Sezonowa miłość/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

To jest maluchny kątek ten cmentarz zakopiański...
Ot — nic, szmateczek ziemi, a na nim kretowiny — groby, kamyki pomników, trochę trawy i z trudnością rosnących kwiatów.
A przecież to ogromny ból życia, to cała jego ironia, na tym szmateczku ziemi zawarta.
Rzędem stoją groby.
I na nich:
— Zmarła w życia wiośnie...
I dalej:
— Zmarł w dwudziestym drugim roku życia.
A obok:
— Zmarł w dziewiętnastym roku życia.
I jeszcze straszniejsze:
— W piętnastym...
— Jakaś dziewczyna, jakaś jej mara osiemnastoletnia prosi o »Zdrowaś Marya...«.
Tu i owdzie, na płycie grobowca leży trochę kwiatów. Na jednym grobie sterczy wetknięta gałązka smerekowa.
Pod murem rośnie jarzębina. Czerwone grona kiściami ciężkiemi opuszcza ku ziemi. Na marne idą dojrzałe jagody. Żaden ptak nie naruszy tych owoców cmentarnych. Jad zabójczy nurtuje pod ziemią. Rozkład ciał, zastygłych w życia wiośnie... Długie warkocze młodych suchotnic leżą wężami w trumnach i oplątują szkielety, strojne w ślubne szaty.
Tam znowu, samotny, biedny student, świeżo pochowany, jeszcze ma na twarzy wyraz rozpaczy, bo znał swój stan, bo liczył wciąż gorączkę, bo wiedział, kiedy przyszła śmierć.
Wiedział!...
Maryi Baszkircew tragiczność przedzgonna!
Oni wszyscy wiedzieli, oni się nie łudzili. Przeżywali swój zgon sto razy na dobę, opłakali się sami i agonia ich była dłuższą, niż przypuszczał ktokolwiek.
I w tem ich tragiczność bezkresna.
Beznadziejna młodość!...
Ktoś złożył parę irysów na szarej, kamiennej płycie.
Irysów bladych, chorych, nad wszelki wyraz smutnych.
Są kwiaty, które także mrą w życia wiośnie.
Na szarej płycie mrą irysy.
I one wiedzą...
I one mają rozpacz w sobie, a warkocze ich liści oplatają ich stygnące szkielety.
Cmentarne kwiaty! cmentarne kwiaty!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wśród grobów błądzi Tuśka z Pitą.
Od wczoraj, od znalezienia kartki, w której mąż zawiadomił ją, że idzie na »wycieczkę« w góry z Porzyckim, Tuśka doznaje dziwnego niepokoju, z którego nie może sobie zdać sprawy. Zdenerwowana błąka się, nie może sobie znaleść miejsca. Radość jej, której doświadczała na myśl, że to się wszystko dobrze skończy, że niezadługo czeka ją swobodne, wolne życie z Porzyckim, zamienia się w straszny stan niepewności, oczekiwania czegoś, przed czem drży, czego zrozumieć nie może.
— Ręczę, że to jego pomysł ta wycieczka — myśli, starając się utwierdzić w nienawiści do męża. — Po co? na co?... Jeszcze gdzie zleci.
Zabrakło jej tchu.
— Były rozmaite wypadki w tych Tatrach... Jezu!
Stała blada, martwa. Nie wiedziała sama, co w niej przeważa w tej chwili, co się z nią dzieje.
— I czego tamten z nim poszedł?... Czego? Niechby sobie wziął przewodnika, kiedy tak chciało mu się koniecznie tych gór. Potem — ja nie rozumiem zupełnie Porzyckiego. Ta grzeczność zbyteczna, to oddawanie przysług... Po co?...
Zagryzła usta, zniecierpliwiona.
— Może chciał zamaskować nasze projekty... może...
Z całą natarczywością chwyta się tej myśli.
— Musiał się go uczepić, a i on nie mógł mu odmówić...
Uspokoiwszy się trochę, zaczyna Tuśka zagłębiać się coraz więcej w tę pewność rozstania się z mężem, w tę swoją przyszłość, która jest jeszcze dla niej zakryta, ale którą zdaje się, że według własnej woli urządzić potrafi.
Materyalna strona gnębi ją niemało. Postanawia od Porzyckiego nie przyjmować nic.
— Gdybym choć umiała malować na porcelanie, albo znała retuszeryę, albo buchalteryę, albo skończyła medycynę... Zanim mnie przyjmą do teatru... A może on mi nie pozwoli być na scenie...
Przyjemną jest jej ta myśl, dająca jej dowód, że Porzycki jest o nią zazdrosny.
Z tem wszystkiem jednak trzeba będzie żyć.
Zresztą... jakoś to będzie!
Myśli jej są chaotyczne, kłębią się, ważą, ścierają.
Przeważa przecież nastrój erotyczny.
Rozrzewnia się prawie nadzieją należenia do Porzyckiego.
Poświęcam mu wszystko. Honor, męża stanowisko..
Na tych urywkach z komedyi Sardou, lub Ohneta zatrzymuje się chętnie. Kobiety lubią się »poświęcać«, ażeby mieć co wymawiać mężczyznom.
— Będę miała wyższość nad nim, bo on przecież nic dla mnie nie poświęca.
— Świat mnie potępi — rozmyśla dalej — ale on mnie za to nagrodzi.
— Jaki świat?
— Fałszu i obłudy — odpowiada sobie. Postąpię jasno, otwarcie, bez obłudy. Mogłabym romansować po kątach, jak inne, pod płaszczykiem męża — po kątach.
Tu się zatrzymuje.
Widzi bowiem jasno, że to, co woli, to właśnie jest dla niej dogodniejsze. Porzuca męża, którego nie kocha, dom, do którego nie ma przywiązania, mizerne stanowisko, kółko znajomych, które jej nie interesuje...
Zyskuje natomiast wspaniałego kochanka, za którym szaleje, stanowisko »artystki«, swobodę nieokreśloną, podziwianie tłumu, środowisko Sznapsi i aktorów, które jej się podoba i do którego lgnie chętnie.
— Niemniej przecież się poświęcam — upiera się przy swojem — i on mi musi być wdzięczny za to poświęcenie.
Przeliczyła pieniądze. Było ich około stu rubli.
— To wystarczy na początek.
— Musi wystarczyć.
Przeszła jej błyskawicą przez umysł myśl, że mąż, ze względu na Pitę, nie pozostawi jej bez zasiłku.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I tak już cały szereg lat ta kobieta żyła bez skrupułu, jako legalna utrzymanka tego człowieka, że ta myśl nie wydała się jej wstrętną. Od kochanka ambicya nie pozwoliła jej przyjmować, lecz od tego, który przysięgał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zabłądziła na cmentarz, sama nie wie jak i po co.
Chce uciec od ludzi, szuka samotności. Wlecze się za nią Pita. Stają przed grobami. Czytają napisy machinalnie. Lecz co myślą w tej chwili obie! Jakże są daleko od tych grobów, na których rosną blade jarzębiny.
Błądzą śliczne, żywotne, pełne pragnień życiowych, błądzą zgrabnemi sylwetkami pośród szarych głazów.
Rozjęczał się nagle mały dzwon cmentarny.
Od kostnicy, gdzie wieje świeżą dysekcyą, jęczy dzwonienie, bo z dala gdzieś kona ciężko jakaś góralka o zapadłej piersi i przygasłych siwych oczach. Rozjęczał się nad nią dzwon, o miłosierdzie lekkiego skonania.
I Pita podniosła głowę. Odgarnęła złote włosy z różowych uszek i słucha.
Ten dzwon, zdaje się jej, że już słyszała.
Jak on jęczy, jak zawodzi!
Gdzie słyszała taki jęk?...
— Ach tak — już wie. We śnie...
Bo znów śniła o tej przepaści, gdzie dziewczynki małe błądzą i płaczą. Lecz teraz stokroć gorszy ten jęk i płacz.
Śmiejące się ich mamy widać dobrze. Pochylają się ku krawędzi. Mają błyszczące oczy, utrefione włosy i zbyt czerwone usta. Ta i owa wyciąga ręce ku swej płaczącej córce. Niektóre dziewczynki, chwycone przez te ręce, na których błyszczą drogie kamienie, pomykają ku górze i wydostają się z przepaści. Lecz zaraz słychać krzyk, wielki bolesny krzyk zabijanego ducha. A potem krzyk ten przechodzi w śmiech... I dziewczynka na górze śmieje się tak samo, jak śmiała się poprzednio jej matka. A potem zjawia się na krawędzi i ma włosy utrefione, błyszczące oczy i zbyt czerwone usta... Na rękach jej błyszczą drogie kamienie...
Płaczące dziewczynki, a między niemi Pita, patrzą na tę, która niedawno była między niemi w żałobnej szacie smutnego dziecka.
Patrzą.
Niektóre zazdroszczą, inne boją się.
Czego?
Nie wiedzą, ale się boją.
I Pita się boi.
Pita się tuli w najciemniejszy kąt przepaści i nie chce ku górze spoglądać.
Och! jak ona się boi, aby tam nie dostrzedz swej mamy, aby i ku niej nie wyciągnęły się ręce, drogimi kamieniami strojne.
Bardzo Pita się boi.
I wszystko to słyszy, gdy dzwon żałobny nad zakopiańskim cmentarzyskiem jęczy.
Wszystko to widzi — przeczuwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ażeby myśli te i cienie precz od siebie odganiać, Pita napisy na nagrobkach czyta.
I bardzo się dziwi.
Zdawało się jej, że umierają tylko starcy i dzieci. A młodzi muszą żyć.
Tymczasem tu u stóp widmowych gór cały kłąb mogił, a w nich — młodzi!... młodzi!...
Pita myślała, że starcy i dzieci sił nie mają, aby się wziąć ze śmiercią za bary, i dlatego padają jak kłosy...
Młodzi mają tyle odwagi i tyle siły, że śmierć nie odważy się podejść ku nim, nawet zdradziecko.
A tymczasem.
U stóp widmowych gór cały kłąb mogił, a w nich leżą cicho i nieruchomo młodzi.
Nad nimi rośnie jarzębina.
Lecz ma blade korale, i ptaki ich nawet nie dziobią...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuśka i Pita wyszła z cmentarza i idą ku Krupówkom.
Tuśka myśli, jakie nazwisko wybierze na scenie. Taka Sznapsia mówiła jej, że się przezywała kilkakrotnie. Była Sznapkiewiczówną, to znów Grodecką, teraz Markowską.
I ona musi zmienić nazwisko. Ale jakie sobie wybierze?
Idąc — zaczyna czytać szyldy po sklepach.
Może coś znajdzie odpowiedniego.
A tymczasem we wnętrzu jej duszy coś gryzie ją, dręczy i ssie. Nie wie co. — Żal, trwoga, wyrzut za to, co chce wykonać. Ach! nie wie, ale przecież to istnieje i na chwilę jej opuścić nie chce.
Zdaleka dojrzała dwóch chłopców w mundurkach warszawskich. Drgnęła — to ukryte w niej spotęgowało się.
Byłożby to... za dziećmi?...
Śmieszne. Te »marmurki« z Wareckiej nie kochały jej i cierpieć nie będą. Nic tam pomiędzy niemi nie było, ani miłości, ani ciepła. Dokładnie się teraz dzięki Porzyckiemu przekonała. Ona się zbudziła i zapragnęła ciepła, ale »marmurki« pozostały takie same, jak były.
Niema kogo żałować!
Budzi ją głos Pity:
— Tatko!
Rzeczywiście, naprzeciw siebie widzi idących Żebrowskiego z Porzyckim. Idą wolno, nie śpieszą się, rozmawiają przyjaźnie. Żebrowski ma nawet z fantazyą zatkniętą gałązkę za kapeluszem. W jednej chwili Tuśka dostrzega, że mąż jej ma w ręku ciupagę Porzyckiego, a aktor ciupagę Żebrowskiego. Widocznie się zamienili. Rozczulająca zgoda!
— To nadto!.. — przemyka jej przez głowę, jakby ten błahy i nieznaczący fakt przepełnił miarę przewiny obu mężczyzn.
Dostrzegli ją.
Żebrowski daje jej znaki powitalne. Natomiast Porzycki spoważniał i ogranicza się na ukłonie.
Zbliżają się.
A w Tuśce jakoś serce zamiera. Tchu jej poprostu brak. Zdaje się jej, że jakieś wielkie, straszne nieszczęście idzie naprzeciw niej.
Idzie, a ona musi je przyjąć, ona nie może zapobiedz, bo siła walącego się nieszczęścia jest zbyt straszna, i przeciwko niemu istota ludzka nic poradzić nie jest w stanie.
Gdy doszli do niej, gdy zrównali się z nią, ona już to nieszczęście w sobie całe przeżyła.
I gdy Porzycki podał jej rękę na powitanie, poczuł, że ręka Tuśki w jego dłoni drży, jak ptak zraniony, który padł pod nogi myśliwca.
Nie spojrzeli na siebie, ale odczuli prawie wszystko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To była jedna, krótka chwila.
Jego ogarnęła litość na widok jej zmienionej twarzyczki i zaraz rzucił:
— Jesteśmy... Tęskno było za panią!
Żebrowski uśmiechał się blado.
— Bardzo było zajmująco! — wyrzekł. — Nocowaliśmy przy ognisku. Było trochę chłodno, ale to nic. To bardzo zdrowo taki chłód!...
Prostował się, przybierał pozę »taternika«. Był śmieszny, mizerniejszy, niż zwykle, z twarzą żółtą i pomiętą, z oczyma czerwonemi jak u królika.
— A potem pan Porzycki otulał mnie swoim serdakiem... czuwał nademną, jak anioł stróż.
Obejrzał się dokoła z przyzwyczajenia.
— I z rewolwerem całą noc na straży przesiedział.
— Z rewolwerem? — zapytała Tuśka, czując, że się wreszcie odezwać musi.
— No... tak... — odparł Żebrowski — na zbójników... na niedźwiedzie... A potem zresztą wolno mu: przecież ma pozwolenie na broń... A teraz chodźmy do cukierni.
— Nie — idźcie panowie sami. Mnie głowa boli.
— Ale co znowu!... chodźmy wszyscy.
Żebrowski nabrał animuszu — mówił wbrew zwyczajowi głośno, robił gesty. Miał pozór pijanego. Widocznie ta wycieczka upiła go. Pita z podziwieniem patrzała na ojca.
— Niema, jak góry! — mówił, wymachując ciupagą Porzyckiego.
Tuśka odwróciła się od niego z niesmakiem i zaczęła iść w kierunku Skibówek.
Rada była, iż przedstawił się jej tak głupio i śmiesznie. Bała się, że gdy go zobaczy, zrobi się jej »żal« tego człowieka. Tymczasem nie tylko, że nie czuła żalu, ale patrzeć nawet na niego nie mogła.
Porzycki szedł obok niej, za nimi dążyła Pita z ojcem.
— Po co ta wycieczka? — odezwała się półgłosem Tuśka. — To już było zupełnie niepotrzebne.
Porzycki zaczął się usprawiedliwiać.
— Nie mogłem odmówić...
— Należało...
Szli dalej w milczeniu. Za nimi słychać było skrzypiący głos Żebrowskiego. Mijały ich turkoczące furki. Jakiś powóz, w którym siedziały postrojone damy, obsypał ich tumanem kurzu.
— Co za arogancya!... — wymówiła nagle Tuśka, powiewając chustką dokoła siebie.
Subtelny zapach białej róży i ambry rozpylił się dokoła. Porzycki odetchnął tym zapachem i w tej chwili poczuł, że trudniej mu będzie oderwać się od Tuśki, niż przypuszczał.
— A jednak to się stanie... — pomyślał twardo. — To stać się musi.
W głębi jego duszy zrodziło się znów pytanie:
— Ale jak? ale jak?
I zaraz przed umysłem jego mignął szablon zerwania.
— Napiszę list...
Lecz wydało mu się to nieodpowiednie.
— Nie — nie... tak z nią nie można. Coś innego...
Czuł, że ona odwróciła się i patrzy na niego.
— Pan jakiś zmieniony... Co panu?
— Mnie? nic.
— O! mnie pan nie oszuka. Dlaczego pan nieswój?
— Jestem... zmęczony.
Tuśka uśmiechnęła się tryumfalnie.
— A co! a co!...
— ?
— Jednę dobę był pan w... jego towarzystwie i zmęczył się pan. Teraz pan mi się nie dziwi — prawda? On może artystyczną duszę doprowadzić do ostateczności. Prawda?...
— Może...
— Nie może, ale tak.
A Porzycki myśli:
— Nie on mnie doprowadza do tego zmęczenia moralnego, ale właściwie... ona. Odkąd ją zobaczyłem, dziwnie się czuję zgnębiony.
I w formie konkluzyi — dodaje w myśli:
— Wolę sto Giewontów, Liliowych, Mnichów i wszystkie zatracone Percie, jak taką jednę o niebieskich oczach blondynkę!... Tamte umęczą nogi, a taka duszę rozklekoce na strzępy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.