na prośbę grali jeszcze to elegję Ernsta, to różne inne rzeczy. Wszystko było ładne, ale nawet w setnej części nie wywoływało tego wrażenia, jakie wywołał pierwszy utwór. Wszystko rozgrywało się na tle tego wrażenia, które wywołał utwór pierwszy. Było mi lekko i wesoło przez cały wieczór. Nigdy jeszcze nie widziałem żony takiej, jak tego wieczoru. Te błyszczące oczy, ta powaga, ten znaczący wyraz, póki grała, i ta zupełna bezradność i jakiś nikły, żałosny, pełen zachwytu uśmiech potem, gdy skończyli... Wszystko widziałem, ale nie przypisywałem temu większego znaczenia, pomijając, że czuła to, co i ja, że przed nią, jak i przede mną, odkrywały się pozornie zapomniane, nowe, niedoznane dotąd uczucia. Wieczór zakończył się szczęśliwie — i wszyscy się rozjechali. Wiedząc, że za dwa dni mam pojechać na zjazd do powiatu, Truchaczewski, żegnając się, powiedział mi, że ma nadzieję za drugą swą bytnością powtórzyć przyjemność dzisiejszego wieczoru. Z tego wywnioskowałem, że uważa za niemożliwe bywać u mnie podczas mojej nieobecności, i było to dla mnie bardzo miłe. Wynikało z tego, że ponieważ nie zdążę wrócić do czasu jego odjazdu, nie zobaczymy się więcej. Po raz pierwszy z prawdziwem zadowoleniem uścisnąłem mu rękę i dziękowałem za sprawioną mi przyjemność. Pożegnał się również z żoną i pożegnanie ich wydało mi się naturalne i zupełnie na miejscu. Wszystko było cudowne. Oboje z żoną byliśmy z wieczoru bardzo zadowoleni.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

W dwa dni później pojechałem do powiatu w najlepszym i najspokojniejszym nastroju, pożegnawszy się z żoną. Na zjeździe było zawsze ogromnie dużo roboty, zupełnie inne życie, inny świat. Dwa dni po dziesięć godzin spędzałem w urzędzie. Gdy wieczorem drugiego dnia wróciłem do domu, zastałem list od żony. Tu też go przeczytałem. Pisała o dzieciach, o wuju, niani, o sprawunkach i między innemi jak o najzwyklejszej rzeczy o tem, że przychodził Truchaczewski, przyniósł obiecane nuty i chciał grać, ale ona odmówiła. Ja zaś nie pamiętałem, żeby obiecał przynieść nuty; zdawało mi się, że wtedy pożegnał się ostatecznie, i przykro mnie to uderzyło. Ale roboty było tyle, że nie miałem kiedy myśleć, i dopiero wieczorem, wróciwszy do mieszkania, przeczytałem raz jeszcze list. Pomijając już to, że podczas mojej nieobecności Truchaczewski był raz jeszcze, cały ton listu wydał mi się niezrozumiały. Wściekłe zwierzę zazdrości zaryczało w swojej kryjówce i chciało wyskoczyć, ale bałem się tego zwierza i czem prędzej go zamknąłem. „Jakież wstrętne uczucie ta zazdrość — powiedziałem sobie — czy może być coś naturalniejszego od tego, co pisze“. Położyłem się do łóżka i zacząłem myśleć o sprawach, które miałem nazajutrz załatwić. Podczas zjazdów w nowem miejscu zwykle długo nie zasypiałem, ale teraz zasnąłem bardzo prędko. I jak to zwykle bywa, wie pan, nagle jakby prąd elektryczny — i budzisz się. I ja się tak obudziłem z myślą o niej, o mojej zmysłowej ku niej miłości, o Truchaczewskim i o tem, że między nim a nią wszystko skończone. Przerażenie i wściekłość ogarnęły moje serce. Ale się zreflektowałem. — Co za głupstwo — mówiłem sobie — nie mam żadnych danych, niczego nie było. I jakżeż mogę tak poniżać siebie, wyobrażając sobie takie okropności. Coś w rodzaju najemnego skrzypka, znany jako zły człowiek, i nagle kobieta poważana, szanowana, matka rodziny, żona moja... Co za bzdury — myślałem z jednej strony. — Jak to się może nie stać — myślałem z drugiej. — Jak to się może nie stać, to najprostsze i najbardziej zrozumiałe, w imię czego ożeniłem się z nią i w imię czego z nią żyłem, to, co jedynie było mi w niej potrzebne, a tem samem potrzebne było innym i temu muzykowi. To człowiek nieżonaty i zdrowy (pamiętam, jak chrupał chrząstkę w kotlecie i chciwie przywierał czerwonemi ustami do szklanki wina), syty, przystojny i nietylko bez zasad, ale nawet z zasadami, żeby korzystać z tych przyjemności, które się nadarzają. A do tego łączyła ich muzyka, najbardziej subtelne uczucie. Co go może powstrzymywać? Nic! Przeciwnie, wszystko go nęci. Ona? Ale kim ona jest? Była i jest tajemnicą. Nie znam jej. Znam ją tylko jako zwierzę. A zwierzęcia nic nie może, nic nie powinno powstrzymać. Teraz dopiero przypomniałem sobie ich twarze owego wieczoru, kiedy po Sonacie Kreutzerowskiej zagrali jakiś namiętny kawałek, nie pamiętam czyj, ale aż do oszołomienia zmysłowy. — Jak mogłem wyjechać? — mówiłem, przypominając sobie ich twarze. Czyż nie było jasne, że tego wieczoru dopełniło się między nimi wszystko, i czy nie było widoczne, że już tego wieczoru nie było żadnej przeszkody, ale że oboje, głównie zaś ona, odczuwali wstyd pewien po tem, co się między nimi stało. Pamiętam, jak słabo, żałośnie i jakby z nabożeństwem uśmiechała się, ocierając pot z rozczerwienionej twarzy, kiedy podszedłem do fortepianu. Już wtedy starali się unikać swych spojrzeń i dopiero przy kolacji, kiedy nalewał jej wody, spojrzeli na siebie i ledwie, ledwie się uśmiechnęli. Z przerażeniem przypomniałem sobie to przełapane przeze mnie spojrzenie z ledwie widocznym uśmiechem. — „Tak, wszystko skończone“ — mówił mi jeden głos i natychmiast drugi głos mówił co innego. — „Co ci się stało? — to być nie może“ — mówił drugi głos. Przykro mi było leżeć w ciemności, zapaliłem świecę i strasznie mi się zrobiło w tym małym pokoiku, obitym żółtemi tapetami. Zapaliłem papierosa, a ponieważ zawsze się pali, kiedy się grzęźnie w błędnem kole niemożliwych do rozstrzygnięcia sprzeczności, paliłem jednego papierosa za drugim, aby zamroczyć się i nie widzieć sprzeczności. Nie zmrużyłem oka przez całą noc i o piątej, zdecydowawszy, że nie mogę już dłużej pozostawać w takiem naprężeniu i muszę wyjechać, wstałem, obudziłem stróża, który mi usługiwał, i posłałem go po konie. Na zjazd posłałem list, że w nagłej sprawie zostałem wezwany do Moskwy i proszę, aby mnie zastąpił jeden z członków zjazdu. O ósmej wsiadłem do bryczki i pojechałem.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

Wszedł konduktor i, zauważywszy, że nasza świeca się dopaliła, zgasił ją, nie wstawiając nowej. Na dworze zaczynało świtać. Pozdnyszew milczał, wzdychając ciężko przez cały czas, póki konduktor był w wagonie. Zaczął opowiadać dalej wtedy dopiero, gdy tamten wyszedł, i w półciemnym wagonie słychać było tylko brzęk szyb poruszającego się wagonu i miarowe chrapanie subjekta. W półświetle brzasku zupełnie już nie widziałem Pozdnyszewa. Słychać było tylko jego coraz bardziej i bardziej zdenerwowany, pełen cierpienia głos.
— Trzeba było jechać trzydzieści pięć wiorst końmi i osiem godzin koleją... Jazda końmi upływała bardzo przyjemnie. Była mroźna pogoda jesienna z jaskrawem słońcem. Wie pan, jest to pora, kiedy koleiny wytłaczają się na brudnej drodze. Drogi są gładkie, światło — jaskrawe, a powietrze — orzeźwiające. Przyjemnie było jechać bryczką. Gdy się rozwidniło i pojechałem, zrobiło mi się lżej. Patrząc na konie, na pola, na spotykanych ludzi, zapomniałem, dokąd jadę. Niekiedy wydawało mi się, że poprostu jadę sobie i że to, co mnie skłoniło do jazdy, nie istnieje. I zapomnienie to sprawiało mi szczególną radość. Kiedy zaś przypomniałem sobie, dokąd jadę, mówiłem: — „To się już okaże, nie myśl o tem“. — Nadto w połowie drogi zdarzył się wypadek, który zatrzymał mię w podróży i trochę rozerwał — bryczka się połamała i trzeba było ją naprawić. Wypadek ten miał większe znaczenie dlatego, że przyjechałem do Moskwy nie o piątej, jak liczyłem, lecz o dwunastej, a do domu — o godzinie pierwszej, ponieważ nie zdążyłem na pociąg pośpieszny i musiałem już jechać osobowym. Jazda po furę, naprawa, zapłata, herbata w zajeździe, rozmowa ze stróżem — wszystko to jeszcze bardziej mię rozerwało. O zmroku wszystko było gotowe, pojechałem więc dalej, a nocą lepiej jeszcze było jechać niż za dnia. Świecił wczesny księżyc, był lekki przymrozek, doskonała droga, konie, wesoły woźnica — jechałem więc i rozkoszowałem się, nie myśląc prawie o tem, co mnie czeka, albo raczej dlatego się rozkoszowałem, że wiedziałem, co mnie czeka, i żegnałem się z radością życia. Ale ten mój spokój, możność przezwyciężania uczuć skończyła się wraz z jazdą końmi. Gdy tylko wszedłem do wagonu, zaczęło się coś zupełnie innego. Ta ośmiogodzinna jazda w wagonie była dla mnie czemś strasznem, czego nie zapomnę przez całe życie. Czy to dlatego, że wsiadłszy do wagonu, żywo wyobrażałem sobie mój przyjazd, czy to dlatego, że kolej działa tak pobudzająco na ludzi, dość, że od tej chwili, kiedy wsiadłem do wagonu, nie mogłem już zapanować nad swą wyobraźnią, która nieustannie z niezwykłą jaskrawością malowała przede mną obrazy, rozpalające moją zazdrość, jeden obraz za drugim i jeden cyniczniejszy od drugiego, a wszystko o tem samem, o tem, co się tam działo pod moją nieobecność, jak ona mnie zdradzała. Patrząc na te obrazy, płonąłem z oburzenia, ze złości i jeszcze jakiegoś dziwnego uczucia, upojenia się własnem poniżeniem, i nie mogłem się od nich oderwać, nie mogłem nie patrzeć na nie, nie mogłem ich zatrzeć, nie wywoływać ich. Mało tego, im więcej na te urojone obrazy patrzyłem, tem bardziej wierzyłem w ich rzeczywistość. Jaskrawość, z jaką mi się ukazywały, była jakgdyby dowodem, że to, co sobie wyobraziłem, było rzeczywistością. Szatan jakiś jakby wbrew mojej woli wynajdywał i podpowiadał mi najokropniejsze obrazy. Przypomniała mi się dawniejsza rozmowa z bratem Truchaczewskiego i z pewnego rodzaju zachwytem szarpałem sobie serce tą rozmową, stosując ją do Truchaczewskiego i do mojej żony. Było to bardzo dawno, ale przypomniało mi się. Pamiętam — raz brat Truchaczewskiego na pytanie, czy odwiedza domy publiczne, odpowiedział, że porządny człowiek nie pójdzie tam, gdzie można zachorować, gdzie jest brudno i plugawo, podczas kiedy wszędzie można znaleźć porządną kobietę. I oto on, jego brat, znalazł moją żonę. To prawda, że jest już ona nie pierwszej młodości, brak jej jednego zęba zboku i jest trochę pulchna — myślałem o niej — ale cóż robić: trzeba korzystać z tego, co jest. Tak, on wyświadcza jej łaskę, biorąc ją za swoją kochankę; przytem nie zagraża ona jego drogocennemu zdrowiu. „Nie, to niemożliwe — mówiłem sobie z przerażeniem. — Nie, nic podobnego. Niema nawet najmniejszych podstaw do podobnych przypuszczeń. Czyż nie mówiła mi sama, iż nawet myśl o tem, że mógłbym czuć do niego zazdrość, jest dla niej poniżająca? Tak, ale ona wciąż kłamie, wciąż kłamie!“ — wołałem — i zaczynało się na nowo. W wagonie naszym było tylko dwóch pasażerów — staruszka z mężem, oboje bardzo nierozmowni; wysiedli na jakiejś stacji, i zostałem sam. Byłem jak zwierz w klatce; to zrywałem się, podchodziłem do okna, to, zataczając się, zaczynałem chodzić, chcąc przyśpieszyć bieg wagonu; ale wagon ze swemi ławkami i szybami zupełnie tak samo podskakiwał, jak teraz nasz.
I Pozdnyszew zerwał się, zrobił kilka kroków i znów usiadł.
— Ach, boję się, boję wagonów kolejowych, przerażenie mnie ogarnia. Tak strasznie — mówił dalej. — Mówiłem sobie: „Będę myślał o czem innem. No, przypuśćmy, o gospodarzu zajazdu, u którego piłem herbatę. I przed oczyma wyobraźni staje stróż z długą brodą i jego wnuk, chłopiec w jednym wieku z moim Wasią. Mój Wasia! Zobaczy, jak muzyk całuje jego matkę. Co się dziać będzie w jego biednej duszyczce! A z nią co?! Ona kocha! I znów powstało to samo. Nie! Nie! No, będę myślał o zwiedzaniu szpitala. Tak... jak wczoraj chory skarżył się na doktora. A doktór miał wąsy jak Truchaczewski. I jaki on bezczelny, jak oni oboje oszukiwali mnie, kiedy mówił, że wyjeżdża.“ I znów się zaczęło. Wszystko, o czem myślałem, miało z nim związek. Cierpiałem strasznie. Cierpienie polegało głównie na niewiedzy, na wątpliwości, na rozdwojeniu, na nieświadomości tego, czy należy ją kochać, czy nienawidzić. Cierpienia były tak silne, że — pamiętam, przyszła mi do głowy myśl, która mi się bardzo spodobała: wyjść na tor, położyć się na szynach pod pociągiem i skończyć. Wtedy nie będzie przynajmniej wątpliwości. Jedyne, co przeszkadzało mi to zrobić, była litość nad samym sobą, wywołująca bezpośrednio po sobie nienawiść ku niej. Dla niego zaś żywiłem jakieś dziwne uczucie nienawiści, świadomość swego pognębienia i jego zwycięstwa, do niej zaś czułem straszliwą nienawiść. „Nie wolno mi skończyć ze sobą, a ją zostawić; trzeba, żeby ona choć trochę pocierpiała, żeby przynajmniej zrozumiała, że ja cierpiałem“ — mówiłem sobie. Wychodziłem na wszystkich stacjach, żeby się rozerwać. Na pewnej stacji zobaczyłem w bufecie, że piją, i natychmiast sam napiłem się wódki. Obok mnie stał jakiś Żyd i też pił. Rozgadał się, a ja, byle tylko nie pozostać samemu w wagonie, poszedłem z nim do jego brudnego, zadymionego i zaśmieconego łupinami pestek wagonu trzeciej klasy. Tam usiadłem obok niego, a Żyd opowiadał mi mnóstwo jakichś anegdot. Słuchałem go, ale nie mogłem zrozumieć tego, co mówił, bo wciąż myślałem o swojem. Zauważył to i zaczął się domagać, bym uważał; wtedy wstałem i znów powróciłem do swego wagonu. „Trzeba się zastanowić — mówiłem sobie — czy prawdą jest to, o czem myślę, i czy są jakieś podstawy, abym się męczył.“ Usiadłem, chcąc się spokojnie zastanowić; ale natychmiast zamiast spokojnego zastanowienia zaczęło się znów to samo: zamiast roztrząsań — obrazy i wizje.
„Ileż razy tak się już męczyłem — mówiłem do siebie (przypominałem sobie poprzednie podobne napady zazdrości) — a później wszystko kończyło się niczem. Tak też i teraz, być może, a nawet na pewno, zastanę ją śpiącą spokojnie: obudzi się, ucieszy się mną — i ze słów, z wyglądu poczuję, że nic nie było i że wszystko to głupstwo. O, jakby to było dobrze!“ „Ale nie, tak było zbyt często i teraz już tak nie będzie“ — mówił mi głos jakiś, i znów się zaczęło. Oto gdzie była tortura! Nie do szpitala dla syfilityków zaprowadziłbym młodzieńca, aby odebrać mu chęć do kobiet, ale do mojej duszy, by popatrzał na tych djabłów, którzy ją szarpali. Przecież okropne było to, że przyznawałem sobie pełne prawo do jej ciała, jakgdyby to było moje ciało, a jednocześnie czułem, że owładnąć niem nie mogę, że ono nie jest moje i że ona może się niem rozporządzać, jak chce, a chce się niem rozporządzać nie tak, jak ja chcę. I nic nie mogę zrobić ani jemu, ani jej. Jak Wańka Klucznik[1] u stóp szubienicy zaśpiewa, jak się całowało w słodkie usteczka i t. d. I będzie górą. A z nią jeszcze mniej mogę coś zrobić. Jeśli nic nie zrobiła, ale chce — ja zaś wiem o tem, to tem gorzej, lepiej już, żeby zrobiła, żebym wiedział, żeby nie było niepewności. Nie umiałbym powiedzieć, czego pragnąłem. Pragnąłem, żeby ona nie chciała tego, czego musiała chcieć. Było to zupełne szaleństwo.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Na przedostatniej stacji, kiedy konduktor przyszedł odebrać bilety, zebrawszy swe rzeczy, wyszedłem na pomost, i świadomość tego, że oto rozwiązanie jest bliskie, wzmogła jeszcze moje zdenerwowanie. Zrobiło mi się zimno i drżałem tak, że zęby mi szczękały. Machinalnie wyszedłem wraz z tłumem z dworca, wziąłem dorożkę, wsiadłem i pojechałem, patrząc na rzadkich przechodniów, na stróżów i na cienie, rzucane przez latarnie i moją dorożkę to zprzodu, to ztyłu, o niczem nie myśląc. Ujechawszy z pół wiorsty, poczułem chłód w nogach i pomyślałem, że zdjąłem w wagonie wełniane skarpetki i schowałem je do woreczka. Gdzie woreczek? Czy jest? Jest, a gdzie jest koszyk? Przyszło mi na myśl, że zupełnie zapomniałem o bagażu, ale przypomniawszy to sobie i wydobywszy pokwitowanie, zdecydowałem, że nie warto się poto wracać, i pojechałem dalej. Choćbym się nie wiem jak teraz starał, nie mógłbym sobie przypomnieć swego ówczesnego stanu. O czem wtedy myślałem? Czego chciałem? Nie wiem. Pamiętam tylko, że miałem świadomość tego, iż gotuje się coś strasznego i bardzo ważnego w mojem życiu. Czy to moja wyobraźnia wywołała ów ważny fakt, czy też go przeczuwałem tylko — nie wiem. Możliwe i to, że po tem, co się stało, wszystkie poprzedzające chwile nabrały w mem wspomnieniu ponurego odcienia.
Zajechałem przed ganek; była godzina pierwsza. Kilku dorożkarzy, widząc światło w oknach, stało przed gankiem, czekając na pasażerów (w naszem mieszkaniu oświetlony był salon i bawialnia). Nie zdając sobie sprawy z tego, dlaczego w naszych oknach pali się światło o tak późnej porze, wszedłem na schody w tym samym stanie oczekiwania czegoś strasznego i zadzwoniłem. Lokaj, dobry, sumienny i bardzo głupi Jegor — otworzył mi. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy w przedpokoju, był płaszcz, wiszący na wieszadle obok drugiego okrycia. Powinienem był się zdziwić, ale się nie zdziwiłem dlatego, że się tego spodziewałem. „No, rozumie się“ — powiedziałem sobie, kiedy zapytałem Jegora, kto tu jest, a on wymienił mi nazwisko Truchaczewskiego. Zapytałem, czy jest jeszcze kto. Odpowiedział: — „Nie, nikogo niema“. — Pamiętam, że powiedział to z taką intonacją, jakgdyby chciał mię ucieszyć i rozproszyć moje wątpliwości, że jest jeszcze ktoś. — „Tak, tak — mówiłem jakby do siebie. — A dzieci?“ — „Chwała Bogu, zdrowe. Już dawno śpią.“
Nie mogłem złapać tchu i powstrzymać drżenia szczęk. Tak, widocznie nie jest tak, jak myślałem: dawniej myślałem — nieszczęście, i wszystko okazywało się w najlepszym porządku. Teraz zaś nie jest tak, jak dawniej, a jest to właśnie, co sobie wyobrażałem lub tylko myślałem, że sobie wyobrażam, a co teraz jest rzeczywistością. Otóż i wszystko.
Omal że nie załkałem, ale w tej samej chwili szatan mi podpowiedział: — „Ty płacz, roztkliwiaj się, a oni tymczasem rozstaną się w spokoju, dowodów winy nie będzie, i ty przez całe życie będziesz wątpił i męczył się“. I natychmiast zniknęło rozczulanie się nad sobą i zjawiło się dziwne uczucie — nie uwierzy pan — uczucie radości, że skończy się teraz moja męka, że teraz mogę ją ukarać, mogę się jej pozbyć, mogę dać upust swej nienawiści.
I dałem upust swej nienawiści, i stałem się zwierzęciem. — „Nie trzeba, nie trzeba — powiedziałem Jegorowi, który chciał iść do bawialni — lepiej, wiesz co, idź prędko, weź dorożkę i jedź — masz tu kwit — odbierz rzeczy. No, idź.“ — Poszedł przez korytarz po swoje palto. Bojąc się, że ich spłoszy, odprowadziłem go do jego pokoiku i zaczekałem, aż się ubrał. W bawialni, poprzez drugi pokój, słychać było rozmowę i brzęk noży i talerzy. Jedli, widać, i nie słyszeli dzwonka. „Byleby tylko nie wyszli teraz“ — myślałem. Jegor włożył palto i wyszedł. Wypuściłem go i zamknąłem za nim drzwi; zrobiło mi się strasznie na myśl, że zostałem sam i że muszę zaraz działać. Jak? Nie wiedziałem jeszcze. Wiedziałem tylko, że teraz już wszystko skończone, że nie może być wątpliwości co do jej winy, że teraz ukaram ją, zerwę z nią. Przedtem wahałem się jeszcze i mówiłem sobie: — „A może to nieprawda, może ja się mylę“. — Teraz już tego nie było. Wszystko zostało bezpowrotnie rozstrzygnięte. W tajemnicy przede mną — sama jedna z nim nocą. To już jest zupełne zapomnienie o wszystkiem. Albo gorzej jeszcze: umyślna bezczelność, zuchwałość w występku, aby bezczelność ta pozorowała niewinność. Wszystko jest jasne. Niema wątpliwości. Bałem się jednego: żeby nie umknęli, nie obmyślili nowego oszustwa i nie pozbawili mnie w ten sposób namacalnych dowodów winy, możności jej udowodnienia.
I aby jak najprędzej schwytać ich na gorącym uczynku, na palcach skierowałem się do salonu, gdzie siedzieli, nie przez bawialnię jednak, a przez korytarz i dziecinny. W pierwszym dziecinnym chłopcy spali, w drugim — niania się poruszyła, jakby się miała obudzić. Wyobraziłem sobie, co pomyśli, dowiedziawszy się o wszystkiem, i taka litość nad samym sobą ogarnęła mnie na myśl o tem, że nie mogłem powstrzymać łez i, nie chcąc obudzić dzieci, wybiegłem na palcach na korytarz i stamtąd do siebie, do gabinetu; tam padłem na kanapę i załkałem.
„Ja, człowiek uczciwy, syn swoich rodziców, który marzyłem przez całe życie o szczęściu rodzinnem, ja, mężczyzna, który jej nigdy nie zdradziłem... A tu... Pięcioro dzieci... a tuli się do muzyka dlatego jedynie, że on ma czerwone usta. Nie, to nie jest człowiek, to suka, plugawa suka! Obok pokoju dzieci, dla których przez całe życie miłość udawała! I napisać mi to, co napisała. I tak bezczelnie rzucać się jemu na szyję. A czy ja wiem?... Może już oddawna miała z lokajami dzieci, które uważano za moje. I przyjechałbym jutro, i ona ze swem uczesaniem, ze swą figurą i leniwemi, pełnemi wdzięku ruchami (widziałem jej uroczą, nienawistną twarz) spotkałaby mnie, i ów zwierz zazdrości tkwiłby w mojem sercu i szarpał je. Co pomyśli niania? I Jegor? I biedna Lizetka? Już cośniecoś rozumiała. I ta bezczelność! To kłamstwo! I ta zwierzęca zmysłowość, którą tak dobrze znam“ — mówiłem do siebie.
Chciałem wstać, ale nie mogłem. Serce biło mi tak, że ledwie trzymałem się na nogach. Tak, umrę! Zabije mnie! Tego właśnie chce! Co dla niej znaczy zabić! Ależ nie, toby już było zbyt dla niej dogodne i tej przyjemności jej nie sprawię. Ale ja tu siedzę, a oni tam jedzą, śmieją się i... „I dlaczegóż nie zadusiłem jej wtedy?“ — mówiłem sobie, wspomniawszy tę chwilę, kiedy tydzień temu wypchnąłem ją z gabinetu i tłukłem wszystko. Żywo przypomniałem sobie ten stan, w jakim byłem wtedy, i nietylko przypomniałem sobie, ale czułem tęż samą potrzebę bicia, niszczenia, którą odczuwałem wtedy. Pamiętam, jak zapragnąłem czynu, i wszelkie myśli prócz tych, które potrzebne były do działania, wywietrzały mi z głowy. Byłem, jak zwierzę lub człowiek pod wpływem fizycznej podniety lub pod wpływem niebezpieczeństwa, kiedy działa ściśle, nie śpiesząc się, ale i nie tracąc ani jednej chwili w ciągłem dążeniu do jednego, ściśle określonego celu.




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

— Pierwszą rzeczą, którą uczyniłem, było, że zdjąłem buty, pozostając w skarpetkach, i podszedłem do ściany nad kanapą, gdzie wisiały moje strzelby i sztylety; wziąłem zakrzywiony sztylet damasceński, ani razu nie używany i bardzo ostry. Wyciągnąłem go z pochwy. Pochwa, pamiętam, spadła za kanapę, pamiętam też, że powiedziałem sobie: — „Trzeba będzie ją później odszukać, bo inaczej — zginie”. — Potem zdjąłem palto, które przez cały ten czas nosiłem, i lekko stąpając, w samych tylko skarpetkach — poszedłem tam. Podkradłszy się cicho, otworzyłem nagle drzwi.
Pamiętam wyraz ich twarzy. Pamiętam ów wyraz dlatego, że sprawił mi on męczącą radość. Był to wyraz przerażenia. Tego mi właśnie trzeba było. Nigdy nie zapomnę wyrazu rozpaczliwego przerażenia, wyrytego w pierwszej chwili na twarzach ich obojga, gdy mnie zobaczyli. On siedział, zdaje się, przy stole, ale ujrzawszy czy usłyszawszy mnie, zerwał się na równe nogi i stanął plecami do szafy. Na twarzy jego odmalował się wyraz niewątpliwego przerażenia. Na jej twarzy odbił się ten sam wyraz, ale prócz niego było jeszcze coś. Gdyby był sam tylko wyraz przerażenia, nie stałoby się może to, co się stało; ale w wyrazie jej twarzy widać było w pierwszej chwili, tak mi się przynajmniej wydało, jeszcze zmartwienie, niezadowolenie z tego, że naruszono jej upojenie miłosne, jej szczęście z nim. Jakgdyby jej niczego nie trzeba było prócz tego, żeby nie przeszkadzano teraz jej szczęściu. Oba uczucia przez jedną tylko chwilę malowały się na ich twarzach. Wyraz przerażenia na jego twarzy zmienił się natychmiast na wyraz zapytania: można kłamać czy nie? Jeśli można, to trzeba zacząć. Jeśli nie, to zacznie się coś innego. Ale co? I spojrzał na nią pytająco. Na twarzy jej wyraz niezadowolenia i zmartwienia zmienił się, jak mi się wydawało, kiedy spojrzała na Truchaczewskiego, na wyraz troski o niego. Na chwilą zatrzymałem się we drzwiach, trzymając sztylet za plecami. W tej chwili on się uśmiechnął i aż do śmieszności obojętnym tonem zaczął: — „A myśmy tu właśnie muzykowali“ — „Nie spodziewałam się” — zauważyła w tej samej chwili, poddając się jego tonowi. Ani jedno, ani drugie z nich nie domówiło. Ogarnął mnie teraz ten sam szał, który opanował mię tydzień temu. Znów doświadczyłem potrzeby burzenia, gwałtu i radosnego szaleństwa i poddałem się jemu.
Oboje nie domówili. Zaczęło się to inne, czego się on obawiał, a co niweczyło odrazu wszystko, co mówili. Rzuciłem się ku niej, wciąż jeszcze ukrywając sztylet, ażeby nie przeszkodził mi uderzyć ją w bok pod piersią. (Wybrałem to miejsce od samego początku.) W tejże chwili, kiedy rzucałem się ku niej, spostrzegł to i, czego żadną miarą po nim się nie spodziewałem, schwycił mię za rękę i krzyknął: — „Opamiętaj się pan, co to?! Ludzie!“
Wyrwałem rękę i w milczeniu rzuciłem się ku niemu. Oczy jego spotkały się z mojemi. Zbladł nagle jak płótno aż do warg, oczy mu zabłysły jakoś dziwnie i, czego się też żadną miarą nie spodziewałem, prześlizgnął się pod fortepianem ku drzwiom. Rzuciłem się za nim, ale na lewej mojej ręce zawisnął ciężar. Była to ona. Szarpnąłem się. Zawisnęła jeszcze silniej i nie puszczała. Ta niespodziewana przeszkoda, ciężar i jej wstrętne dla mnie dotknięcie bardziej mię jeszcze rozwścieczyły. Czułem, że zupełnie oszalałem i że pewno jestem straszny, i cieszyłem się z tego. Zamachnąłem się z całych sił lewą ręką i łokciem trafiłem ją w samą twarz. Krzyknęła i wypuściła moją rękę. Chciałem biec za nim, ale przyszło mi na myśl, że byłoby śmieszne biec w skarpetkach za kochankiem własnej żony, a nie chciałem być śmieszny, chciałem być straszny. Mimo okropnego szaleństwa, które mną owładnęło, przez cały czas pamiętałem, jakie wywierałem na nich wrażenie. I nawet to wrażenie poczęści mną kierowało. Zwróciłem się ku niej. Opadła na kozetkę i, schwyciwszy się za podbite przeze mnie oko, patrzyła na mnie. Na twarzy jej malował się strach i nienawiść do mnie, do wroga, jak u szczura, kiedy otwierają pułapkę, w którą wpadł. Ja — przynajmniej — nie widziałem w niej nic prócz strachu i nienawiści ku mnie, którą musiała wzbudzić miłość ku innemu. Ale byłbym może powstrzymał się i nie uczynił tego, co uczyniłem, gdyby ona milczała. Ale ona zaczęła nagle mówić i chwytać mnie za rękę ze sztyletem: — „Opamiętaj się! co to? Co się z tobą dzieje?! Nic nie było, nic, nic! Przysięgam!“ — Jeszczebym zwlekał, ale te jej ostatnie słowa, z których wywnioskowałem coś wręcz przeciwnego, to jest, że wszystko było, wywołały odpowiedź. A odpowiedź powinna była być godna tego nastroju, w który się wprawiłem, który wciąż wzmagał się crescendo i powinien był tak samo się nasilać. W szaleństwie też jest pewien system. — „Nie kłam, łajdaczko!“ — zawyłem i lewą ręką schwyciłem ją za rękę, ale się wyrwała. Wtedy, wciąż jednak nie wypuszczając sztyletu, chwyciłem ją lewą ręką za gardło, rzuciłem nawznak i zacząłem dusić. Jak twarda była jej szyja! Chwyciła obydwiema rękoma moje ręce, odrywając je od gardła, a ja, jakgdybym na to właśnie czekał, z całych sił uderzyłem ją w lewy bok poniżej żeber...
Gdy ludzie mówią, że w przystępie szału nie pamiętają tego, co czynią — to kłamstwo, nieprawda. Ja pamiętałem wszystko i ani na chwilę nie przestawałem pamiętać. Im silniej podsycałem w sobie szał, tem jaśniej rozpalało się we mnie światło świadomości, przy którem nie mogłem nie widzieć tego, co czynię. Nie mogę powiedzieć, żebym wiedział zgóry, co będę robił, ale w tej samej chwili, kiedy działałem, a nawet, zdaje się, nieco wcześniej — wiedziałem, co zrobię, jakgdyby poto, by można było żałować, bym mógł sobie powiedzieć że mogłem się zatrzymać. Wiedziałem, że uderzam poniżej żeber i że sztylet wejdzie. W tej chwili, kiedy to czyniłem, wiedziałem, że robię coś przerażającego, coś, czego nigdy nie robiłem i co będzie miało straszne następstwa. Ale świadomość tego mignęła jak błyskawica — i za świadomością natychmiast nastąpił czyn. Czyn dochodził do świadomości z niezwykłą wyrazistością. Słyszałem i pamiętam opór gorsetu przez chwilę i jeszcze czegoś, a potem pogrążenie się ostrza w coś miękkiego. Ona chwyciła rękoma za sztylet, okaleczyła je, ale nie utrzymała. Długo potem w więzieniu, po dokonaniu się we mnie przewrotu moralnego, myślałem o tej chwili, przypominałem sobie, co mogłem, i marzyłem. Pamiętam — przez chwilę, tylko przez chwilę, poprzedzającą mój czyn, straszną świadomość tego, że zabiłem i że zabiłem kobietę, moją żonę. Okropność tej świadomości pamiętam i dlatego wnioskuję, a nawet mętnie przypominam sobie, że wbiwszy sztylet, wyciągnąłem go natychmiast, pragnąc naprawić to, co uczyniłem, i zaprzestać. Przez chwilę stałem bez ruchu, czekając, co będzie: czy można naprawić? Ona zerwała się i krzyknęła: — „Nianiu, zabił mię!“
Posłyszawszy hałas, niańka stanęła we drzwiach. Ja zaś wciąż stałem, czekając i niedowierzając sobie. Aż tu z pod jej gorsetu buchnęła krew. Wtedy pojąłem, że poprawić nie można, i natychmiast uznałem, że nawet nie trzeba, że właśnie tego chcę i że to właśnie powinienem był uczynić. Zaczekałem, aż upadła, i niańka z krzykiem: — „Święci Pańscy!“ — podbiegła ku niej, wtedy dopiero cisnąłem sztylet i wyszedłem z pokoju. — „Nie trzeba się denerwować, trzeba wiedzieć, co robię” — powiedziałem sobie, nie patrząc na nią ani na niańkę. Niańka krzyczała, wołała pokojówkę.
Poszedłem przez korytarz i, posławszy dziewczynę, udałem się do swego pokoju. „Co teraz robić?” — zapytałem siebie i natychmiast zrozumiałem, co. Wszedłszy do gabinetu, podszedłem zaraz ku ścianie, zdjąłem z niej rewolwer, obejrzałem go — był nabity — i położyłem na stole. Potem wydobyłem pochwę z za kanapy i usiadłem. Długo tak siedziałem. O niczem nie myślałem, nic nie wspominałem. Słyszałem, że się tam ktoś krzątał. Słyszałem, jak ktoś przyjechał, potem jeszcze ktoś. Potem słyszałem i widziałem, jak Jegor wniósł moją walizkę do gabinetu. Jakgdyby to właśnie było komu potrzebne.
— „Słyszałeś, co się stało? — spytałem — powiedz stróżowi, żeby zawiadomiono policję.“ — Nic nie odpowiedział i wyszedł. Wstałem, zamknąłem drzwi, wyjąłem papierosa i zapałki i zacząłem palić. Nie dopaliłem papierosa, kiedy mię ogarnął i zwalił z nóg sen. Spałem ze dwie godziny. Pamiętam, widziałem we śnie, że żyjemy w przyjaźni, żeśmy się nie pogodzili, ale godzimy się, że coś nam troszeczkę przeszkadza, jesteśmy jednak przyjaciółmi. Obudziło mnie pukanie do drzwi „To policja — pomyślałem, budząc się — przecież, zdaje się, zabiłem. A może to ona i nic nie zaszło?“ Zapukano jeszcze raz do drzwi. Nie odpowiedziałem i rozstrzygałem pytanie: czy to było, czy nie było? Tak, było. Przypomniałem sobie opór gorsetu i pogrążanie się noża — i mróz przebiegł mi po plecach... „Tak, było. Tak, było. Tak, teraz trzeba i siebie...“ — powiedziałem sobie. Ale mówiłem to i wiedziałem, że się nie zabiję. Wstałem jednak i znów wziąłem rewolwer w ręce. Ale dziwna rzecz: pamiętam, jak przedtem wiele razy bliski byłem samobójstwa, jak tego samego dnia w kolei wydawało mi się łatwem, łatwem dlatego właśnie, że myślałem, iż ją tem zwyciężę. Teraz w żaden sposób nie mogłem nietylko zabić się, ale nawet o tem myśleć. „Poco to zrobię?“ — zapytałem siebie. I odpowiedzi nie było. Znowu zapukano do drzwi. Tak, przedtem trzeba się dowiedzieć, kto to stuka. Zdążę jeszcze. Odłożyłem rewolwer i przykryłem go gazetą. Podszedłem do drzwi i odsunąłem zasuwkę. Była to siostra żony, dobra, głupia wdowa.
„Wasia, co to?“ — spytała, i zawsze gotowe łzy polały się z jej oczu. — „Czego tam trzeba?“ — zapytałem grubjańsko. Widziałem, że wcale nie należało i nie było powodu być dla niej grubjańskim, ale nie mogłem wymyślić innego tonu. — „Wasia, ona umiera. Iwan Zacharycz powiedział.“ Iwan Zacharycz był to doktór, jej doktór doradca. — „Czy on tu jest?“ — zapytałem, i cała zawziętość na nią znów się podniosła w mej duszy. — „No, to co?“ — „Wasia, pójdź do niej. Ach, jakie to okropne!“ — powiedziała. „Pójść do niej?“ — zadałem sobie pytanie i natychmiast odpowiedziałem w duchu, że trzeba pójść do niej, że widocznie zawsze się tak robi, że kiedy mąż zabija tak, jak ja, żonę, to bezwarunkowo powinien do niej iść. „Jeśli tak się robi, to trzeba iść — powiedziałem sobie. — Tak, jeśli trzeba będzie, zawsze zdążę — myślałem o swym zamiarze samobójstwa i poszedłem do niej. „Teraz będą frazesy, grymasy, ale ja jej się nie dam“ — mówiłem sobie. — „Zaczekaj — rzekłem do siostry — bez butów jakoś niezręcznie, włożę przynajmniej pantofle.“




ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

— I rzecz dziwna. Znów, kiedy wyszedłem z gabinetu i poszedłem jak zwykle przez pokoje, znów obudziła się we mnie nadzieja, że nic nie było, ale zapach tych doktorskich obrzydliwości: jodoformu, karbolu oszołomił mnie. Nie, wszystko to było. Przechodząc przez korytarz obok pokoju dziecinnego, zobaczyłem Lizetkę. Patrzyła na mnie wylękłemi oczyma. Wydało mi się nawet, że były tu wszystkie pięcioro i patrzyły na mnie. Podszedłem do drzwi, pokojówka otworzyła mi z wewnątrz i wyszła. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, była jej jasno-szara suknia na krześle, cała czarna od krwi. Na naszem małżeńskiem łóżku, na mojem nawet miejscu (łatwiejszy był doń dostęp) leżała żona z podniesionemi kolanami. Leżała bardzo wysoko na samych poduszkach, w rozpiętym kaftaniku. Na ranę coś nałożono. W pokoju unosił się ciężki zapach jodoformu. Przedewszystkiem i najbardziej uderzyła mnie jej spuchnięta i zsiniała w miejscu obrzęków twarz, część nosa i pod oczami. Był to skutek mego uderzenia łokciem, gdy chciała mnie powstrzymać. Piękna nie było w niej już wcale, ukazało mi się coś brzydkiego. Stanąłem w progu: — „Podejdź, podejdź do niej“ — mówiła mi siostra, „Tak, zapewne chce okazać skruchę. Przebaczysz? Tak, ona umiera, można więc przebaczyć“ — myślałem, siląc się na wspaniałomyślność. Podszedłem blisko. Z trudem podniosła na mnie oczy, z których jedno było podbite, i z trudnością, jąkając się, zaczęła mówić: — „Dopiąłeś swego, zabiłeś...“ i — na jej twarzy poprzez cierpienia fizyczne i nawet bliskość śmierci odbiła się ta sama stara, znana mi, chłodna, zwierzęca nienawiść. — „Dzieci... jednak... tobie... nie oddam. Ona... (siostra) weźmie...“ — O tem zaś co było dla mnie najważniejsze, o swojej winie, zdradzie, uważała widocznie, że nie warto wspominać. — „Tak, naciesz się tem, coś zrobił“ — powiedziała, patrząc ku drzwiom, i zaszlochała. W drzwiach stała siostra z dziećmi. — „Tak, oto, coś zrobił“. — Spojrzałem na dzieci, na jej rozbitą, obrzękłą twarz i po raz pierwszy zapomniałem o sobie, o swych prawach, swej dumie, po raz pierwszy zobaczyłem w niej człowieka. I tak znikome wydało mi się wszystko to, co mnie obrażało, cała moja zazdrość, i tak doniosłe to, co zrobiłem, że chciałem już przypaść twarzą do jej rąk i powiedzieć: — „Przebacz“ — ale nie odważyłem się. Ona milczała, zamknąwszy oczy, nie mając widocznie sił mówić więcej. Potem zniekształcona jej twarz zadrżała, zmarszczyła się. Odepchnęła mnie słabo: — „Poco to wszystko było? Poco?“ „Przebacz mi — powiedziałem. — Przebacz, wszystko“ „Byleby nie umrzeć!“ — krzyknęła, unosząc się, i gorączkowo błyszczące jej oczy wpatrzyły się we mnie. — „Tak, dopiąłeś swego! Nienawidzę. Oj! Ach!“ — zawołała, bojąc się czegoś, widocznie w malignie. — „No zabij, zabij, nie boję się!... Ale wszystkich, wszystkich — i jego. Uciekł, uciekł!“ — Majaczenie wciąż trwało. Nie poznawała nikogo. Tego samego dnia około popołudnia umarła.
Przedtem jeszcze o godzinie ósmej odprowadzono mnie do aresztu, a stamtąd — do więzienia. I przesiedziawszy tam jedenaście miesięcy w oczekiwaniu rozprawy sądowej, przemyślałem samego siebie, całą swoją przeszłość, i zrozumiałem ją. Zacząłem właściwie rozumieć trzeciego dnia. Trzeciego dnia zaprowadzono mnie „tam“.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mając sił powstrzymać łkania, zatrzymał się. Zebrawszy siły, ciągnął dalej:
— Zacząłem rozumieć dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem ją w trumnie.
Zaszlochał, ale natychmiast szybko ciągnął dalej.
— Dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem jej martwą twarz, zrozumiałem wszystko, co zrobiłem. Zrozumiałem, że ja, ja ją zabiłem, że przeze mnie stało się to, że ona, żywa, ruchliwa, ciepła, teraz była nieruchoma, woskowa, zimna i że poprawić tego nie można nigdy, nigdzie, niczem. Kto tego nie przeżył, ten nie może zrozumieć... U! u! u! — wykrzyknął kilka razy i ucichł.
Długo siedzieliśmy w milczeniu. Szlochał i trząsł się, milcząc.
— No przebacz!
Odwrócił się ode mnie i ułożył na ławce, zakrywszy twarz kocem.
Na tej stacji, gdzie miałem wysiąść (było to o godzinie ósmej rano), podszedłem ku niemu, aby się pożegnać... Spał czy udawał tylko, ale się nie ruszał. Dotknąłem go ręką. Odkrył się, i widać było, że nie spał.
— Żegnaj! — powiedziałem, podając mu rękę.
Podał mi rękę i słabo się uśmiechnął, ale tak żałośnie, że zebrało mi się na płacz.
— Przebacz — powtórzył to samo słowo, którem zakończył wczoraj swoje opowiadanie.




POSŁOWIE

Otrzymywałem i otrzymuję mnóstwo listów od nieznajomych mi osób z prośbą o wyjaśnienie w prostych i jasnych słowach, co myślę o przedmiocie napisanego przeze mnie opowiadania pod tytułem: „Sonata Kreutzerowska“. Postaram się to uczynić, to jest w krótkich słowach wyłożyć, o ile to jest możliwe, istotę tego, co chciałem powiedzieć w tem opowiadaniu, i tych wniosków, które według mnie można z niego wyciągnąć.
Chciałem powiedzieć po pierwsze, że w społeczeństwie naszem ustaliło się niezłomne, wspólne wszystkim warstwom i podtrzymywane przez fałszywą naukę przekonanie, że stosunek płciowy jest dla zdrowia niezbędny. Ponieważ jednak małżeństwo jest rzeczą niezawsze możliwą, to i stosunek płciowy pozamałżeński, nie obowiązujący mężczyzny do niczego prócz zapłaty pieniężnej, jest sprawą zupełnie naturalną i dlatego powinien być popierany.
Przekonanie to stało się do tego stopnia ogólne i niezłomne, że rodzice za radą lekarzy organizują rozpustę dla swoich dzieci; rządy, jedyny sens których polega na trosce o dobrostan moralny swoich obywateli, ustanawiają rozpustę, to jest stwarzają całą kastę kobiet, które zmusza się do zaspakajania potrzeb męskich, do upadku cielesnego i duchowego. Ludzie zaś nieżonaci oddają się rozpuście z zupełnie spokojnem sumieniem.
Chciałem właśnie powiedzieć, że to nie jest dobrze, dlatego, że taki stan rzeczy, kiedy dla zdrowia pewnych ludzi trzeba gubić ciała i dusze innych, istnieć nie może, tak samo, jak nie może być tego, żeby dla zdrowia jednych ludzi trzeba było pić krew innych.
Wniosek zaś, jaki według mego mniemania da się stąd zupełnie naturalnie wyciągnąć, jest taki, że nie trzeba poddawać się temu błędowi i oszustwu. Dlatego zaś, aby się nie poddawać, trzeba po pierwsze nie dowierzać niemoralnym mniemaniom, bez względu na fałszywą wiedzę, która je podtrzymuje. Po drugie zaś trzeba rozumieć, że taki stosunek płciowy, przy którym ludzie albo uwalniają się od możliwych jego następstw — dzieci, albo zrzucają cały ciężar tych następstw na kobietę, albo zapobiegają możliwości narodzenia się dzieci — stosunek taki jest przestępstwem przeciwko najprostszemu postulatowi moralności, jest podłością — i dlatego też ludzie nieżonaci, nie chcąc żyć podle, nie powinni tego czynić.
Dlatego zaś, żeby mogli się powściągać, powinni prócz prowadzenia naturalnego trybu życia: nie pić, nie objadać się, nie jeść mięsa i nie unikać pracy (nie gimnastyki, lecz męczącej, nie będącej zabawką pracy), nie dopuszczać nawet w myśli możliwości obcowania z innemi kobietami, tak samo, jak każdy człowiek nie dopuszcza takiej możliwości pomiędzy sobą i matką, siostrami, krewnemi, żonami przyjaciół. Każdy mężczyzna zaś może znaleźć wokół siebie setki dowodów na to, że powściągliwość jest możliwa i mniej niebezpieczna i szkodliwa dla zdrowia niż niepowściągliwość.
To po pierwsze.
Po drugie, że w społeczeństwie naszem, wskutek traktowania stosunku miłosnego nietylko jako niezbędnego warunku zdrowia i przyjemności, ale i jako poetycznego i wzniosłego upiększenia życia, niewierność małżeńska stała się najbardziej zwykłem zjawiskiem we wszystkich warstwach społeczeństwa (szczególnie zaś w chłopskiej dzięki żołnierce).
Uważam, że to nie jest dobrze.
Wniosek zaś, który z tego wypływa, jest ten, że tego robić nie należy. Dlatego zaś, żeby tego nie robić, trzeba, żeby pogląd na miłość płciową uległ przeobrażeniu. Trzeba, aby mężczyźni i kobiety byli wychowywani przez rodzinę i opinję społeczną w ten sposób, by przed i po wstąpieniu w związki małżeńskie nie patrzyli na kochanie się i związaną z niem miłość płciową jako na stan wzniosły i poetyczny, jak to czynią teraz, ale jako na poniżającą dla człowieka zwierzęcość; naruszenie przyrzeczenia wierności, składanego podczas ślubu, powinno być przez opinję przynajmniej tak samo piętnowane, jak piętnowane jest przez nią niedotrzymanie zobowiązań pieniężnych i oszustwo handlowe, nie było zaś opiewane, jak to się teraz dzieje, w romansach, wierszach, pieśniach, operach i tak dalej.
To drugie.
Po trzecie, że w naszem społeczeństwie znów wskutek tego samego fałszywego znaczenia, jakie nadano miłości płciowej, rodzenie dzieci straciło swój sens. I zamiast żeby być celem i usprawiedliwieniem stosunków małżeńskich, stało się przeszkodą dla przyjemnego utrzymywania stosunków miłosnych; dlatego też zarówno w małżeństwie, jak i poza małżeństwem za radą sługusów nauki lekarskiej zaczęło się rozpowszechniać używanie środków, pozbawiających kobietę możności rodzenia, lub zaczęło wchodzić w zwyczaj i stawać się przyzwyczajeniem to, czego dawniej nie było i nawet teraz jeszcze niema w patrjarchalnych chłopskich rodzinach: utrzymywanie stosunków małżeńskich podczas ciąży i karmienia.
I sądzę, że to nie jest dobrze.
Nie jest dobrze stosować środki przeciw rodzeniu dzieci po pierwsze dlatego, że uwalnia to ludzi od trosk i trudu o dzieci, który jest odkupieniem miłości płciowej, po drugie zaś dlatego, że jest to coś bardzo bliskiego do najbardziej odstręczającego dla ludzkiego sumienia postępku — t. j. zabójstwa. Nie jest także właściwą niepowściągliwość podczas ciąży i karmienia dlatego że to niszczy fizyczne, a zwłaszcza moralne siły kobiety.
Wniosek zaś, który stąd wypływa, jest ten, że tego robić nie należy. Dlatego zaś, żeby tego nie robić, trzeba zrozumieć, że powściągliwość, będąca niezbędnym warunkiem ludzkiej godności podczas życia przedślubnego, jeszcze bardziej obowiązuje w pożyciu małżeńskiem.
To po trzecie.
Po czwarte, że w naszem społeczeństwie, w którem dzieci są albo przeszkodą w rozkoszy, albo nieszczęśliwym przypadkiem, albo w swoim rodzaju rozkoszą, kiedy rodzi się ich zgóry przewidziana ilość, dzieci te są wychowywane nie z myślą o tych zagadnieniach życia ludzkiego, które na nie jako na rozumne i kochające istoty czekają, ale z myślą o tych przyjemnościach, których mogą dostarczyć rodzicom. Wskutek tego dzieci ludzkie są wychowywane jak dzieci zwierząt, gdyż główna troska rodziców zawiera się nie w tem, żeby przygotować je do godnej człowieka działalności, lecz w tem (w czem podtrzymuje rodziców kłamliwa nauka, zwana medycyną), żeby jak można najlepiej je odżywić, powiększyć ich wzrost, zrobić je czystemi, białemi, sytemi, ładnemi (jeśli niższe warstwy tego nie robią, to tylko z konieczności, ale pogląd na tę sprawę jest jednakowy). U wydelikaconych dzieci jak u wszystkich przekarmionych zwierząt nienaturalnie wcześnie rozwija się nieprzezwyciężona zmysłowość, stanowiąca przyczynę strasznych mąk tych dzieci w wieku chłopięcym. Stroje, czytanie, widowiska, muzyka, tańce, słodycze, całe urządzenie życia, poczynając od obrazków na pudełkach, kończąc na romansach, powieściach i poematach, jeszcze bardziej zmysłowość tę rozpalają, a wskutek tego najstraszniejsze zboczenia i choroby płciowe stają się zwykłemi warunkami wzrostu dzieci obu płci i często pozostają i w wieku dojrzałym.
I sądzę, że to nie jest dobrze.
Wniosek zaś, jaki z tego można wyciągnąć, jest ten, że trzeba przestać wychowywać dzieci ludzkie tak, jak dzieci zwierząt, a w wychowaniu ludzkich dzieci postawić sobie za zadanie oprócz pięknego, wypieszczonego ciała i inne jeszcze cele.
To czwarte.
Piąte jest to, że w społeczeństwie naszem, gdzie kochanie się młodego człowieka i kobiety, mające przecież u podstawy miłość zmysłową, jest podniesione do wysokości poetycznego celu dążeń ludzkich, świadectwem czego jest cała sztuka i poezja naszego społeczeństwa, młodzież najlepsze dni swego życia poświęca: mężczyźni na wypatrywanie, wyszukiwanie i opanowywanie najlepszych przedmiotów miłości drogą związku miłosnego lub małżeństwa; a kobiety i dziewczęta na przynęcanie i wciąganie mężczyzn do związku miłosnego lub małżeństwa.
Dlatego też najlepsze siły tracą ludzie nietylko na nieproduktywną, ale i szkodliwą pracę.
Stąd pochodzi przeważna część szalonej rozkoszy naszego życia, stąd — próżniactwo mężczyzn i bezwstyd kobiet, które nie wahają się wystawiać na pokaz podniecające zmysłowość części swego ciała zależnie od mody, którą nadają jawne rozpustnice.
I myślę, że to nie jest dobrze.
Nie jest to dobrze dlatego, że osiągnięcie celu — złączenie się z przedmiotem swej miłości w małżeństwie czy też poza niem, choćby nie wiem jak było opiewane przez poezję, jest celem niegodnym człowieka, tak samo, jak niegodny jest człowieka cel zdobycia sobie słodkiego i obfitego jedzenia, będący dla wielu ludzi wyższem dobrem.
Wniosek zaś, jaki stąd można wyciągnąć, jest ten, że trzeba przestać myśleć, iż miłość płciowa jest czemś osobliwem, wzniosłem; trzeba zrozumieć, że celu, godnego człowieka: służenia ludzkości, ojczyźnie, nauce albo sztuce (nie mówiąc już o służeniu Bogu), jakikolwiekby on był, jeśli tylko uważamy go za godny człowieka, że celu tego nie osiągnie się drogą połączenia się z przedmiotem miłości w małżeństwie lub poza niem. Że wprost przeciwnie, kochanie się i połączenie z przedmiotem miłości (choćby nie wiem jak starano się dowieść czegoś odwrotnego w poezji i w prozie) nigdy nie ułatwia osiągnięcia celu, godnego człowieka, ale zawsze je utrudnia.
To jest piąte.

koniec





  1. Wańka Klucznik — postać z popularnej piosenki rosyjskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.