Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród grobów błądzi Tuśka z Pitą.
Od wczoraj, od znalezienia kartki, w której mąż zawiadomił ją, że idzie na »wycieczkę« w góry z Porzyckim, Tuśka doznaje dziwnego niepokoju, z którego nie może sobie zdać sprawy. Zdenerwowana błąka się, nie może sobie znaleść miejsca. Radość jej, której doświadczała na myśl, że to się wszystko dobrze skończy, że niezadługo czeka ją swobodne, wolne życie z Porzyckim, zamienia się w straszny stan niepewności, oczekiwania czegoś, przed czem drży, czego zrozumieć nie może.
— Ręczę, że to jego pomysł ta wycieczka — myśli, starając się utwierdzić w nienawiści do męża. — Po co? na co?... Jeszcze gdzie zleci.
Zabrakło jej tchu.
— Były rozmaite wypadki w tych Tatrach... Jezu!
Stała blada, martwa. Nie wiedziała sama, co w niej przeważa w tej chwili, co się z nią dzieje.
— I czego tamten z nim poszedł?... Czego? Niechby sobie wziął przewodnika, kiedy tak chciało mu się koniecznie tych gór. Potem — ja nie rozumiem zupełnie Porzyckiego. Ta grzeczność zbyteczna, to oddawanie przysług... Po co?...
Zagryzła usta, zniecierpliwiona.
— Może chciał zamaskować nasze projekty... może...
Z całą natarczywością chwyta się tej myśli.
— Musiał się go uczepić, a i on nie mógł mu odmówić...
Uspokoiwszy się trochę, zaczyna Tuśka zagłębiać się coraz więcej w tę pewność rozstania się z mężem, w tę swoją przyszłość, która jest jeszcze dla niej zakryta, ale którą zdaje się, że według własnej woli urządzić potrafi.
Materyalna strona gnębi ją niemało. Postanawia od Porzyckiego nie przyjmować nic.
— Gdybym choć umiała malować na porcelanie, albo znała retuszeryę, albo buchalteryę, albo skończyła medycynę... Zanim mnie przyjmą do teatru... A może on mi nie pozwoli być na scenie...