Sezonowa miłość/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Sezonowa miłość
Podtytuł powieść współczesna
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Zaczyna się dla Tuśki i Pity teraz zupełnie inne życie.
Przedewszystkiem żyją teraz wieczorem.
Co wieczór bowiem jadą, lub idą do Morskiego Oka na kolacyę.
Tak się to już ułożyło. Pogoda jest prześliczna, ale goście zakopiańscy, nasyciwszy się wycieczkami i przyzwyczaiwszy się do restauracyjnej sali w czasie deszczu, gromadzą się tłumami przy stolikach u Płonki. Knajpiarskie życie kwitnie w całej pełni. Nawet z zakładów ściągają tu kuracyusze na ponczyk po hygienicznych wieczerzach zakładowych.
»Morskie Oko« z cegły robi poważną konkurencyę Tatrom.
Porzycki łatwo zrozumiał, że Tuśce życie tego rodzaju bardzo przypada do smaku. Oprócz pewnej dozy wesołości cygańskiej, która panowała w takich zebraniach, Tuśka popisywała się tam swoją urodą i zaczynała na seryo nabierać sławy »tej ślicznej blondynki z córeczką«.
Szmer witał ją, gdy wchodziła na werandę. Cieszyła się nim i chłonęła w siebie, jak szampana, do którego zaczynała się przyzwyczajać niepomiernie. Cierpiała tylko nad tem, że nie miała dużo pieniędzy. Chciałaby się stroić tak, aby zaćmić wszystkie panie. Tymczasem trudno było, gdyż stroje były wspaniałe, pracowite, kosztowne, a Tuśka nie miała w swej garderobie ani jednej sukni tak wykoronkowanej i wyinkrustowanej, jak suknie wlokące się za panią X. Y. Z. Nadrabiała bluzkami i te kupowała gotowe. Wzięła nawet na kredyt już dwie, postanawiając sprzedać zegarek.
— Mogę chodzić z samym łańcuszkiem — myślała. Nikt nie widzi, czy jest za paskiem zegarek, czy go niema.
Kilkakrotnie proponowano jej pójście na reunion do Bauera, do Chramca, do Sieczki, ale musiała odmówić z powodu braku tualety. Żal jej do męża wzrastał.
— Przez niego — myślała — przez jego niedołęztwo nie mogę ani się bawić, ani pokazać, jak inne.
Z zazdrością śledziła inne kobiety, liczyła, ile mogły wydawać na swe tualety.
— Szczęśliwe... — wzdychała — szczęśliwe!...
Zachwycały ją zwłaszcza stroje Sznapsi. Aktorka była zawsze czarno ubrana, ale suknie jej były arcydziełami wytworności i smaku. Aktorka brała ładną gażę i miała duży kredyt.
Przynajmniej tak mówiła.
Nieraz leżąc w nocy i nie śpiąc, Tuśka rozmyślała ze smutkiem nad swoją egzystencyą. Zaczęła czuć się ogromnie nieszczęśliwą i wydziedziczoną. Rodziło się w niej przeświadczenie, iż pięknością swoją zasługuje na inny los i że powinna była być otoczona zbytkiem i dobrobytem.
— Dlaczego się żenił z taką, jak ja kobietą — myślała z wściekłością. — To zupełnie tak, jakby mnie się zachciało jakiegoś wspaniałego klejnotu od jubilera i zabierając mu ten klejnot, rujnowałabym z czystem sumieniem właściciela. On zrobił tak samo. Gdybym wyszła za kogo innego, byłabym tak szczęśliwa, jak te inne panie, które ubierają się prześlicznie i nie potrzebują się liczyć z centami, tak, jak ja się liczę!.. A zresztą, mogłabym wcale nie iść zamąż.
Wyciągnęła przed siebie ręce, jak skrzydła.
— Byłabym teraz... wolna!
Ta myśl ją olśniła. Nie umiała jeszcze sformułować, jak i coby zrobiła z tą wolnością, ale czuła, że »byłaby wolna«.
W tej wolności niemałą rolę grała myśl o Porzyckim. To wszystko, na co sobie pozwalała Tuśka, jakkolwiek ciągle pozorowała tem »nic wielkiego«, przecież było kradzione, było zabronione, a Tuśka nie należy do tych przewrotnych kobiet, lubiących się w tego właśnie rodzaju kradzionych rozkoszach.
Przeciwnie, myśl, że jej to zabronione, psuje jej doznawane uczucie błogości. Przytem coś w jej uczuciu dla Porzyckiego się zmienia.
Przestaje pozować przed nim, jak paw, przestaje kochać siebie w jego pochwałach.
Nie idzie dumna i pewna siebie, aby zebrać jak miód słodycz pochlebstwa, lecz lęka się, czy go zadowoli, czy sprosta wysokim wymaganiom jego estetyki. Zaczyna lękać się, aby inna nie wydała mu się piękniejsza, a zwłaszcza lepiej ubrana. I w tej jedynej świetności zewnętrznej widzi główny punkt jego miłości. Staje się tak błyszczącą i rzeczywiście tak dba o całość swej figury, obuwia, rękawiczek, wyrazu twarzy, cienkości figury, iż mimo braku wspaniałych tualet, ściąga najwięcej spojrzeń w swoją stronę. Rozumie doskonale, iż to podnieca mile i głaszcze ambicyę Porzyckiego. Akcentuje więc tę nutę i forsuje ją.
Powoli staje się bardzo »modną«. Tombole, festyny, koncerty, na których odbywa się karota programów, dają jej pole do błyszczenia czarnymi strojami, odświeżanymi wycięciem koronkowem, to jakiemś boa, to inkrustacyą wzorzystych medalionów. Wszystko to jednak wyczerpuje jej kieszeń i nerwy. Z gorączką kładzie się spać, rano zrywa się, pruje, przerabia, czyści, upina, aby Porzycki nie widział, jak się troszczy i jak zabiega po to, aby módz czemś nowem podnieść czynione wrażenie. Zaniedbuje Pitę, która musi sama myśleć o sobie, ażeby swoją garderobę trzymać w porządku. Porzycki śpi długo i zjawia się na obiad, który znów jedzą razem. Często przychodzi Sznapsia, Marcin, komik i wtedy Obidowska dźwiga znacznie cięższe menażki, ale się na to nie żali, bo jej dobrze płacą. Towarzystwo to już się nie rozstaje, po obiedzie Kuźnice, kawa, rogalki, melancholijne czepculki, wieczorem kolacya i tu jest najweselsza część programu. W antraktach, gdzieś na uboczu, między dwoma drzwiami, za skałą, ukradkowe pieszczoty, jakby dwojga narzeczonych, odbierające na chwilę przytomność i napędzające fale krwi do głowy.
Jak długo to będzie wystarczało, z tego sobie oboje nie zdają sprawy. Lecz ciągle jeszcze Tuśka umie wynaleźć sobie wymówkę. Ciągle jeszcze »nie robi nic złego«...
— Są takie kobiety, które gorzej postępują — myśli, strojąc się i fryzując przed lustrem.
— Inna na mojem miejscu dawno zapłaciłaby takiemu mężowi za to, że jej życie zawiązał!...
Myśli to już teraz zupełnie gładko, bez moralnego zająknięcia się. Nazywa nieszczęsnego Żebrowskiego, »takim mężem«, aby mieć silniejszą względem siebie wymówkę. Gdy mąż jej pisze, iż czuje się niezdrów, uśmiecha się ironicznie.
— Naturalnie... rezultat hulanek i kolacyjek z aktorkami...
Odpisuje mu jednak długo i grzecznie. Widocznie oszczędza go. Przemyśliwa nawet, jakby tu przymusić go by jej przysłał jeszcze pieniędzy na dłuższy pobyt. Chwilami, gdy tak myślą lawiruje w tych otchłaniach, ma przebłyski dziwnego jasnowidzenia, dostrzega siebie taką, jaką jest obecnie... i zdaje się jej, że grzęźnie w jakiemś błocie. Odpędza te myśli i znów stara się zanurzyć w niepewnej mgle, która ją poprostu kołysze.
— Kocham... kocham!... — egzaltuje się, cisnąc ręce do piersi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Szkoda, że pani jest bogata — powiedział raz do niej komik.
— ?
— Bo gdyby pani nie była damą, mogłaby wstąpić do teatru, i byłoby wszystko w porządku.
— Ależ ja mam męża i dzieci.
— No to co? Krzywdy im tem pani nie zrobi, zarabiając na scenie. Ale... pani jest dama i to nie uchodzi...
— Nie... jabym nie wstąpiła.
— E... gadanie. Panna Pita wstąpi, jak dorośnie, co?
Ale Pita wydęła usteczka. Zawsze ma w pogardzie tę bandę, pomimo, że bawi się z nimi wbrew swej własnej woli.
— Nie wstąpi panna Pita na scenę?
— Nie.
Rozmowa na tym punkcie się urywa, ale pada ołowiem na serce Tuśki. Więc, gdyby była wolna, mogłaby wstąpić do teatru, jechać tam, gdzie zaangażuje się Porzycki, grać z nim razem, nie rozłączać się nigdy.
Tak! gdyby była wolna!...
Jak gad wgryza się jej powoli w serce ta myśl, wżera w mózg. Odsuwa się od chwilowych pieszczot Porzyckiego. Marzy o czemś więcej, marzy o czemś trwalszem.
Siedzą wszyscy na werandzie, jedzą morele i aktorzy między sobą rozmawiają o rozpoczynającym się niezadługo sezonie. Porzycki jest nie zdecydowany. Ma ze Lwowa i z Krakowa równocześnie propozycye. I tu i tam warunki doskonałe. Sznapsia namawia go na Lwów, gdzie jest stanowczo lepiej i z artystycznych i materyalnych względów.
— Matczysko się przyzwyczaiło do Krakowa — mówi Porzycki.
— Ach!... będziemy ją przyzwyczajali do Lwowa. Ja jej umilę tak pierwsze dni pobytu, że nie będzie tęskniła za Krakowem — woła Sznapsia.
Tuśka spogląda na nią zdziwiona.
Jak oni wszyscy zgodnie z sobą żyją, nie mając żadnych żalów, żadnych tragicznych uraz, zadraśniętych godności.
Wzajemne przebaczenie winy, czy zanik godności? Zapomnienie krzywd, czy zapomnienie doznanych i zbudzonych wrażeń?
I tak dalej żyć będą zdaleka od niej, niezadługo jej obcy, pogrążeni w świecie własnym, a ona wrócić musi tam, na Warecką, zapaść w tę otchłań, która jej się przedstawia jako coś niemożliwego do przeniesienia.
Straszny ból ścisnął jej serce. Martwa, zimna, asystuje swemu własnemu, powolnemu pogrzebowi. Och! gdyby ona mogła przyłączyć się do nich i powiedzieć: Ja także...
Wystarczy jej spojrzeć na chodzącą dokoła werandy Pitę.
Ta mała istotka, stawiająca tak zgrabnie nóżki, jak sarenka, to uosobienie jej niewoli, to wszystko, to właśnie, co ją gnębi, więzi, co jest teraz już nie do przeniesienia.
A oni ani się o to nie troszczą, zdają się niewiedzieć, co się w niej dzieje. Dyskutują punkty kontraktów, rozbierają kwestye emerytury, powoli, systematycznie, jak urzędnicy. Porzycki nagle poważnieje, kręci głową. Sznapsia wymienia wysokość gaż, do której dochodzą tacy Solscy, Kamińscy, Feldman. To są już cyfry, z tem liczyć się należy. Porzycki się zastanawia.
Feu zwłaszcza jest duże.
— Skoro się gra...
— Ba, ale skoro się nie gra?
Tuśka siedzi prosta, blada, zziębła. A ona? a ona?... Co teraz pocznie? co?
Porzycki się o to nie troszczy. A przecież przed chwilą całował ją tak, iż zdawało się, że duszę z niej wycałować zdolny, a potem troszczył się, że kaszle.
Poco się troszczył, skoro za miesiąc ona nie będzie już istnieć w jego życiu?
Jakże chętnie rozpłakałaby się głośno, jakże chętnie padłaby głową na stół i łkała tak, łkała, szlochała, krzycząc:
— A ja? A ja?... Co ze mną zrobicie?...
Czasem tylko na jej twarzy spocznie wzrok Sznapsi przelotnie i zdaje się, że coś, coś aktorka odczuwa. Prędko jednak porywa ją tok rozmowy. I oto oczy litośne odbiegają od Tuśki.
Nagle Porzycki proponuje spacer.
— Tak, tak chodźmy pod regle. Tam śliczny lasek.
Porywają się, mężczyźni idą do Porzyckiego naładować papierośnice, kobiety kładą przed lustrem kapelusze, pudrują twarze.
Za chwilę schodzą. Z werandy pani Warchlakowska z mężem śledzi ten pochód. Aktorzy śmieją się głośno. Właśnie przed godziną Porzycki opowiedział im, jak przykładna pani Warchlakowska, zapomniawszy o otwartych oknach, nazywała pana radcę »kretynem i idyotą«.
Mężuś — mężuś... pan domu, władca...
Nagle — okna otwarte, a przez nie całe sponiewieranie, tak ściśle tajone.
I w odpowiedzi jedno słowo pana radcy:
— Jędza!
A potem patryarchalna dokoła »Lewkonii« cisza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wzdłuż łożyska spienionego potoku, który im biegnie naprzeciw, idzie gromadka aktorów, mając pomiędzy sobą Tuśkę i Pitę. Woda tuż im pod stopy podbiega i ma turkusowe smugi, trące się gwałtownie o szare oka, jakby w słojach drzewnych żłobione. Słońce ma się ku zachodowi i rozsypało się blaskiem delikatnych iskier po stokach regli, wydobywając krwawymi splotami pnie smereków z ciemnej masy igliwia.
Tuśka milczy. Gorycz przepełnia jej serce i ciągle ją dławi. Porzycki wreszcie spostrzega jej usposobienie chmurne.
— Co to? — pyta, ujmując ją pod rękę.
— Och! nic!
— Przecież, coś jest...
— Wreszcie pan dostrzegł.
— Chcę wiedzieć.
— Po co?
— Czy straciłem zaufanie?
Tuśka uśmiecha się cierpko.
— Co panu na tem zależy! Za miesiąc nie będziesz nawet wiedział, że istniałam.
Czeka na jakieś zaprzeczenie. Tymczasem Porzycki milczy. Na jego twarzy widać zniecierpliwienie.
— Jakże... czy nie mam racyi?
Porzycki przyciska silnie jej ramię.
— Poco myśleć o tem, co będzie? Teraźniejszość tylko istnieje.
— Pan przecież się o przyszłość bardzo troszczy.
— Och! to pod względem materyalnym. Mam matkę — muszę, ale pod względem uczuciowym... Nie — nie — proszę się rozchmurzyć. No! ja proszę! Poco zatruwać sobie takie śliczne chwile. O! jak słońce cudnie świeci — wieczorem pójdziemy do Płonki — jutro znów...
— Tak! tak!...
Wchodzą w głąb lasu, który chłonie w siebie srebrną strugę potoku. Ciemno tam, zimno, ślizko. Mech tak miękki i wilgotny, że zdaje się, iż elastycznie ugina się pod stopami. Całe masy młodziutkich jaworów tworzą nieprzejrzane, delikatne gąszcze. Sznapsia pociąga za sobą Pitę.
— Chodź, Pito, będziemy zbierały kwiaty!
Rośnie tu ich moc nieprzejrzana na upłazach, na zboczach. Zda się cały ogród kwiatowy o najcudniejszych barwach. Przeważa szafir i fiolet. Po drugiej stronie potoku zwłaszcza ścielą się całe łany kwiecia. Sznapsia, komik i młody przystojny aktor skaczą po kamieniach przez wodę, pociągając za sobą Pitę. Dziewczynka chwilkę się waha. Ogląda się na matkę. Lecz widzi, że zagłębiona w rozmowę z Porzyckim, kieruje się w gąszcz modrzewi. — Pita chwilkę nie oddycha, po jej twarzyczce przesuwa się dziwny wyraz. Ma widocznie ochotę krzyknąć: »Mamo! mamo!«, lecz powstrzymuje się całą siłą woli. Komik pociąga ją za rączkę.
— Dalej!... hop!... prędzej!...
Pita skacze nad białą pianą, nad turkusowemi wstęgami wody. Kwiaty śmieją się do niej, jak rozsypane drogocenne kamienie, jak rozkwitła jasno tęcza. Lecz ona biegnie ku nim z sercem dziwnie ściśnionem. Przypadła w krzaki różowych goździków, między gwiazdy białych rumianków i ma ochotę płakać, krzyczeć, tak, jak te dziewczynki, które jej się śniły niegdyś, niegdyś... na dnie przepaści...
Nagle doleciał ją śmiech.
Naprzód śmiał się Porzycki, potem, jak echo, roześmiała się jakaś kobieta.
Lecz był to dziwny, bardzo dziwny śmiech. Coś jakby ktoś płakał, jęczał, skarżył się na coś...
Picie tchu zabrakło. Przytuliła rączki do piersi. Z morza kwiatów patrzy na Sznapsię, na komika, a oczy jej szeroko rozwarte, mają w sobie tyle bezdennego lęku, że Sznapsia szybko mówi w formie uspokojenia:
— To twoja mama się tak śmieje!
Pita przypomina sobie, że ona już ten śmiech słyszała...
Tak w tym strasznym śnie. Tak śmiały się mamy tych płaczących na dnie przepaści dziewczynek, tak samo zupełnie.
Raz jeszcze ponawia się ten śmiech w zielonej toni modrzewi, po tamtej stronie potoku.
I wreszcie milknie wszystko.
— Zbierajmy kwiaty!... — mówi komik. — Dalej! Panno Pito, na wyścigi. Kto zbierze piękniejszy i większy bukiet.
Jak różowe goździki, płoną uszka Picie, jak złoto naparstnic świecą jej włosy...
Dziecko wyciąga rączki, zanurza je w kwiatach, pochyla ku nim główkę. Kryją ją wysokie tojady i garną ku sobie miłośnie.
W błękitnych oczach dziecka coś lśni, coś drży, ni to gwiazda, ni to kropla rosy...
Kwiaty miłosiernie śliczne dziecko tulą, jej smutek w siebie chłoną, ból piją.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szemrzą modrzewie, rozchylają się lekko. Przez nie płynie czarna, wyniosła postać Tuśki. Za nią postępuje Porzycki.
Tuśka idzie, idzie — sama nie wie dokąd. Wie, że zapada w jakiś gąszcz, że odcina się od świata. Nerwowo jest rozdrażniona szalenie. Przed chwilą śmiała się nawet z jakiegoś dowcipu Porzyckiego, śmiała się przeciągle, boleśnie.
Teraz milczy, wyczerpana tym śmiechem. Tylko z jakąś niepojętą zaciekłością zanurza się coraz dalej w zieleń.
Och! gdyby nie znaleźć już stąd wyjścia, zginąć tu wraz z nim, nie powrócić do świata...
On wreszcie chwyta ją za ramię.
— Dokąd pani idzie?
— Nie wiem! nie wiem — uciec chcę.
— Przed kim?
— Przed światem.
— Dlaczego? Świat nie jest tak zły. Należy się z nim pogodzić, skoro już żyć na nim mamy.
— Och, jak to panu łatwo powiedzieć!
Zatrzymała się. Modrzewie kończą się już. Przed nimi mała polanka, a dalej ciemny las z baldachimem silnie rozpiętych jodeł i świerków.
— Dlaczego pani nie chce się z życiem pogodzić? Co pani brak? — Młoda pani jeszcze, zdrowa, ładna — ma pani wszystko, co do wygodnego życia mieć trzeba... kochają panią...
— Mnie?... kto?...
Porzycki patrzy na nią zdziwiony. Wreszcie chwyta ją w objęcia.
— No... a choćby ja.
Chce ją całować, lecz ona poraz pierwszy uchyla się od pocałunków.
— Nie, nie — pan mnie nie kocha!
— Ależ ja za tobą szaleję!
— Nie... nie... pan mnie nie kocha!
— Szaleję.
— Nie...
— Tak!...
Aż przegięła się z wysiłku. Ten opór niespodziewany i nieznany podnieca go i uzuchwala.
— Ty... moja! moja!...
— Na długo?....
— Ale dokąd zechcesz...
Spojrzała mu w oczy długo i boleśnie.
— Jak to mam rozumieć?
— Jak chcesz!.. jak chcesz!...
— Czy wiesz, co mówisz i do kogo...
— Wiem, wiem — do najpiękniejszej, najmilszej z kobiet...
Drży cały, pobladł, oczy mu pociemniały. Szuka jej ust, jej szyi, modrzewie gną się, łamią.
Ona sama mdleje prawie z dziwnego wzruszenia.
— Moja... moja...
Nagle potykają się o coś leżącego w krzakach modrzewiowych na samym skraju polanki.
Jakiś człowiek leży obrócony twarzą do ziemi, nieruchomy, odziany w góralskie ubranie.
Tuśka rzuca się przerażona.
— Pijak!...
Odsuwają się szybko, nagle przyprowadzeni do równowagi. Wydostają się z krzaków. Porzycki spostrzega, że jego jasne obuwie jest całe zbroczone krwią.
— Co to? co to?... krew?...
Porzycki podchodzi ku leżącemu.
Dotyka się jego ramienia, pochyla się...
Nagle prostuje się, jest bardzo blady, brwi ma ściągnięte.
— Odejdźmy stąd! — mówi zmienionym głosem — wróćmy do swoich.
— Ranny?
— Nie, trup!
Mimowoli Tuśka pochyla się i poprzez krzaki spogląda na leżącego górala.
W kałuży krwi przypadł twarzą ku ziemi, a twarz jego blada, jak płótno, z raną straszną na skroni, z której czarna krew zakrzepła. Niedaleko porzucona fajka, kapelusz. Guńka rozpostarła się, jak skrzydła.
— Zabił się?
— Nie — odpowiada Porzycki — ktoś go zabił. Oni tu często pozbywają się tak jedni drugich. To z pewnością zbrodnia, w którą wchodzi kobieta.
Góral zabity jest drobny, mały, nikły. Włos ma siwiejący już i rzadki.
— To pewnie mąż! — dorzuca Porzycki, pociągając za sobą Tuśkę.
Mąż!
Wracają wolno tą samą drogą, którą szli przed chwilą rozpłomienieni, dyszący żarem namiętności. Trup zastygły w modrzewiach w jednej chwili zgasił ten żar. Idą milcząc, strwożeni. Coś strasznego znalazło się obok nich. Myśl o śmierci i znikomości wszystkiego. I w tak delikatnej, czystej zieleni, w izbach słonecznych wśród kwiecia, gdzie wszystko dysze pięknem, dobrocią, czystością, rozkłada się straszna sylwetka, nieruchoma i groźna...
Dochodzą do potoku. Porzycki przywołuje aktorów wielkimi gestami. Biegną, przeskakując kamienie. Prowadzą z sobą Pitę. W jednej chwili Porzycki zawiadamia ich o strasznem odkryciu, jakie zrobili. Naradzają się. Muszą iść, aby dać znać żandarmeryi. Szybko wracają do miasta. Tuśka ciągle strwożona widokiem trupa przed oczyma.
— Potrąciłam go nogą — mówi — pocierając ręką po czole. — Zawsze go widzieć będę.
— Nie trzeba przesadzać! — odzywa się nagle Porzycki. — Jutro już pani zapomni. — Taki machabeusz to znów nic tak strasznego...
Tuśce ogromnie przykro, że Porzycki mówi do niej tak ostro, nie wnikając subtelniej, jakie straszne i skomplikowane musiało w niej zadrgać uczucie wobec tego, że trup ocalił ją jeszcze od kroku, poza którym już nie mogłaby mówić: »Zresztą nic się złego nie stało«.
Rzecz nawet dziwna. Porzycki zdaje się być teraz jakiś zły i zirytowany.
Dochodzą wreszcie przez karkołomne i brudne Kasprusie do miasta.
— Idziemy na kolacyę? — pyta komik.
— Naturalnie — odpowiada Porzycki — trzeba się rozerwać po takiej miłej niespodziance.
Tuśkę poraz pierwszy niemile pociąga ta kolacya. Coś się z nią dzieje dziwnego. Chciałaby się przytulić do Porzyckiego, ukryć się przed tem wrażeniem i pozostać tak w spokoju i ciszy.
Sznapsia dostrzega, że suknia Tuśki ma także kilka rdzawych plam u dołu falbany.
— Ach! i pani także! — mówi z odrazą.
Tuśka wzdryga się cała.
— Muszę jechać do domu, przebrać się. Nie chcę tak pozostać ani na chwilę. Pójdź, Pito.
— Ale wrócicie.
— Nie wiem...
Porzycki odwraca się szybko:
— Jakto nie wiem? — Właśnie trzeba wrócić i przebyć pomiędzy ludźmi dzisiejszy wieczór.
Spotyka wzrok Tuśki i coś w nim przecież dostrzega z nurtujących ją myśli.
— Tak... tak... rozerwiemy panią — dodaje łagodniej — potem odwiozę i przebędziemy razem do rana na rozmowie. Ja czuwać będę, aby się pani nie bała...
Jak słodką pieszczotą, tak głos ten owiewa ją całą.
— Przyjedzie pani? — pyta Sznapsia.
— Przyjadę.
— Ale zaraz tą samą dorożką.
— Jeszcze wcześnie.
— Posiedzimy na werandzie. Zjemy lody, przeczytamy dzienniki.
— Tak, tak, to bezpieczniejsze — śmieje się komik — przynajmniej na werandzie u Płonki nie ryzykujemy nadeptać na jakiego trupiszona.
Tuśka i Pita wsiadają do arki Noego, reprezentującej dorożkę.
— A więc za pół godziny najdalej!...
Miłym uśmiechem żegna Porzycki Tuśkę. Już nie jest jej smutno. Oczy jego mówią wiele.
Dorożka po długich certacyach rusza, wśród impertynenckiego śmiechu i docinków innych woźniców.
Drogą do Skibówek jedzie Tuśka i Pita, ostrożnie układając suknie, aby krew zabitego nie splamiła białych bucików dziecka. Nie mówią do siebie nic, jak zwykle teraz; milczą i zdają się obie być pogrążone w myślach.
Tuśka jest ogromnie rozegzaltowana. To wszystko, przez co w ostatnich chwilach przeszła, podziałało na nią tak, że zdaje się jej, iż nie żyje, nie istnieje, ale zawieszona w przestrzeni, kołysze się wśród mgieł i tumanów. Czuje, że stanęła na krawędzi, że stoczy się w przepaść, że dziś mógł ją wyratować taki trup, napotkany na drodze, ale że jutro, pojutrze takiego trupa nie będzie i to najgorsze stanie się, a ona temu zapobiedz nie ma siły...
Tak jednak przeczuliła się na punkcie Porzyckiego, że każda chwila, w której są rozdzieleni, zdaje się jej skradzioną z życia. Pragnie już być z powrotem u Płonki, obok niego. Tylko wtedy uczuje się trochę spokojniejsza.
Powoli zaczyna przypominać sobie całą scenę w modrzewiach. Wśród gorączkowych dreszczy wracają do niej słowa, rzucone przez niego.
— Dokąd chcesz... wszystko, co chcesz...
Ach! gdyby to była prawda... Gdyby on rzeczywiście kochał ją tak silnie, ażeby...
Nie śmie dokończyć nawet myśli. Jest to bowiem myśl tak zuchwała, że olśniewa ją i razi, jak błyskawica. Gdyby...
— Nie — nie.
A przecież tak się dzieje często na świecie, tak się dzieje w życiu, skoro się ludzie bardzo kochają i żyć bez siebie nie mogą...
Te myśli dopełniają miary. Przed Tuśką miga jakaś słodka wizya, coś graniczącego z rzeczywistością.
Dojeżdżają do sadyby Obidowskiej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z daleka Tuśka i Pita dostrzega, że ktoś stoi przed domem prawie we drzwiach sieni.
Jest to ktoś w zielonawem, wyrzarzanem palcie i nowym słomkowym kapeluszu. Niepoczesny, niepozorny, zgarbiony, blady i zatarty...
Tak Tuśka, jak Pita poznały go odrazu.
Nie mówią jednak nic. Milcząc, zbliżają się do tego męża i ojca, który nagle, niespodziewanie z Wareckiej ulicy, z palm i fikusów, wysunął się, jak cień i zjawił się na progu ich rozbawionej chałupy.
Tuśka całą siłę woli w jednej chwili gromadzi około siebie.
— Mąż... tak, to on we własnej osobie. Nie list, nie mara majacząca w oddali, ale on żywy, uparty, zjawiający się w takiej chwili.
Rzecz dziwna. Jakaś łączność myślowa wiąże zjawienie się tego trupa w modrzewiach i tego tu na progu milczącego, zatartego w konturach człowieka. Obaj zjawili się tak nagle z oddali nieoczekiwani i wywołali w niej wstrząśnienie, pełne nieopisanej grozy.
Lecz niepojętą prawie jest siła moralna kobiet w takich chwilach.
Zanim dorożka stanęła u kładki, Tuśka zdołała przywołać na twarz pewien wyraz jakiegoś uspokojenia i coś nakształt grzecznego zdziwienia.
— Czy być może?... to ty?...
— Tak. Przyjechałem popołudniowym pociągiem. Chciałem wam zrobić niespodziankę.
Wysiadają z dorożki.
Następuje przywitanie.
Do policzka Tuśki leciuchno przywarły się na chwilę spierzchłe wargi i sztywne, kolące wąsy. To samo następnie odczuwa Pita.
Oczy wyblakłe, oczy, otoczone czerwoną obwódką, patrzą łakomie dokoła.
— Chciałem i ja te Tatry zobaczyć.
— Chodź do pokoju. Proszę cię.
— Byłem i tam. Wcale ładne izby.
— Och!...
— Ale co to? Jesteś w żałobie? Czarno?
Tuśka powściąga chęć wzruszenia ramionami. W jednej chwili mroźna grzeczność Wareckiej ulicy owiała ją całą i wzięła w dawne karby.
— Nie jestem w żałobie, ale czarne ubranie jest o wiele praktyczniejsze.
Wchodzą do pokoju.
— Rozgość się!... Pito, dopomóż ojcu otworzyć kuferek.
— Dziękuję ci, moje dziecko.
— Niech tatuś pozwoli, proszę bardzo.
— Nie trudź się.
— Bynajmniej, tatusiu...
Tuśkę aż dławi, aż w niej coś krzyczy wielkim głosem — rozpacz i ból...
Ach! ten głos... ten grzeczny, spokojny głos i te martwe oczy, i to ogromnie smutne i straszne, co z tym człowiekiem spływa.
Z tą niespodzianką!...
I w takiej chwili!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.